Dom pielgrzyma pod Lucatore, 1 lipca 2595
Populacja Lucatore liczyła bez wątpienia kilka tysięcy stałych mieszkańców, do nich zaś doliczyć należało wszystkich przybyłych na czas żałoby pielgrzymów. Z ust do ust, od ucha do ucha, wieści o przybyciu do miasteczka jakiegoś znacznego zamorskiego posła w jeden wieczór obiegły wszystkie zakątki Lucatore, budząc wśród Purgaryjczyków nie tylko powszechnie zauważaną podejrzliwość, ale też najzwyczajniejszą w świecie ciekawość.
Abdel Sanguine doświadczył tej ciekawości następnego dnia na własnej skórze. Dziedzic rodu przespał noc niczym ufne dziecię, po dwóch dniach podróży w niewygodnym powozie doceniając nawet siermiężny materac i pachnącą sianem poduszkę w domu pielgrzyma. Spał niewzruszenie pomimo tego, że przez całą noc z zewnątrz budowli dobiegały stłumione głosy grzejących się przy ogniskach żałobników i obwołujących ich sporadycznie strażników miejskich. Przespał przemarsz gromady śmiertelnie zmęczonych, ubrudzonych błotem ochotników, którzy powrócili o brzasku z wzgórz obwieszczając wszem i wobec swą bezradną wściekłość z powodu bezowoconych poszukiwań mordercy.
Obudził się o poranku, siadając na łóżku, przeciągając z trzaskiem kości i uświadamiając sobie, że musi udać się za potrzebą we względnie ustronne miejsce. Z siłą wyższą nie można było wojować, więc obudzony w sąsiednim pokoju Nathan Barthez ubrał się pośpiesznie, kiedy ambasador zakomunikował mu, że musi zostać odeskortowany do toalety. W przestronnym holu na parterze budowli, na drewnianej podłodze pomiędzy częścią jadalną, a murowanym kominkiem, leżało kilkadziesiąt śpiących wciąż postaci, rozciągniętych na derkach i przykrytych kocami. Prowadzony przez Helwetę Abdel stąpał pomiędzy pogrążonymi w śnie pielgrzymami ze zmarszczonym śmiesznie nosem, niezadowolony z konieczności przykładania uwagi do problemów tak przyziemnych jak próby uniknięcia zdeptania kogoś na posłaniu.
W kotlinie pomiędzy trzema górskimi masywami panował jeszcze półmrok, ale na wschodnich turniach krawędzie skał płonęły już jaskrawym blaskiem wznoszącego się słońca. Abdel wciągnął w płuca świeże górskie powietrze, chłodne i przesycone całkiem przyjemnym zapachem żywicy. Na tyłach domu pielgrzyma znajdował się kolejny plac, ogrodzony drewnianym płotem, za którym widać było okoliczne pole i rozrzucone wszędzie gospodarstwa. Gdzieś zapiał kogut, zaryczała głodna krowa. Abdel chłonąłby nadal te nawet miłe plebejskie widoki i dźwięki, gdyby nie narastająca potrzeba udania się do toalety.
Wygódek przy domu pielgrzyma było kilkanaście, w tym trzy dla specjalnych gości, zamykane na klucze. Barthez dzierżył w ręce jeden z takich kluczy wiodąc swego pryncypała ku jednej z kanciastych toalet o pokrytych słomą daszkach. Obozujący na placu pielgrzymi, w liczbie kilkudziesięciu brodatych mężczyzn, kudłatych kobiet i usmarkanych dzieci, przerwało wszelkie towarzyszące porannemu wstawaniu czynności obserwując dziedzica i jego klucznika bacznym wzrokiem.
Abdel poczuł pewien niezrozumiały dreszcz uświadomiwszy sobie, że na placu zapadła całkowita, nieprzenikniona i dziwna do wytłumaczenia cisza. Dzień wcześniej, w chwili przyjazdu do przybytku, Frank miał okazję wysłuchać pomruków i gwizdów niezadowolonej tłuszczy, teraz jednak nikt nie odezwał się na jego widok nawet słowem. Czując niecodzienne skrępowanie takim zachowaniem plebsu, dziedzic rodu Sanguine zamknął się z ogromną ulgą w wygódce, poświęcając procesowi wypróżnienia znacznie więcej czasu niźli zwykle w nadziei na to, że obecni na zewnątrz prostacy w międzyczasie o nim zapomną.
Zrobiwszy, co trzeba, posiedziawszy następnie bardzo długo na wszelki wypadek na desce wygódki, Abdel zaczął w końcu robić się głodny, wygładził zatem mankiety, poprawił pas w spodniach i opuścił dającą mu namiastkę prywatności ciasną przestrzeń budki.
Na zewnątrz powitał go tysiąc wbitych w drzwi oczu. Miejscowi byli wszędzie, tłoczyli się w ciszy na dziedzińcu, wisieli na deskach płotów i na ogrodzeniowych słupach, niektórzy wleźli nawet na zadaszenie gospodarczych pomieszczeń przylegających do głównej części budowli. Ich otwarte szeroko oczy kontrastowały tak mocno z upiornym milczeniem, że powitany w taki sposób Abdel dosłownie oblał się lodowatym potem.
- Ten przygarnięty po drodze łachmyta bardzo się postarał - powiedział półgłosem stojący obok budki Barthez - Wszyscy chcą zobaczyć na własne oczy prawdziwego króla Franki, będą potem wnukom o tym opowiadać.
Tak oto nastał nam nowy dzień, ostatni dzień żałoby w Lucatore...