Krzyk mew niósł się ponad czerwonymi dachówkami kamienic i magazynów przylegających do kamiennych nabrzeży portu, mieszając się z pokrzykiwaniami robotników i marynarzy, wizgiem parowych gwizdków i basowym buczeniem sygnałowych rogów szytych ze skóry wrzaskunów. Dziesiątki przycumowanych do nabrzeża barków i slupów kołysało się lekko na falach, łopotało krawędziami zrolowanych żagli, skrzypiało naprężonymi linami. Na kocich łbach portowych ulic turkotały żelazne obręcze kół w zaprzęgach, dudniły przetaczane z miejsca na miejsce dębowe beczki, szczekały ganiające się z dziećmi bezpańskie psy.
W pogodne niebo bił dym w niezliczonych odcieniach czerni i szarości, unoszący się nad kominami kwartałów mieszkalnych, dachami wielkich odlewni i pokładami zakotwiczonych w głębi akwenu parowców. Clockers Cove tętniło życiem, wibrowało hałasem i przyciągało oko mnóstwem barw, przypominając wzniesione tuż nad brzegiem kałuży mrowisko. Ciemnoniebieska tafla Zatoki Cygnarskiej ciągnęła się aż po horyzont, zaciągnięty odległymi i nie budzącymi większego niepokoju wstęgami nisko zawieszonych chmur. Po przeciwnej stronie miasta w niebo strzelały strome zbocza wschodniego Wyrmwallu, majestatyczne i budzące mimowolny szacunek swym ogromem, skrzące się w promieniach słońca lodowymi czasami i jednolite w ciemnej zieleni lasów porastających ich niższe partie.
Przybywający z odległego Ordu żeglarze, opływający w drodze do Zatoki Cygnarskiej Potrzaskane Wybrzeże oraz Mercir, nie potrafili dostrzec w Clockers Cove śladu atmosfery królestwa uwikłanego w wojnę. Od czterech lat cygnarscy żołnierze przelewali swą krew na bitewnych polach od Potrzaskanego Wybrzeża po ulice dumnego Sulu, broniąc wpierw sojuszniczego Llaelu, potem zaś Ciernistej Puszczy i samej Caspii, ale wzniesione na brzegach rzeki Murkham miasto znajdowało się dość daleko od wszystkich linii frontu, by jego mieszkańcy nie musieli zasypiać przy dźwiękach odległej artyleryjskiej nawałnicy czy huku karabinowych wystrzałów. Przynoszone z północy wieści budziły oczywisty niepokój, ale nie burzyły codziennego porządku, nie zakłócały zwyczajnego trybu życia.
A przynajmniej tak się Ordyjczykom wydawało. Żaden z nich nie zauważał, że wielu obecnych mieszkańców Clockers Cove nie pochodziło z południowych prowincji, że gros wynajmujących kiepskie czynszówki ubogich mieszczan była uchodźcami z północy kraju desperacko szukającymi schronienia przed pustoszącymi północny Midlund i Caspię działaniami wojennymi. Witani w karczmach z szeroko otwartymi ramionami Ordyjczycy rzadko zwracali uwagę na to, że wiele z nich świeciło na co dzień pustkami, że rodzimi mieszkańcy Clockers Cove coraz rzadziej mogli sobie pozwolić na radosne świętowanie w gronie znajomków obciążeni wysokimi podatkami finansującymi walczące na trzy fronty wojsko Korony.
W portach miasta, zarówno tym morskim jak i rzecznym, ruch nie ustawał nawet nocną porą. Przybywające z góry rzeki barki górników dostarczały do słynnych odlewni Clockers Cove cynk i miedź, żelazo i węgiel, a także w mniejszych ilościach srebro, złoto i szlachetne kamienie. Handlowe statki z Merciru i Caspii zawijały do miasta po brąz i miedź, po mięso i skóry i dziesiątki innych wytworów rąk miejscowych Caspian. Pracujący w dokach ludzie walczyli o pierwszeństwo do załadunku z klanami trollaków, górujących nad nimi krzepą i częstokroć zadowolonych z podłego w mniemaniu ludzi wynagrodzenia, ale i tak rzadko mieli sposobność do odpoczynku.
Portowe miasto żyło dzień i noc, a mieszkańcy dość sprytni i obrotni bogacili się na jego błotnistych uliczkach i tłocznych jarmarkach, na kamiennych nabrzeżach i sławnych na cały Cygnar odlewniach.