Orcus Wielki, Puszcza niedaleko Gasty, siódmy dzień czwartego tygodnia Kosar-Rana.
Podkład muzyczny do włączenia podczas czytania:
https://www.youtube.com/watch?v=4mc64EvMUOI
Pierwsze uderzenie gromu, z pozoru jeszcze odległe, przyniosło powiew wilgotnego od deszczu powietrza. Ciepłe opary lasu, które do tej pory otulały duchotą Tan Reinharda zdały się nagle gdzieś ulotnić. Rycerz nie czuł jednak przeszywającej wilgoci jaką niósł ze sobą wiejący na pograniczu wiosny i lata monsun. Ciężka metalowa zbroja, którą na sobie nosił skutecznie zatrzymywała wszelakie powiewy, jedynie jego twarz pozostawała nie skryta pod ciężką stalą. Końskie kopyta szły krok za krokiem, równym stępem bujając monotonie pogrążonego w zadumie jeźdźca. Myśli Reinhardta biegły do zdarzeń z przed paru godzin, z poranka...
Poranek.
Dwaj jeźdźcy wpatrywali się zielono brązową taflę lasu, która graniczyła z ziemiami rodu młodzieńca.
- To już tu młodzieńcze. Dalej pojedziesz już sam. - powiedział do Reinharda stary rycerz. Był to nauczyciel rycerskiego fachu, który od najmłodszych lat pilnował a potem i trenował młodego panicza. Związali się ze sobą przez te wszystkie lata okrutnie i Reinhard kątem oka zauważył, że w oczach starego tli się nieopisywalny cień smutku z powodu rozstania. Jednak taka była kolej rzeczy. Reinhardt sam wybrał drogę awanturnika i nie było innej rady dla jego nauczyciela jak uszanować jego młodzieńczą wolę. Tan Torlan, bo tak nazywał się stary mistrz, podał dłoń rycerzowi w geście pożegnania. Przez chwilę patrzyli na siebie, czując gdzieś głęboko że raczej już nie przyjdzie im się nigdy więcej spotkać.
- Jak dobrze pogonisz konia to jeszcze przed wieczorem dotrzesz do miejsca gdzie będziesz mógł wypocząć. Dalej jest most. A dalej... dalej jeno twe przeznaczenie - powiedział stary z pewną dumą spojrzał na swego pupila.
Chwilę później po krótkich słowach uprzejmości rozjechali się obaj w przeciwne strony. Tan Torlan do kasztelu należącego do rodu Reinharda, któremu służył. Zaś młody rycerz ruszył kłusem w drogę do puszczy.
Kolejne uderzenie grzmotu, już nieco bliższe wyrwało młodzieńca ze wspomnień o pożegnaniu ze starym nauczycielem, który był dla niego niczym drugi ojciec. Czuł z tego powodu ciężar na sercu. Tak samo jak na myśl o tym, iż pozostawia swych rodziców, dwóch braci i małą siostrzyczkę zwaną przez wszystkich w rodzinie pieszczotliwie Koniczynką Arianny. Z drugiej strony czuł też rosnącą ekscytację, na myśl o tym jak ciekawe i dziwne czekają go przygody. Chciał być niczym jeden z paladynów zmierzających w odmęty Labiryntu Śmierci, o jakich opowiadał mu od czas do czasu nauczyciel. Zdawał sobie jednak sprawę, że rzeczywistość może być dla niego nieco bardziej bolesna niż dla mitycznych herosów z legend i bajań.
Oto ostatnie wzniesienie leśnego pagórka. Za nim spodziewał się ujrzeć przestój. Przestoje był miejscami na traktach w których podróżny mógł się schronić na noc. Czasem były to stare karczmy, lub opuszczone chaty które miały tą niewątpliwą zaletę, że dawały okap przed deszczem w lecie, a zimą schronienie przed bezbożnie siekącymi wiatrami.
Pies zaszczekał ostrzegawczo kiedy Tan Reinhard zbliżał się do wzniesienia. Jego chyży pupil często, węchem wyczuwał wcześniej niespodzianki niż zakuty w zbroję rycerz. Młodzieniec zwolnił więc tempo stając na wzgórku. Poczuł jak wiatr kilkoma gwałtownymi powiewami targa jego płaszczem. Zakuty w zbroję z kopią w dłoni musiał teraz stanowić nie liche widowisko dla grupki osób krzątających się przy przestoju. Stanęli na chwilę w bezruchu patrząc na rycerza. Nie wyglądali na młodziaków a raczej na takich co z niejednego pieca chleb jedli a każdy trakt znajomy im już jest. Nie wyglądali jednak na jedną spójna grupę lub drużynę. Wyglądali bardziej na luźną zbieraninę podróżnych, których los zupełnym przypadkiem cisnął pod jeden okap pochyłej szopy.
W tym miejscu zbiegały się bowiem dwa niewielkie dukty i aby jechać dalej i nie było innej rady jak przekroczyć niewielki mostek znajdujący się bliżej jak pół dnia drogi. Następnie, trakty znów się rozdzielały biegnąc w różne krańce Katańskiego imperium.
Tego dnia jednak o dalszej drodze nie mogło być mowy. Ciemne ołowiane chmury i kolejne uderzenie pioruna mówiło, że resztę wieczora najrozsądniej spędzić będzie pod dachem. Choćby koślawym i choćby w ciasnocie.