Roziskrzone gwiazdami przestworza tworzyły rozpostarty ponad cmentarnym wzgórzem migotliwy kobierzec, ale oczy trzech rzuconych na kolana więźniów bardziej przyciągał odległy blask Stripu Nowego Vegas, dostrzegalny z odległości wielu mil dzięki mrowiu kolorowych neonów i laserowych projektorów. Jego wielobarwna poświata jawiła się czymś wręcz surrealistycznym na omiatanych radioaktywnymi wiatrami skalistych pustkowiach Pustyni Mojave, z daleka wieszcząc potęgę odbudowywanej mozolnie cywilizacji Zachodu.
Klęczący ze związanymi na plecach drutem rękami mężczyźni, zakneblowani i posiniaczeni, mogli równie dobrze znajdować się na Księżycu, tak wielki dzielił ich od tej cywilizacji dystans. Porywacze pozbawili ich przytomności, a potem zawlekli na wysokie wzgórze, które najwyraźniej pełniło rolę jakiegoś cmentarza, na dodatek całkiem niedawno używanego, o czym świadczyły względnie zadbane mogiły.
- Kończmy to i wynośmy się stąd - warknął jeden z porywaczy, żylasty mężczyzna w skórzanej kurtce, spoglądający na trzech więźniów złymi oczami osadzonymi w naznaczonej geometrycznymi tatuażami twarzy. Ściskany w jego prawej ręce śrutowy Remington tkwił przystawiony do skroni klęczącego z prawej jeńca, ale wzrok napastnika nie odrywał się od twarzy innego z porywaczy, wysokiego mężczyzny w kraciastej marynarce palącego ze spokojem papierosa.
- Masz rację - kiwnął głową kraciasty, rzucając pod nogi niedopałek. W jego dłoni pojawiła się wyciągnięta spod marynarki Beretta, przeładowana z metalicznym trzaskiem. Dźwięk ten sprawił, że trzej więźniowie zaczęli się raptownie poruszać, daremnie próbując zerwać pętające ich druty i wydając niezrozumiałe pomruki zza zaklejonych taśmą ust.
- To nic osobistego, panowie - oznajmił kraciasty - Mieliście po prostu pecha. Może was to zaskoczy, ale całe zlecenie od początku było ustawione. Miejcie przynajmniej świadomość, że nie umarliście daremnie. Wasza przesyłka jest cenniejsza niż wszystko, co jesteście w stanie sobie wyobrazić.
Słysząc słowa mężczyzny pozostali porywacze przeładowali ze szczękiem własną broń. Wydawali się zupełnie nie pasować do człowieka w kraciastej marynarce, reprezentując raczej jakiś zdziczały plemienny klan lubujący się w tatuażach oraz kościanych ozdobach, ale ich strzelby i myśliwskie sztucery lśniły czystością, budząc zrozumiały lęk w myślach pojmanych ludzi.
Kraciasty wymierzył lufę Beretty w głowę środkowego więźnia, ale po kilku mrożących krew w żyłach sekundach opuścił broń wykrzywiając oblicze w dziwnym uśmiechu.
- Skoro już mamy chwilkę, wypróbujmy tę nową zabawkę Zbrojmistrzów - powiedział przywołując do siebie jednego z tuzina uzbrojonych po zęby porywaczy - Załadowałeś pełne ogniwa?
- Tak - kiwnął głową ogolony na irokeza młodzieniec o pociętej starymi szramami twarzy - Rozwalić ich projektorem?
Porwani mężczyźni spróbowali podnieść się na nogi, ale napastnicy natychmiast rzucili ich z powrotem na kolana, bez trudu obezwładniając swe ofiary. Dzierżący dziwaczną broń o pękatej lufie irokez przestawił kilka dźwigni miotacza, a potem ujął go oburącz i wymierzył broń w więźniów tak, by na linii strzału znalazły się wszystkie trzy głowy naraz.
- Jak już mówiłem, bez urazy - oznajmił kraciasta marynara chowając pistolet i wyciągając z posrebrzanej papierośnicy następnego skręta - I niech wam ziemia lekką będzie.
Irokez pociągnął za spust broni i głowy więźniów eksplodowały w jednej chwili przeraźliwym bólem, który poraził ich komórki nerwowe spazmem niewyobrażalnie głębokiej agonii. Wszyscy zwalili się jednocześnie do wykopanego chwilę wcześniej płytkiego grobu, z głuchym łoskotem uderzających o twardą ziemię bezwładnych ciał.
- Zakopcie ich i spadajmy stąd, zanim ci na dole się pokapują, co jest grane - polecił kraciasty zapalając papierosa - Czeka nas długa droga.