Ostrogar, Chłopskie Krocze; 25 orakt-ran
Grupka roześmianych żeglarzy o ogorzałych twarzach i długich rozczochranych włosach przeszła środkiem brudnej ulicy nie zwracając najmniejszej uwagi na klejące im się do sandałów odchody i resztki gnijącej żywności. Pomagały im w tym wydatnie wypite wcześniej dzbany wina, ale mocny alkohol niósł ze sobą również oczywiste niebezpieczeństwa. Kolejna noc nadciągała nad Ostrogar, wpełzała nitkami mroku w labirynt uliczek i zaułków najgorszej dzielnicy miasta. Gdzie wcześniej biegały grupki roześmianych dzieci, a pomarszczeni staruszkowie wygrzewali się w słońcu na drewnianych zydlach, teraz królowała niepokojąca cisza przerywana z rzadka chrapliwym złorzeczeniem, szlochami rozpaczy i bólu, ujadaniem psa, cichym tupotem stawianych ostrożnie kroków. Owinięte płaszczami sylwetki przemykały się na tyłach starych butwiejących czynszówek, wyzierały z ich wnętrza taksując badawczym wzrokiem zapuszczających się do Krocza obcych.
Obcy nawiedzające to niesławne miejsce po zmroku bywali albo niezwykle odważni albo bardzo głupi - wielu z nich stawało się też szybko ciśniętymi w błoto uliczek zwłokami, odnajdywanymi później przez znudzonych miejskich strażników.
Mężczyzna stojący w cieniu drzwi niewielkiej szopy między cuchnącymi wilgocią czynszówkami nie był w tej krainie bezprawia obcym i chociaż dawniej z determinacją pracował na miano niebezpiecznego gracza w świecie Chłopskiego Krocza, teraz biegli w robieniu nożem i garotą uliczni opryszkowie omijali go szerokim krokiem miast jednym ciosem zyskać reputację tego, który zabił Ślepaka.
Nikt nie chciał stawać pomiędzy niewidomym zabójcą, a rozgniewanymi na niego bogami.
Milcarr przechylił leciutko głowę słysząc cichutki dźwięk łapci uderzających o rozmiękłą nawierzchnię uliczki. Cztery... nie, pięć par nóg, poruszających się szybko, ale dyskretnie, zmierzających w ślad za oddalonymi o dwa zaułki marynarzami. Ślepy nożownik uśmiechnął się kącikami ust, bez cienia wesołości, z leciutką nutą rozgoryczenia.
Ktoś miał tego późnego wieczoru przypłacić wyprawę do Krocza utratą sakiewki, jeśli nie życia.
Gdzieś z góry, z nadbudówki sąsiedniego budynku, do uszu Milcarra dobiegł jakiś trzask i łoskot, dźwięk zadawanych gołą dłonią uderzeń, wrzask i płacz dziecka. Kakofonia tych hałasów omal nie przysłoniła mężczyźnie innego odgłosu, ale niezwykły słuch Milcarra nie dał się zwieść.
- To ty, Eco? - przeklęty przez tfamickich druidów zabójca odwrócił głowę w kierunku zbliżających się kroków kogoś, kto nie próbował ukrywać swej obecności przy szopie.
- Ja, ja - odpowiedział zmęczonym tonem miejski strażnik - Nie stój tak na widoku, bo cię ktoś dla zabawy w łeb palnie.
- Masz to? - w głosie Milcarra pojawiła się desperacka nuta, dźwięcząca niezwyczajnym pożądaniem - Udało ci się?
- Przecież powiedziałem, że załatwię - odparł pobrzękujący metalowymi sprzączkami pancerza gwardzista - Wejdźmy do środka, nie powinniśmy o tym rozmawiać na ulicy. Wiesz, że mogę mieć kłopoty.