Dark Heresy - opowiadania

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 09 maja 2015, 22:28

[center]Rozdział II

Przebudzenie śniących
Gniew Betancore
Objaśnienia Aemosa[/center]

Przemykałem wśród półmroku grobowca starając się czynić jak najmniej hałasu. Przerażający dźwięk narastał w chłodnych korytarzach grobowca hibernacyjnego Dwa-Dwanaście. Pięści i stopy uderzające szaleńczo w pokrywy kapsuł kriogenicznych. Zduszone zawodzenie. Chrapliwe pomruki.

Śniący w grobowcu ludzie powracali do życia, ich osłabione śpiączką hibernacyjną ciała tkwiły uwięzione w ciasnych klatkach komór. Tym razem ich przebudzenia nie oczekiwała straż honorowa, nie było lekarzy gotowych zaaplikować arystokratycznym organizmom płyny odżywcze czy dożylne stymulatory.

Dzięki zbrodniczym machinacjom Eyclone dwanaście tysięcy stu czterdziestu dwóch członków elity władz Hubrisu zostało wyrwanych ze śpiączki w środku okresu mroźnego Uśpienia, bez odpowiedniego nadzoru i opieki medycznej.

Zdawałem sobie sprawę z losu, jaki czekał tych ludzi w przeciągu najbliższych minut.

Próbowałem przypomnieć sobie błyskawicznie wszystkie informacje przygotowane przez mojego savanta. W grobowcu znajdował się pokój kontrolny, z którego mógłbym przynajmniej odblokować zamki komór i uwolnić tych nieszczęśników. Tylko jaki miało to sens? Bez wsparcia ekip medycznych ludzie ci i tak skazani zostali na śmierć.

A czas zmarnowany na poszukiwanie pokoju kontrolnego dawał Eyclone szansę ucieczki.

Posługując się Glossią poinformowałem Betancore o zaistniałej sytuacji i kazałem mu zaalarmować Strażników. Odpowiedział mi po krótkiej chwili. Zespoły ratunkowe były już w drodze.

Dlaczego? To pytanie wciąż nie dawało mi spokoju. Dlaczego Eyclone usiłował zrobić coś takiego?

Masowy mord nie był czymś niezwykłym dla czciciela Chaosu, ale w tym przypadku wyczuwałem jakiś ukryty motyw, dalece wykraczający poza śmierć skazanych.

Myślałem o tym przemierzając korytarz w zachodnim skrzydle budowli. Dzikie odgłosy stukania dobiegały z wszystkich stron, a z odpływów kapsuł wyciekały kaskady wody zmieszanej z płynami organicznymi.

Usłyszałem wystrzał. Z lasera. Wiązka energii przecięła powietrze na odległość dłoni ode mnie i trafiła prosto w pokrywę jednej z komór kriogenicznych. Desperacki łomot dobiegający z wnętrza tej kapsuły umilkł, a tryskająca z odpływu woda przybrała natychmiast różową barwę.

Wypaliłem ze Scipio w głąb szerokiego mrocznego korytarza.

Odpowiedziały mi dalsze dwa wystrzały z broni laserowej.

Chowając się za masywną kamienną kolumnę opróżniłem pociągnięciami spustu resztę magazynka, posyłając pociski na całą długość ciemnej galerii. Łuski spadały z metalicznym szczękiem na posadzkę. Nozdrza pełne miałem gorącego zapachu kordytu.

Wcisnąłem się głębiej pod osłonę wymieniając magazynek na pełny.

W powietrzu syknęło jeszcze kilka laserowych wiązek.

- Eisenhorn? Czy to ty?

Eyclone. Od razu poznałem ten wysoki głos. Nie odpowiedziałem.

- Jesteś martwy, dobrze o tym wiesz, Gregor. Martwy jak wszyscy pozostali. Martwy, martwy, martwy. Wyjdź stamtąd i pozwól szybko to zakończyć.

Był dobry, muszę to przyznać. Moje nogi poruszyły się kierowane mentalnym impulsem, gotowe przemieścić ciało na odkrytą przestrzeń korytarza. Eyclone zasłynął w tuzinie systemów swym psionicznym talentem i mesmeryczną aurą głosu. Jakże inaczej mógłby zmusić do posłuszeństwa tych pozbawionych wszelkich uczuć i emocji przybocznych?

Ja jednak posiadałem podobne zdolności. I ustawicznie je ćwiczyłem.

Bywają chwile, kiedy trzeba ubiec się do mentalnych sztuczek, by wywa-bić przeciwnika z kryjówki. Bywają takie chwile, kiedy psionicznej mocy trzeba użyć niby pistoletu przystawionego do ciała ofiary.

Przyszedł taki czas. Skoncentrowałem się i uspokoiłem umysł.

- Pokażcie się pierwsi!

Eyclone nie uległ, ale też wcale tego nie oczekiwałem. Podobnie jak ja miał za sobą lata ćwiczeń w kontrolowaniu umysłu. W przeciwieństwie do dwójki swoich przybocznych.

Pierwszy z nich wszedł na środek galerii, z hałasem ciskając pod nogi laser. Scipio wyrwał mu wielką dziurę w czole i przeszedł na wylot przez czaszkę tworząc w powietrzu groteskową różową mgiełkę. Drugi ochroniarz zakołysał się chwiejnie, pojął swój błąd i zaczął strzelać.
Jedna z wiązek przepaliła rękaw mojego kombinezonu. Pociągnąłem za spust pistoletu i Scipio podskoczył z hukiem w mojej dłoni.

