Regularnie pijecie wywar jaki chroni przed uleganiem hipnozie i popadnięciem w apatię. Eutyches zrobił też wywar jaki zrani Bestię.
Druss odnalazł rodzinę kobiety jaką wężoludzie złożyli w ofierze, podziękowali, ale nie wyglądali na mocno poruszonych.
Vanko dostrzegł, że tu nie ma handlu, ludzie hodują żywność na własne potrzeby. Nikt nie był zainteresowany handlem.
Tuż przed ruszeniem do Czerwonej Wieży:
Eutyches rzekł, słuchajcie nie możecie go zranić nim nie wypowiem zaklęcia jakie go uwięzi.
Posmarujcie wywarem jaki przygotowałem waszą broń, pobłogosławię ją też w imieniu Mitry.
Po długich przygotowaniach ruszyliście, Eutyches z wami, ma ze sobą zwój z zaklęciami, jakie mają pomóc i zablokować część Mocy Bestii.
Ruszacie przed wieczorem, około godzina do zapadnięcia nocy. Eutyches poprowadził was sobie znaną drogą, do wieży zaś wejdziecie tunelem, bo drzwi to pułapka.
Ujrzeliście przed sobą rzędy ruin wznoszące się w sąsiedztwie wieży, gdzie budowle były
bardziej zniszczone niż w innych częściach miasta. Widocznie nikt w nich nie mieszkał.
Budynki chyliły się i pękały, tworząc jedno cmentarzysko rozsypujących się kamieni, a
czerwona wieża unosiła się nad nimi jak trujący czerwony kwiat na pogorzelisku.
Musieliście przejść przez te ruiny, żeby dotrzeć do celu. Odważnie zagłębiliście się w ciemny
zaułek, po omacku szukając drzwi. Znaleźliście jakieś i weszliście, z bronią gotową do ciosu.
Ujrzeliście widok, jaki człowiek może zobaczyć tylko w fantastycznym śnie.
Stał u wylotu długiego korytarza, oblanego słabą, nieziemską poświatą. Na czarnych
ścianach wisiały gobeliny przedstawiające sceny budzące dreszcz zgrozy. W odległym końcu
sali zobaczył oddalającą się postać: białą, nagą, skuloną figurkę, pochyloną i wlokącą za sobą
coś, na widok czego oblaliście się zimnym potem. Zjawa zniknęła mu z oczu, a wraz z nią zgasła
upiorna poświata.
Nagle znaleźliście się w głuchych ciemnościach, nie widząc i nie słysząc niczego, myśleliście tylko o zgarbionej, białej postaci wlokącej długim, mrocznym korytarzem bezwładne ludzkie ciało.
Gdy niemal po omacku ruszyłliście naprzód, odżyło w was jakieś niewyraźne wspomnienie:
przypomnieliście sobie ponurą opowieść, jaką słyszał przy dogasającym ognisku w trzcinowej
chatce czarnoskórego zaklinacza duchów , opowieść o bóstwie zamieszkującym w
czerwonej wieży pośród ruin miasta, czczonym w parnych dżunglach i nad brzegami
bagnistych, mętnych rzek. Z zakamarków pamięci przypłynęło zaklęcie szeptane do ucha ze
zgrozą i czcią, gdy noc wstrzymała oddech, lwy nad rzeką przestały ryczeć i nawet trzciny
znieruchomiały, nie ocierając się o siebie.
Ollam onga, szeptał gorący wiatr w mrocznym korytarzu. Ollam onga, skrzypiał piach
pod nogami Amalryka i waszej grupy. Pot oblał wasze ciała, a dłoń, w której dzierżył miecz, drżała.
Skradaliście się przez siedzibę demona i strach ściskał wasze serca swą kościaną pięścią.
Siedziba demona, czy może półboga? te przerażające słowa tłukły mu się echem pod czaszką.
Opadły was wszystkie lęki będące dziedzictwem waszej rasy i te, które wywodziły się z jeszcze odleglejszej przeszłości, czuliście nieludzki, potworny strach.
Przytłoczoni świadomością własnej, ludzkiej słabości szliście jednak przez ciemność zalegającą w budynku, który był siedzibą bóstwa.
Korytarz rozświetlił się poświatą tak słabą, że ledwie zauważalną. Amalryk i każdy z was zrozumiał, że
dotarł do wieży. Po chwili namacaliście łukowate wejście i potykając się, zaczęliście wchodzić na
dziwnie wysokie stopnie. Szliście wyżej i wyżej, a w miarę jak się wspinaliście, wzbierała w was
ślepa furia, będąca ostatnią obroną człowieka przed wrogimi siłami Kosmosu. Zapomnieliście o
lęku. Dygocząc z wściekłości, piął się wyżej i wyżej przez gęstą, lepką ciemność, aż dotarł do
komnaty oświetlonej upiornym, złotawym blaskiem.
Na przeciwległym końcu sali rząd niskich, szerokich stopni wiódł w górę, na coś w rodzaju
podium lub platformy, na której stały przedziwne, kamienne meble. Na tym podium leżały
zmasakrowane szczątki ofiar, ujrzeliście bezwładnie rozrzucone ręce, nogi, organy wewnętrzne.
Marmurowe schody były zbryzgane strugami krwi, zakrzepłej jak stalaktyty tworzące się na przedwiośniu. Większość plam zaschła i sczerniała, lecz niektóre były jeszcze czerwone, wilgotne i lśniące.
Przed Wami u podnóża schodów, stała biała, naga postać. Akwilończyk zamarł i
język przysechł mu do podniebienia. Istota, którą miał przed sobą, wyglądała jak nagi, biały
mężczyzna, stojący z rękoma założonymi na piersi. Jednak jej oczy, podobne do lśniących kul
ognia, nie były oczyma człowieka. W tych ślepiach Amalryk dostrzegł mroźne płomienie
piekielnych otchłani i pląs okropnych cieni.
Nagle, na waszych oczach, stwór zaczął zmieniać kształt i znikać. Straszliwym wysiłkiem woli
Eutyches złamał więzy milczenia i wymówił sekretne, straszne zaklęcie. Gdy okropne słowa
przerwały ciszę biały gigant znieruchomiał i zastygł. Znów był widoczny na tle oblanych
złocistym blaskiem ścian.
Teraz walcz, przeklęty! wrzasnął histerycznie Eutyches. Przykułem cię do twej
ludzkiej postaci! Czarny czarownik powiedział mi prawdę! On nauczył mnie tego zaklęcia!
Walcz, Ollam onga! Dopóki nie złamiesz zaklęcia, pożerając moje serce, jesteś uwięziony!
Rycząc jak spadający z gór wicher, stwór rzekł w waszych głowach, czuję, że macie amulet moich sług, przyszliście prosić o łaskę?, nie udzielę wam jej moje sługi was rozedrą na strzępy. Zabić ich. Po tym poleceniu. Ollam onga zniknął a pojawiły się jego sługi i zaatakowały.
Sam Ollam onga jest chwilowo niewidzialny, ale jest w wieży, zmaga się z Eutychesem w walce umysłów.