Miejscowy cmentarz położony był poza miejskimi murami, opodal krętej drogi wiodącej ku klasztorowi i u podnóża sąsiadującej z budowlą góry. Ogrodzony niskim ceglanym murem i kratownicami z kutego żelaza, sprawiał wrażenie rozległego, ale próbujący się nań dostać delegaci nie potrafili w pierwszej chwili oszacować całych jego rozmiarów.
- Miejsce pochówku jest dostępne od dwóch dni, stąd taki tu tłok - wyjaśnił półgłosem Nathan Barthez, ubrany na modłę zawodowego żołnierza i robiący powszechne wrażenie swym ceramitowym pancerzem osobistym oraz bronią. Czterej okryci szkarłatnymi płaszczami Sangowie wcale od Alpejczyka nie odstawali, prezentując się wyśmienicie i poprawiając swym dostojnym widokiem nieco zwarzony humor dziedzica.
Dostojny przemarsz Franków przez Lucatore wzbudził w miasteczku zrozumiałe poruszenie. Tak majętni i dystyngowani goście musieli być tutaj rzadkim widokiem, w przeciwieństwie do grubiańskich żołnierzy Krzyża, którzy w oczach prawdziwych żołnierzy wyglądali na chaotyczną zbieraninę niejednolicie umundurowanych i uzbrojonych ochotników. Obwieszeni bronią palną, ubrani w paradne uniformy przybysze z Montpellier musieli się jawić miejscowym iście niczym jacyś legendarni bohaterowie zza morza, zwłaszcza nienagannie ubrany i uczesany dziedzic.
Nic zatem dziwnego, że na ulicach Lucatore w jednej chwili zrobił się niezwykły ścisk i harmider. Kto tylko mógł, wyległ na zewnątrz domostw, by spojrzeć na tak znamienitych gości, co więcej, cały ten tłum ruszył w ślad za Sanglierami pożerając ich wzrokiem i z dziką werwą komentując każdy detal aparycji cudzoziemców. Angeline Lea pozdrawiała gapiów okazjonalnie wdzięcznym skinięciem głowy, rozpalając dziwną gorączką oczy mężczyzn i przyprawiając o palpitacje serca skromnie odziane kobiety. Taksując pozornie życzliwym spojrzeniem stroje Purgaryjek Abdel gotów był pójść w zakład, że tego właśnie pamiętnego poranka nad Lucatore pojawiła się jutrzenka rewolucji w kwestiach damskiej mody.
Na wysokości miejskiej bramy po przeciwnej stronie Lucatore kawalkada delegatów wpadła na inną ludzką ciżbę, na dodatek tarasującą gościom drogę. Byli to pielgrzymi, którzy od rana gromadnie nawiedzali otwarty po kilku dniach przerwy cmentarz, by odwiedzić grób swego duchowego przewodnika. Widząc pochód Franków żałobnicy zaczęli nieco ospale i niechętnie ustępować im drogi, przez co tempo marszu ambasadora i jego świty spadło do poziomu budzącego pierwsze akordy irytacji Abdela.
Sam cmentarz wydawał się pękać w szwach, tak wielu było na nim obecnych pielgrzymów. Dominujące wszędzie barwy czerni i szarości pięknie kontrastowały z ceremonialną czerwienią Sangów, przydając cudzoziemskiej delegacji dostojeństwa i powagi, przede wszystkim zaś zwracając na nią powszechną uwagę. Uprzejmie przepychając się przez rzednącą ciżbę, następując butami tu i ówdzie na inne groby, Sanglierowie zdołali w końcu przedostać się do miejsca pochówku samego Neognostyka.
Grób był uderzająco prosto, ujmujący swą szorstką naturą. Czworokąt wysypany jasnym żwirem, zastawiony licznymi szklanymi pojemnikami, w których płonęły woskowe świece. Grób przynależny raczej wojownikowi poległemu na polu bitwy niźli wybitnemu duchowemu przywódcy kultu. Abdel pokiwał głową do siebie samego na ów widok, zadziwiony odmiennością tradycji w Lucatore. Gdyby on sam zmarł tragiczną śmiercią, wierzył w to, że tłumy na pogrzebie zasypałyby jego grób morzem kwiatów, a lament żałobników dałby się słyszeć aż w Tulonie. Tutaj, na usytuowanym w cieniu góry cmentarzu, panowała smutna cisza wypełniana jedynie pomrukami szeptanych żarliwie modlitw.