Pocisk trafił w twarz człowieka poniżej nosa roztrzaskując górną szczękę, zmienił tor lotu i wyszedł bokiem czaszki. Trup runął bezwładnie na posadzkę, wciąż kurczowo zaciskając palce na spuście broni. Laserowy karabin strzelał raz za razem penetrując wiązkami energii pobliskie kapsuły. Mętna woda, płyny ustrojowe i kawałki ceramitu pryskały na wszystkie strony, a niektóre ze zdławionych krzyków przybrały znienacka na sile.

Ponad krzykami pochwyciłem uchem dźwięk pośpiesznych kroków. Eyclone uciekał.

Ruszyłem w ślad za nim, długimi mrocznymi korytarzami i salami, mijając jedną kriogeniczną kryptę za drugą.

Przerażające skowyty, grzechot pięści o plastik... wciąż nie potrafię tego zapomnieć, niech mnie Imperator wspomoże. Tysiące ogarniętych grozą dusz budzących się po to, by stanąć twarzą w twarz z mękami powolnej śmierci.

Przeklęty Eyclone. Przeklęty po trzykroć.

Wpadając do trzeciej galerii dostrzegłem go w końcu, biegnącego drugą galeryjką równolegle do mnie. On również mnie dostrzegł. Przekręcił się w biegu i strzelił.

Uskoczyłem za jeden z filarów i wiązki laserowego pistoletu minęły mnie tnąc nieszkodliwie powietrze.

Pochwyciłem wzrokiem zaledwie krótki obraz: niskiego, krępego mężczyznę ubranego w brązowy ogrzewany kombinezon, z przystrzyżoną bródką i oczach płonących szaleństwem.

Odpowiedziałem strzałem, ale Eyclone już nie było. Uciekł.

Pobiegłem do najbliższego skrzyżowania korytarza, dostrzegłem na chwilę jego sylwetkę i wypaliłem w jej kierunku. Spudłowałem.

Przy wejściu do następnej galerii przystanąłem na moment ostrożnie. Odczekałem chwilę, zdjąłem i odrzuciłem wierzchni płaszcz. W grobowcu robiło się ciepło i duszno.

Kiedy upłynęła kolejna minuta, a ja wciąż nie dostrzegałem śladu niebezpieczeństwa, ruszyłem w głąb galerii z gotową do strzału bronią. Zdołałem przejść zaledwie dziesięć kroków, gdy Eyclone wychynął z półmroku kryjówki i zaczął do mnie strzelać.

Umarłbym tej nocy, gdyby nie niezwykły zbieg okoliczności.

W momencie, gdy Eyclone naciskał spust, kilka kapsuł nie wytrzymało w końcu naporu miotających się w środku rezydentów i wyjący, nadzy ludzie wpadli na środek galerii drapiąc powietrze rozwartymi szeroko palcami, wymiotując, próbując coś dostrzec przez zaklejającą oczy warstwę śluzu. Eyclone zastrzelił na miejscu trzech z nich, czwartego śmiertelnie zranił. Gdyby nie ta nieoczekiwana żywa tarcza, to mnie spotkałby ten los.

Pośpieszny stukot butów na posadzce. Znów uciekał.

Ruszyłem biegiem w głąb pomieszczenia przeskakując nad ciałami tych nieszczęśników, którzy nieświadomie uratowali mi życie. Ranna rezydentka, naga kobieta w średnim wieku leżąca w zabarwionej krwią kałuży wody, chwyciła mnie rozpaczliwie za nogawkę błagając o pomoc. Wystrzelona przez Eyclone wiązka lasera przepaliła na wylot jej korpus.

Ogarnęła mnie rozterka. Coup de grace oszczędziłby tej kobiecie męczarni, ale nie mogłem tego dla niej zrobić. Po swym nieuniknionym przebudzeniu reszta arystokracji Hubrisu bez wątpienia zażąda szczegółowego śledztwa, a wątpię, by ktoś zrozumiał wtedy kwestię strzału litości. Mógłbym latami tkwić na tej planecie uwikłany w postępowania sądowe i procesy apelacyjne.

Wyszarpnąłem ubranie z jej uścisku i pobiegłem dalej.

Sądzicie, że jestem słaby? A może nienawidzicie mnie za zdecydowanie, z jakim przedkładam obowiązki inkwizytora ponad potrzeby umierającej ofiary?

Jeśli słabość mi zarzucacie, jestem gotów to zaakceptować. Wciąż zdarza mi się myśleć o tej kobiecie i wciąż boli mnie świadomość, że zostawiłem ją samą w chwili śmierci. Lecz jeśli żywicie do mnie nienawiść, mówi to o was wiele... nie rozumiecie przesłania Inkwizycji. Nie posiadacie żelaznej woli.

Mogłem ją zabić i oszczędzić sobie późniejszej zgryzoty, ale taki gest współczucia być może oznaczałby zarazem fiasko mojej misji. A ja zawsze muszę myśleć o tysiącach... być może nawet milionach potencjalnych ofiar skazanych na dalece gorszą zagładę wskutek mojej błędnej decyzji.

Czy to arogancja?

Być może, lecz wówczas przyjąć należy, że to właśnie arogancja jest największą cnotą Inkwizycji. Potrafiłem bez zmrużenia oka zignorować męki jednej osoby, aby za ich cenę uratować setki czy tysiące...

Ludzkość musi cierpieć, by zdołała przetrwać. To proste. Zapytajcie Aemosa, on wam to wytłumaczy.

