Rezydencja Danescich, noc 1 lipca 2595
Nim Leon Thibaut zdążył przyjrzeć się bliżej krewniakom Szpitalnika, przemierzający niespokojne ulice pochód znalazł się przed rezydencją nieco tylko mniejszą od rodowej siedziby Benesatich. Sanglier wiedział co prawda, że starannie pobielone zewnętrzne ściany, wzmocnione pasami stali i zdobione mosiądzem bramy oraz pomalowane na wesołe jasne barwy okiennice wzbudziłyby w pysznych mieszkańcach Montpellier jedynie śmiech politowania, sam jednak miał w sobie dość skromności, aby przyznać, że siedziba rodu Danescich mogła uchodzić wedle miejscowych standardów za okazałą i zamożną.
Anabaptyści oraz towarzyszący im od pewnego momentu miejscy strażnicy pozostali za bramą domostwa, stanowczo zatrzymani przez kilku młodych wiekiem, ale stanowczych i poważnie wyglądających członków rodu. Frankowie oddali złożonego na noszach Dumasa w ręce służby, podążyli w ślad za tragarzami otoczeni przez przedstawicieli wielopokoleniowej rodziny.
Leon Thibaut wybrał się do rezydencji Danescich w głębokim zamiarze przeszperania zakątków domostwa, teraz jednak szczerze zwątpił w szanse powodzenia takiej misji. Cały dom, okalający zabudowaniami wewnętrzny dziedziniec, rozbrzmiewał głosami członków rodziny oraz służby, wszędzie kręcili się jacyś ludzie o ciemnej karnacji Purgaryjczyków, ubrani zauważalnie lepiej od tłuszczy na ulicach, ale równie głęboko zaniepokojeni nocnymi wydarzeniami.
Wynalazca posłał desperackie spojrzenie Barthezowi, Helweta jednak zbyt był zajęty rozglądaniem się wokół siebie, by dostrzec błagalny wzrok Leona. Nie mając innego wyboru Frank wszedł w ślad za Szpitalnikiem i jego pacjentem do jednego z większych pomieszczeń. Leon uznał naprędce, że musiała to być sala jadalna, być może jedna z kilku w rezydencji, przeznaczona dla biesiadników niższego stanu. To właśnie tam tragarze złożyli na wielkim drewnianym stole pojękującego donośnie Dumasa, podczas gdy inni służbici znosili do pomieszczenia liczne olejne lampy, świeczniki i kaganki. Migotliwe płomienie rozpoczęły w kątach jadalni, w jej narożnikach i u sufitu szaleńcze tańce cienie tworząc widowisko, które w innych okolicznościach najpewniej przykułoby uwagę obdarzonego wrażliwą naturą artysty Franka.
Teraz jednak Leon Thibaut spoglądał z uwagą na rozkładane wzdłuż krawędzi stołu instrumenty Carmino Ferro, połyskujące w blasku świeczników nieskazitelnie czystą nierdzewną stalą.
- Wygląda na to, że pocisk faktycznie przeszedł na wylot. Żadne organy wewnętrzne nie zostały uszkodzone – oznajmił Szpitalnik po wstępnych oględzinach rany – Dziwnie poszarpana tkanka, ale nic, co powinno nas troskać. Wasza miłość zechce wypić ten płyn, zapewni on wytchnienie od bólu. Zdezynfekuję ranę, a następnie ją zszyję i wstrzyknę pacjentowi pewien medykament mający uchronić go przed infekcją.
- Wstrzyknąć? Strzykawką? – chociaż wcześniej Leon pewien był, że Guido bardziej już nie może zblednąć, kolor skóry skarbnika zmienił się jeszcze o parę tonacji – Czy to konieczne?
- Zgnilizna tkanki i krwi oznacza pewną śmierć, wasza miłość – odpowiedział poważnym tonem czerwonokrzyżowiec – Gdyby to była rana ręki albo nogi, mógłbym zaryzykować, kończynę można wszak amputować, jeśli pojawi się zakażenie. To jednak rana tułowia, jeśli tutaj dojdzie do infekcji, nie da się niczego odciąć. Proszę się nie obawiać, w dezynfekcji ran oraz profilaktyce chirurgicznej mam doświadczenie równie wysokie jak w amputacjach wszelkiego rodzaju.
Leon Thibaut poczuł przelotną wesołość domyślając się ukrytego w słowach lekarza sarkazmu, powstrzymał się jednak przed jej okazaniem, do pomieszczenia weszli bowiem starsi wiekiem mężczyźni wsparci na rzeźbionych w drewnie laskach.
- Wasze miłości, oto przywódcy mej rodziny krwi – powiedział Ferro ograniczając się przy tym jedynie do ruchu głową w stronę przybyszów, jego ręce pracowały bowiem cały czas przy boku pacjenta – Okoliczności nie pozwalają na formalną prezentację, ale proszę nie poczytywać sobie tego za nietakt. Nadrobimy towarzystkie zaległości natychmiast po zakończeniu zabiegu.
Jesteście wszyscy w dużym pomieszczeniu wewnątrz rezydencji Danescich, wedle słów Ferro drugiej najważniejszej rodziny w Lucatore. Skarbnik leży na stole poddawany zabiegom lekarza, obserwowany przez całe mrowie ciekawskich oczu. Chwilowo wydaje się, że próba zniknięcia z pokoju w dyskretny sposób, a następnie szperania po kątach jest niewykonalna: Leon musiałby wpierw przepchać się między tłumkiem gapiów, a potem w cudowny sposób zniknąć z oczu im i służbie przemierzającej ustawicznie wszystkie korytarze posiadłości.