Miejscowy stróż prawa zamknął nieoczekiwanych gości w swym biurze przy głównej ulicy miasteczka, z miejsca rzecz jasna przypominając sobie ich twarze. Nie nawiązując ani słowem do niedawnego zabójstwa windykatora Ligi szeryf przestudiował uważnie treść przywiezionego przez kaprala Gersona listu, potem schował dokument do jednej z szuflad wielkiego biurka opierając podbródek o złączone dłonie i przyglądając się badawczo zmizerniałym Grzmocicielom.
- Niezwykła historia i mrożąca krew w żyłach - oznajmił po chwili przerywając ciężkie i wieloznaczne milczenie - Zbiegli z niewoli gatorów, srodze pokiereszowani, skierowani niezwłocznie do sztabu wojskowego w Clockers Cove. Skoro kapitan Lawson nalega powołując się na żywotny interes Korony, nie lza mu odmówić, wręcz nie wolno. Odpocznijcie trochę, rozprostujcie kości, ale nie opuszczajcie biura. Zaraz dostaniecie coś do jedzenia i picia, ja zaś w międzyczasie przygotuję transport, którym udacie się do Clockers Cove.
- Znaczy się, nie będziemy tu nocowali? - upewnił się Stryker, którego obolałe ciało wręcz wyło o porządny spoczynek.
- Wyjedziecie natychmiast po tym jak naszykuję wam jakiś zaprzęg - potrząsnął głową szeryf - Przed świtem powinniście znaleźć się w mieście. Jako rzekłem, siedźcie tutaj, nigdzie nie wychodźcie.
Szeryf opuścił swe biuro szybkim krokiem, nasadzając na głowę swój kapelusz i pocierając w zadumie policzek. Widać było, że prośba Lawsona nastręczyła stróżowi prawa sporego kłopotu, ale ten nie zamierzał się przed uciążliwym obowiązkiem uchylać.
- Miałem nadzieję, że przynajmniej dzisiaj porządnie się wyśpimy - jęknął równie znużony Bancroft - Dobrze, że przynajmniej dadzą nam coś zjeść.
- Dobrze, że nie wypytują na nowo o tego windykatora - mruknął Reynard - Spójrzcie na to z innej strony. Jutro rano będziemy w domu.