Mimo to wciąż śnię czasami o tej kobiecie i jej krwi barwiącej gładkie płyty bazaltowej posadzki. Jeśli potraficie, okażcie mi chociaż odrobinę zrozumienia.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 09 maja 2015, 22:34

Przemierzałem biegiem rozległe komnaty grobowca, ale po następnych dwóch galeriach musiałem zwolnić. Setki rezydentów zdołały wydostać się z komór kriogenicznych i korytarze pełne były cierpiących ludzi. Starałem się omijać ich tak szybko jak to tylko było możliwe, wymykając się wyciąganym w moją stronę rękom, przeskakując nad ciałami podrygującymi konwulsyjnie na podłodze. Zgiełk przerażonych głosów i jęków bólu niemal odbierał mi rozum. W powietrzu unosił się gęsty, duszny odór rozkładu i odchodów. Kilkakrotnie musiałem wyszarpywać się z ludzkiego uścisku.

Pomimo tego przerażającego tłoku mój pościg w groteskowy sposób został ułatwiony. Co kilka metrów kolejny człowiek leżał martwy lub umierający, ugodzony strzałami uciekających morderców.

Na końcu korytarza odnalazłem małe metalowe drzwi prowadzące do wnętrza klatki schodowej pnącej się w górę grobowca. Były otwarte. Chemiczne lampy wiszące na ścianach oświetlały schody. Gdzieś z góry dobiegły mnie odgłosy strzałów, toteż zacząłem wspinać się pośpiesznie z wysoko podniesioną lufą pistoletu, kontrolując każde półpiętro w sposób, jakiego nauczyła mnie Vibben.

Dotarłem do miejsca, gdzie na ścianie wisiała tablica informująca o wejściu na poziom ósmy. Słyszałem teraz łoskot pracujących machin. Przez kolejne drzwi dla służb technicznych dostałem się do korytarzyka wiodącego na szereg galeryjek. W bocznej ścianie dostrzegłem właz z szarego adamandytu, pokryty stylizowanymi literami informującymi o wejściu do hali generatora kriogenicznego. Zza źle domkniętego włazu buchały kłęby dymu.

Komnata kriogeneratora była ogromna, jej wysoko sklepiona kopuła wyrastała ponad piramidalną bryłę grobowca Dwa-Dwanaście. Pracujące wewnątrz maszyny sprawiały wrażenie niebywale starożytnych. Zapiski zgromadzone w notesie elektronicznym, otrzymane od dowódcy grupy Strażników w śnieżnym ślizgaczu mówiły, że pierwotnie kriogeneratory były integralną częścią gigantycznych statków kolonizacyjnych przenoszących na Hubris pierwszych osadników. Po lądowaniu zostały wycięte i przetransportowane na powierzchnię świata, a następnie obudowane monumentalnymi kamiennymi grobowcami. Bractwo technomagów wywodzących się z rodzin inżynierów pracujących na statkach kolonizacyjnych przez tysiące lat dbało o poprawne funkcjonowanie i naprawy urządzeń.

Ten generator miał sześćdziesiąt metrów wysokości, wykonano go z żelaza i brązu i pokryto matowoczerwoną farbą. Z korpusu machiny wyrastały liczne rury i przewody biegnące do znikających w suficie kominów. Gorące powietrze wibrowało w rytm pracującej maszynerii, wszędzie unosiły się kłęby dymu i pary. Poczułem krople potu cieknące po mym czole i grzbiecie zaraz po wejściu do pomieszczenia.

Rozejrzałem się pośpiesznie i wykryłem wzrokiem skrzynkę kontrolną o zerwanych plombach. Z wyłamanych zamków wciąż zwisały liczące kilkaset lat święte pieczęcie technomagów. Zajrzałem do środka i dostrzegłem rzędy baterii zasilające szereg tłustych od brudnego oleju przekładni. Do niektórych baterii podłączone były metalowe żabki łączące je kablami z małym, nowiutkim ceramitowym modułem wciśniętym do wnętrza kontrolnej skrzynki. Mały runiczny panel błyskał na bocznej ściance modułu kolorowymi diodami.

W ten sposób ludzie Eyclone przełączyli tryb pracy kriogeneratora. Podejrzewałem, że akcja taka wymagała od jej organizatorów przekupienia któregoś z lokalnych technomagów lub sprowadzenia eksperta spoza tego świata. Bez względu na przedsięwziętą metodę, spiskowcy zainwestowali w operację budzące respekt zasoby techniczne i finansowe.

Przeszedłem przez pomieszczenie i wspiąłem się po metalowej drabince na biegnącą wzdłuż jednej ze ścian platformę. Znajdował się tam dziwny przedmiot: obły pojemnik mierzący w najdłuższym miejscu prawie półtora metra. Stał na czterech nóżkach w postaci szponiastych metalowych łap, a po jego bokach widniały uchwyty służące do przenoszenia całego przedmiotu z miejsca na miejsce. Pokrywa pojemnika była otwarta, wychodziły spod niej dziesiątki kabli i przewodów wijących się po podłodze w stronę innej otwartej skrzynki kontrolnej kriogeneratora.

Zajrzałem do środka pojemnika, ale nie potrafiłem pojąć przeznaczenia tego obiektu. Widziałem układy scalone, okablowanie i szereg nieznanych mi instrumentów elektronicznych. W samym środku pojemnika znajdowało się wolne miejsce, ewidentnie przeznaczone na komponent wielkości zaciśniętej ludzkiej pięści. Luźne kable i wtyczki leżały na dnie pojemnika czekając na podłączenie do brakującego elementu. Byłem pewien, że kluczowa część tego urządzenia nie została jeszcze do niego włożona.

Mój komunikator pisnął krótko. Zgłosił się Betancore. Ledwie rozumiałem jego słowa pośród huku pracującego generatora.

- Aegis, niebiosa, potrójna siódemka, korona z gwiazdami. Niesławny anioł, bezimienny, do Ciernia na osiem. Wzór?

Zamyśliłem się na chwilę. Nie zamierzałem dać Eyclone żadnej szansy.

- Cierń, wzór sokoła.

- Potwierdzam wzór sokoła - odparł z mściwym zadowoleniem.
Pół sekundy po zerwaniu połączenia z Betancore pochwyciłem kątem oka jakieś poruszenie: jeden z ludzi Eyclone przecisnął się przez główny właz pomieszczenia ze starego typu laserowym pistoletem w ręce.

Jego pierwszy strzał - jaskrawa krecha światła - urwał z metalicznym szczękiem jeden z zaczepów mocujących drabinkę. Drugi i trzeci przeleciały nad moją głową, gdy padałem na platformę, zrykoszetowały od obudowy kriogeneratora.

Odpowiedziałem ogniem leżąc na brzuchu, ale miałem bardzo kiepską pozycję. Padły dwa następne strzały, jeden wypalił dziurę w podłodze platformy tuż przy moim ciele. Strzelec był już niemal przy podstawie drabiny.

Drugi napastnik wpadł do pomieszczenia krzycząc coś do swego towa-rzysza. W rękach trzymał ciężki karabin automatyczny. Dostrzegł mnie i zaczął podnosić broń w górę. Tym razem moja pozycja okazała się wystarczająco dobra. Powaliłem go dwoma pociskami wbitymi głęboko w górną część klatki piersiowej.

Pierwszy morderca był już prawie pode mną. Wypalił z pistoletu i wyrwał dziurę tuż przy mojej prawej stopie. Nie miałem chwili do stracenia. Przetoczyłem się pod barierką na skraju platformy i spadłem prosto na przeciwnika. Grzmotnęliśmy z łomotem w podłogę komnaty, mój Scipio wypadł z ręki i poleciał gdzieś stromym łukiem, chociaż z całych sił próbowałem go utrzymać w dłoni. Napastnik wykrzykiwał mi w twarz potok bezsensownych słów zaciskając ręce na kołnierzu kombinezonu. Jedną dłonią ściskałem go za gardło, drugą próbowałem złamać nadgarstek uzbrojonej w pistolet ręki. Morderca pociągnął dwa razy za spust, posyłając wiązki energii wysoko ku sufitowi.

- Dość! - rozkazałem wysyłając mentalny impuls, który wwiercił mu się w umysł -Rzuć broń!

Wykonał powolnie polecenie, jakby niezmiernie nim zdumiony. Psio-niczne sztuczki często oszałamiają padających ich ofiarą ludzi. Gdy tylko odrzucił broń, uderzyłem go pięścią w głowę pozbawiając przytomności.

Kiedy na kolanach szukałem swojego Scipio, w komunikatorze ponownie zgłosił się Betancore.

- Aegis, wzór sokoła, niesławny anioł odprawiony.

- Cierń potwierdza odbiór. Powrót do wzorca zasadniczego.

Pobiegłem w kierunku wyjścia z komnaty kriogeneratora.

[center]* * *[/center]

Eyclone wydostał się schodami na górny poziom budowli, na lądowisko wbudowane w stromą ścianę grobowca Dwa-Dwanaście. Na zewnątrz wiał potwornie silny lodowaty wicher. Eyclone i ośmiu ludzi z jego ochrony czekało na platformie na orbitalny prom mający zabrać ich ze Świątynnego Miasta. Żaden nie podejrzewał, że ostatnia deska ratunku spiskowców płonęła teraz w głębokim kraterze jakieś osiem kilometrów na północ od grobowca, zestrzelona przez Betancore.

Ciemny kształt, który pośród ryku silników korekcyjnych wychynął z ciemności nocy nad platformą, nie był oczekiwanym promem orbitalnym. Był to mój wahadłowiec. Czterysta pięćdziesiąt ton pancernej blachy o długości osiemdziesięciu metrów, od ostrego nosa po podwójne stateczniki na ogonie. Unosił się w powietrzu z opuszczonym podwoziem, iluminując okolicę poświatą błękitnych płomieni buchających z wylotów silników. Bateria reflektorów zamontowana pod kabiną pilota zapłonęła oślepiającym blaskiem kąpiąc w białym świetle kultystów.

Działając w ślepej panice, niektórzy z nich otworzyli ogień.

Betancore nie potrzebował poważniejszej prowokacji. Rozwścieczony śmiercią Vibben człowiek pałał żądzą odwetu.

Wieżyczki strzeleckie na trójkątnych skrzydłach wahadłowca obróciły się i zasypały platformę lawiną ognistej stali. W powietrze tryskały kawałki odłupanego od lądowiska ceramitu. Ciała pochwyconych pociskami ludzi zmieniały się w krwistą miazgę.

Eyclone, bystrzejszy od swoich podwładnych, opuścił platformę w chwili pojawienia się wahadłowca. Biegł do drzwi wyjściowych.

Tam właśnie wpadł prosto na mnie.

Otworzył szeroko usta z zaskoczenia i natychmiast to wykorzystałem wpychając mu w nie lufę pistoletu. Widziałem, że chciał powiedzieć coś ważnego. Nie dbałem o to. Wcisnąłem lufę jeszcze głębokiej, aż metalowa osłona spustu złamała jeden z zębów mordercy. Eyclone grzebał rękami przy pasie próbując coś wyciągnąć.

Pociągnąłem za spust.

Pocisk przebił na wylot czaszkę heretyka, przemknął ponad platformą lądowiska i zrykoszetował pośród deszczu iskier od opancerzonego kadłuba wahadłowca, tuż poniżej okna kokpitu.

- Przepraszam - powiedziałem do komunikatora.

- Przeprosiny przyjęte - odparł Betancore.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 09 maja 2015, 22:41

- Bardzo niepokojące - oświadczył Aemos. Było to jego ulubione sformułowanie. Kucał na podłodze zaglądając do metalowego cylindra stojącego na platformie w komorze kriogeneratora. Co chwila wkładał do środka rękę, by czegoś dotknąć lub pochylał się, by uważniej obejrzeć intrygujący go element. Mechaniczne szkła korekcyjne tkwiące na jego haczykowatym nosie wydawały cichy pomruk płynnie poprawiając ostrość obrazu.

Stałem za Aemosem patrząc mu przez ramię w pełnym wyczekiwania milczeniu. Przesunąłem wzrokiem po łysej czaszce starca. Jego skóra była pomarszczona i cienka, tylko w obrębie potylicy bielał jeszcze niewielki wianuszek siwych włosów.

Uber Aemos był moim savantem i najstarszym współpracownikiem zarazem. Przeszedł pod moje rozkazy pierwszego miesiąca mojej regularnej pracy w Inkwizycji, oddelegowany przez inkwizytora Hapshanta, który umierał w tym czasie na raka mózgu. Aemos miał dwieście siedemdziesiąt osiem lat terrańskich i przede mną służył swą pomocą trzem innym inkwizytorom. Żył tak długo tylko dzięki cybernetycznym modyfikacjom układu pokarmowego, krwionośnego i moczowego oraz wzmocnienia nanoidami struktury kostnej bioder i lewej nogi.

W służbie Hapshanta został postrzelony z broni automatycznej. Operując go medycy natrafili na niezwykle zaawansowaną i wcześniej niezauważoną chorobę wirusową żołądka. Gdyby savant nie został ranny, zmarłby w przeciągu kilku tygodni. Dzięki ranie postrzałowej zatrucie zostało odkryte i wyleczone, a poddane rekonwalescencji ciało wyposażono w ceramitowe i stalowe substytuty naturalnych organów.

Aemos nazywał całe to wydarzenie "szczęśliwym wejściem na linię ognia" i nigdy nie rozstawał się z noszonym na łańcuszku pociskiem, który niemal odebrał mu życie, a przy tym nieoczekiwanie je uratował.

- Aemos?

Podniósł się i wyprostował z cichym jękiem serwomotorów cybernetycznej kończyny, zmiatając ciemnozielonym płaszczem kurz z powierzchni platformy. Wielkie okulary na teleskopowych uchwytach zasłaniały większą część jego starej twarzy. Wiekowy savant przypominał mi czasami kuriozalnego insekta z wyłupiastymi oczami i kanciastymi, kompozytowymi fragmentami szczęk.

- Dekoder nieznanego przeznaczenia. Zaawansowany technologicznie procesor. Zbliżony konstrukcją do sterowanych mentalnie jednostek kontrolnych, używanych czasem przez nawiedzonych techkapłanów Adeptus Mechanicus w celu łączenia ludzkich umysłów z cyfrową matrycą Boskiej Maszyny.

- Widziałeś już kiedyś coś takiego? - zapytałem cofając się machinalnie o kilka kroków od cylindra.

- Raz, w trakcie pewnej podróży. Bardzo pobieżnie. Nie oczekuje się ode mnie posiadania wiedzy specjalistycznej. Jestem pewien, że Adeptus Mechanicus będą niezwykle zainteresowani tym urządzeniem. Może to być konstrukcja oparta na nielegalnych technologiach albo pochodząca z kradzieży z zastrzeżonego źródła. Tak czy inaczej, pewnie będą zachwyceni.

- Tak czy inaczej, nigdy się o tym nie dowiedzą. Ten przedmiot należy do Inkwizycji.

- Jak sobie życzysz - zgodził się dobrodusznie Aemos.

Widziałem wyraz zainteresowania na twarzy savanta, zapisującego swoje uwagi i wnioski w małym notesie elektronicznym przymocowanym do przedramienia. W wieku czterdziestu lat Aemos padł ofiarą memowirusa, który znacznie przekształcił jego komórki nerwowe, zmuszając mózg do ustawicznego zbierania informacji - wszelkiego rodzaju informacji - kiedy tylko nadarzała się ku temu stosowna okazja. Starzec patologicznie pożądał wiedzy, stał się od niej niemal uzależniony. Cecha ta czyniła z Aemosa nieco irytującego, łatwo zbaczającego z tematu towarzysza rozmów, ale zarazem i wybornego savanta, docenionego przez czterech inkwizytorów.

- Nitowane stalowe cylindry - wymamrotał oglądając wiszące pod sufitem komory wymienniki ciepła - Czy to ma za zadanie wzmocnić odporność konstrukcji na wysoką temperaturę czy też może to rezultat zastosowanej linii technologicznej ? Poza tym, jaki jest zakres dopuszczalnych temperatur, jeżeli...

- Aemos, proszę.

- Hmm? - spojrzał na mnie jakby sobie przypomniał o mej obecności.

- Pojemnik?

- Oczywiście. Proszę o wybaczenie. Zaawansowany technologicznie procesor... czy już o nim wspominałem?

- Tak. Przetwarzający co? Informacje?

- Tak pomyślałem w pierwszej chwili, potem jednak przyszła mi na myśl opcja mentalnego przekaźnika. Po dokładnych oględzinach zwątpiłem także w taką możliwość.

Wskazałem palcem wnętrze pojemnika.

- Czego tu brakuje?

- Och, więc ty też na to zwróciłeś uwagę? To bardzo niepokojące. Wciąż nie jestem całkowicie pewien, ale jest to coś kanciastego, o niestandardowym kształcie, z własnym źródłem zasilania.

- Jesteś tego pewien?

- Zobacz, w środku nie ma wolnego okablowania doprowadzającego zasilanie, są za to przekaźniki transferujące energię na zewnątrz. I jest coś dziwnego w tych wtyczkach. Niestandardowe. Cały ten przedmiot jest jakiś niestandardowy.

- Konstrukcja obcego pochodzenia?

- Nie, to ludzki produkt... po prostu niestandardowy, ręcznie wykonany.

- W jakim celu? - zapytał Betancore wspinając się po drabince w naszą stronę. Wyglądał na posępnego, niesforne czarne włosy okalały zaciętą ciemnoskórą twarz, którą zazwyczaj rozjaśniał zawadiacki uśmieszek.

- Muszę przeprowadzić bardziej szczegółowe badania, Midasie - odparł Aemos.

Betancore podszedł do mnie. Był tego samego wzrostu co ja, ale szczuplejszy. Jego buty, spodnie i tunikę wykonano z delikatnej czarnej skóry obramowanej czerwonymi wszywkami materiału - stary glaviański mundur pilota-łowcy. Na ramiona narzucił noszoną często kurtkę z jedwabnym szamerunkiem.

Okryte lekkimi rękawiczkami ze skóry blleka dłonie pilota tańczyły w powietrzu niebezpiecznie blisko kolb dwóch przytroczonych do bioder pistoletów igłowych.

- Dużo czasu zmarnowałeś, żeby się tu dostać - zauważyłem.

- Kazano mi zabrać wahadłowiec na główne lądowisko w Mieście Świątynnym. Platforma była potrzebna dla pojazdów ekip ratunkowych. Dostałem się tu na piechotę. Potem znalazłem Lores.

- Zginęła dzielną śmiercią, Betancore.

- Być może. Czy coś takiego w ogóle jest możliwe?

Nie odpowiedziałem. Rozumiałem dobrze bezmiar jego depresji. Kochał się w Lores Vibben od dobrego roku, a przynajmniej pewien był, że ją kocha. Świadom byłem faktu, że przez jakiś czas będę z niego miał więcej kłopotów niż pożytku.

- Gdzie jest ten obcoświatowiec? Ten Eisenhorn?

Stanowcze pytanie dobiegło z głębi pomieszczenia. Spojrzałem przez barierkę w kierunku podłogi. Jakiś mężczyzna wszedł do środka komory w asyście czterech Strażników dźwigających wysoko swe ceremonialne latarnie. Był wysoki, bladoskóry, o szarych włosach i aroganckiej aparycji. Miał na sobie bogato zdobiony ogrzewany kombinezon koloru czystej żółci. Nie wiedziałem, któż to taki, ale instynktownie wyczułem kłopoty.

Aemos i Betancore również przyglądali się przybyłemu.

- Masz pojęcie, co to za człowiek? - zapytałem Aemosa.

- Cóż, jak zapewne widzisz, ma on na sobie żółte szaty, co podobnie jak latarnie Strażników symbolizuje powrót słońca, a wraz z nim ciepła i życia. Fakt ten zdradza przynależność do wysokiej rangą grupy dostojników Strażniczego Komitetu Uśpienia.

- Tego sam bym się domyślił - burknąłem.

- Dobrze. Nazywa się Nissemay Carpel i pełni tu funkcję Wielkiego Strażnika, więc taką właśnie formułą powinieneś się do niego zwracać. Urodził się na Hubrisie, w Vital 235, pięćdziesiąt lat terrańskich temu, jako syn...

- Wystarczy! Jego drzewo genealogiczne mnie nie interesuje.

Podszedłem do drabinki i spojrzałem z góry na przybyłych.

- Ja jestem Eisenhorn.

Podniósł głowę mierząc mnie wzrokiem, z trudem powstrzymując rozsadzającą go wyraźnie wściekłość.

- Aresztować tego człowieka! - rozkazał swoim przybocznym.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 10 maja 2015, 13:12

[center]Rozdział III

Nissemay Carpel
Światełko w bezkresnej ciemności
Pontius[/center]

Posłałem Betancore ostrzegawcze spojrzenie, po czym z kamienną miną zszedłem po drabince i zbliżyłem się do Carpela. Strażnicy otoczyli mnie, ale zachowywali niewielki dystans.

- Wielki Strażniku - ukłoniłem się nieznacznie.

Dostojnik zmierzył mnie ostrym zimnym spojrzeniem i oblizał szybko kąciki ust.

- Zostaniesz zatrzymany do czasu...

- Nie - przerwałem mu zdecydowanie - Jestem inkwizytorem Boskiego Imperatora ludzkiego mocarstwa, Ordo Xenos. Będę współuczestniczył w każdym postępowaniu wyjaśniającym, jakie tutejsze władze uznają za słuszne i wskazane, udzielając wszelkiej pomocy i ujawniając niezbędne informacje, ale nikt mnie nie ma prawa zatrzymać. Czy to zrozumiałe?

- In... inkwizytor?

- Czy to zrozumiałe? - powtórzyłem pytanie. Nie zamierzałem ubiegać się do swej mentalnej mocy, przynajmniej jeszcze nie teraz. Zrobiłbym to bez wahania, gdyby zaszła taka konieczność, ale chciałem nakłonić tego człowieka do wysłuchania mnie bez ubiegania się do mesmerycznych sztuczek.

Jakby zmiękł na moment. Jak pierwotnie założyłem, znaczna część jego wściekłości spowodowana była szokiem na wieść o tragedii, która spotkała tak wielu notabli powierzonych jego opiece. Desperacko szukał kogoś, komu mógłby przyczepić akt oskarżenia. Świadomość konfrontacji z członkiem budzącej największy lęk imperialnej instytucji natychmiast powściągnęła jego gniewne plany.

- Tysiące ofiar - zaczął lekko drżącym głosem - Ta zbrodnicza desekracja, szlachetnie urodzeni Hubrisu... wymordowani przez... przez...

- Przez seryjnego zabójcę, czciciela Ciemności, człowieka, który dzięki mej interwencji leży teraz pod plastikową płachtą na platformie lądowiska. Opłakuję szczerze tragiczny cios, jaki zadano dzisiejszej nocy społeczności Hubrisu Wielki Strażniku, i wiele oddałbym za to, by móc temu zapobiec. Lecz jeśli nie dostałbym się tutaj na czas, nie podniósł alarmu... czy zdajesz sobie sprawę ze skali dramatu, jaki rozegrał by się tu wówczas?

Przerwałem na chwilę, by moje słowa zapadły mu w pamięć.

- Nie tylko ten grobowiec, lecz wszystkie pozostałe... któż może wiedzieć, jak ogromnego mordu zamierzał dopuścić się Eyclone? Kto wie, jaki plan zamierzał zrealizować?

- Eyclone, recydywista?

- On tego dokonał, Wielki Strażniku.

- Musisz zaznajomić mnie z przebiegiem całej tej sprawy.

- Pozwól mi przygotować pełny raport i dostarczyć go do twego biura. Bez wątpienia będziesz chciał zadać mi wiele pytań. Za kilka godzin wyślę prośbę o udzielenie oficjalnej audiencji. Sądzę, iż w chwili obecnej zbyt wiele innych obowiązków wymaga twej niezwłocznej interwencji.

Ruszyliśmy w kierunku wyjścia. Betancore przedstawił młodszemu stopniem Strażnikowi wykaz obiektów znajdujących się w wyłącznej dyspozycji naszego zespołu. Lista obejmowała zagadkowy pojemnik oraz ciała Eyclone i jego pomocników. Żadne zwłoki nie mogły być przeszukiwane ani poddawane sekcji bez mojego uprzedniego zezwolenia. Najemnik, którego pozbawiłem przytomności w komorze kriogeneratora, jedyny ocalały z bandy spiskowców, miał pozostać w izolatce do chwili przesłuchania przeze mnie lub moich towarzyszy. Betancore kilkakrotnie upewnił się, że wydane Strażnikom polecenia zostały poprawnie zrozumiane.

Zabraliśmy ze sobą Vibben. Ponieważ Aemos był zbyt osłabiony, razem z Betancore podniosłem okryte białą płachtą ciało spoczywające nieruchomo na dolnym poziomie budowli.

Wyszliśmy z grobowca Dwa-Dwanaście przez główne wejście, prosto w ciemność lodowatej nocy, niosąc Vibben w dół schodów do czekającego na nas śnieżnego ślizgacza. Mijaliśmy setki ciał składanych przez grupy Strażników wprost na zamarzniętej ziemi.

[center]* * *[/center]

Ze względu na powagę sytuacji mój zespół udał się do akcji na Hubrisie wprost z orbity. Ponieważ obecnie wydawało się, że pozostaniemy na tym świecie przynajmniej przez tydzień, a może i dłużej, jeśli Carpel uzna taki pobyt za niezbędny. Kiedy jechaliśmy ślizgaczem z powrotem do głównego lądowiska Świątynnego Miasta, Aemos za pomocą radia przygotowywał nam kwatery.

W trakcie hubrisjańskiego Uśpienia, kiedy dziewięćdziesiąt dziewięć procent populacji świata drzemie pogrążone w głębokiej hibernacji, jedno miejsce na mroźnej planecie wciąż pozostaje oazą aktywnego życia. Strażnicy i technomagowie chronią się przed długą, lodowatą nocą w mieście zwanym Słonecznym Domem.

[center]* * *[/center]

Pięćdziesiąt kilometrów od poznaczonych grobowcami Równin Uśpienia pośród zimowej nocy majaczy ciemnoszara kopuła Słonecznego Domu. Jest to schronienie dla pięćdziesięciu dziewięciu tysięcy ludzi, niewielkie miasto w porównaniu z monumentalnymi pustymi metropoliami drzemiącymi za linią horyzontu w oczekiwaniu na nadejście pory letniej i powrót śpiących mieszkańców.

Patrzyłem z kokpitu wahadłowca na kopułę Domu, ledwie widoczną wśród tumanów szalejącej śnieżycy. Małe czerwone lampy sygnalizacyjne błyskały na powierzchni kopuły oraz wznoszących się ponad nią antenach.

Betancore leciał w milczeniu, skoncentrowany i skupiony. Zdjął z dłoni skórzane rękawiczki, by glaviańskie obwody neuralne wbudowane w nadgarstki i czubki jego palców stykały się bezpośrednio z przekaźnikami impulsów na drążku sterowniczym.

Aemos siedział w tylnej kabinie, studiując sterty dokumentów. Dwaj samodzielni wielozadaniowi serwitorzy oczekiwali na rozkazy w ładowni. Mieliśmy na pokładzie pięć takich mechanoidów. Dwa z nich były pozbawionymi kończyn stacjonarnymi tworami obsługującymi wieżyczki strzeleckie. Ostatni, wysoce wyspecjalizowany model zwany przez nas Uclidem, nigdy nie opuszczał swego stanowiska w sekcji napędowej.

Lowink, mój astropata, drzemał w swojej kabinie, podłączony do szeregu instrumentów komunikacyjnych, gotowy do natychmiastowego nadania dowolnej wiadomości.

Okryta prześcieradłem Vibben spoczywała na podłodze swej kajuty.

Betancore obniżył wysokość kierując wahadłowiec w stronę Słonecznego Domu. Po wymianie radiowych komunikatów między pilotem i lokalnym centrum kontroli lotów w kopule otworzył się wielki właz wlotowy. Z jego głębi wystrzeliła oślepiająco jaskrawa poświata. Betancore opuścił na szyby kokpitu pokrywy antyoślepiaczy i wleciał do środka.

Wewnętrzna powierzchnia kopuły pokryta była lustrami. Zasilana plaz-mową energią gigantyczna bateria energetyczna płonęła tuż pod sklepieniem kopuły zalewając jaskrawym blaskiem widoczne w dole miasto. Budowle sprawiały wrażenie wykonanych ze szkła.

Wylądowaliśmy na wielkiej metalowej platformie liczącej blisko dwadzieścia hektarów, górującej ponad miastem. Jej powierzchnia lśniła równie oślepiająco jak lustrzane ściany kopuły. Masywni jednozadaniowi serwitorzy przeciągnęli wahadłowiec do jednego z wydzielonych miejsc postojowych, gdzie inne modele mechanoidów przygotowywały już pompy paliwowe i narzędzia diagnostyczne. Betancore nie cierpiał, gdy ktoś obcy dotykał jego statku, toteż wydał Modo i Nilquitowi, naszym niezależnym serwitorom, polecenie samodzielnego wykonania drobnych napraw i odprawienia miejscowych pomocników. Słyszałem jak obaj zaczęli krążyć wzdłuż kadłuba z warczeniem serwomotorów i sykiem hydraulicznych siłowników, wymieniając dziesiątki wierszy kodu maszynowego między sobą i pracującym w sekcji napędowej Uclidem.

Aemos zaproponował wynajęcie mieszkań w mieście, ale odrzuciłem ten pomysł. Platforma startowa w zupełności mi wystarczała dla celów noclegu. Wahadłowiec był dostatecznie duży, by zapewnić wypoczynek całemu zespołowi. Zdarzało nam się spędzać na jego pokładzie całe tygodnie czy nawet miesiące.

Zszedłem do malutkiej kabiny Lowinka znajdującej się tuż pod kokpitem, obudziłem go stanowczo. Nie znaliśmy się jeszcze zbyt dobrze: mój poprzedni astropata zmarł sześć tygodni temu próbując złamać zaszyfrowaną kodem Chaosu wiadomość.
Ostatnio zmieniony 10 maja 2015, 13:31 przez Keth, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 10 maja 2015, 13:39

Lowink był młodym człowiekiem o niezdrowego koloru skórze opinającej ciasno kościstą sylwetkę. Jego ciało zaczynało zdradzać pierwsze efekty mentalnego wyniszczenia. Chromowane gniazda interfejsów błyszczały na gładko ogolonej czaszce, pokrywały niczym ślady po ospie przedramiona. Kiedy podszedł do drzwi, część podpiętych kabli powlokła się za nim po podłodze. Każdy z przewodów oznaczony był niewielką plakietką i biegł do kompleksowego komunikatora zajmującego jedną ze ścian kabiny. Cały pokój obiegały tysiące wijących się niczym węże kabli, ale Lowink instynktownie rozpoznawał przeznaczenie każdego z nich i potrafił podłączyć się do potrzebnego mu w danej chwili urządzenia w przeciągu kilku sekund. W pomieszczeniu unosił się wszechobecny zapach ludzkiego potu i korzennych trociczek.

- Mistrzu - powiedział. Jego usta były wąską różową linią w bladej twarzy, a jedno oko mrużył nieświadomie w sposób nadający mu pozory pewnego siebie człowieka, choć w rzeczywistości był nieśmiały.

- Bądź tak uprzejmy i wyślij wiadomość dla Regal Akwitane.

Regal był statkiem Wolnej Floty wynajętym przez nas w celu przewiezienia wahadłowca na Hubris. Kupiecka jednostka czekała teraz na orbicie, gotowa do wykonania następnego skoku w Osnowę.

- Przekaż mistrzowi kupieckiemu Golkwinowi moje wyrazy szacunku i poinformuj go, ze zostajemy tu dłużej. Może podjąć dalszą podróż, nie ma takiej potrzeby, byśmy marnotrawili jego czas. Pobędziemy tutaj tydzień, może dłużej. Podziękuj mu za współpracę i przekaż nadzieję, że być może spotkamy się jeszcze w przyszłości.
Lowink skinął głową.

- Wyślę to natychmiast.

- Potem będę miał dla ciebie następne zadanie. Skontaktuj się z główną Enklawą Astropathicusu na Hubrisie i zażądaj udostępnienia pełnego wykazu wszystkich zarejestrowanych transmisji transorbitalnych z okresu ostatnich sześciu tygodni. Również komunikatów nadanych przez nielicencjonowane źródła. Wyciągnij wszystko, co tylko zdołasz. Nie zaszkodzić chyba wspomnieć, że o informacje te ubiega się imperialny inkwizytor. Wątpię, by miejscowi astropaci chcieli się narazić na zarzut ukrywania przed pracownikiem Inkwizycji istotnych danych.

Ukłonił się ponownie.

- Czy będziesz sobie życzył seansu mentalnego, mistrzu?

- Teraz nie, ale być może w niedługiej przyszłości. Poinformuję cię o tym z odpowiednim wyprzedzeniem.

- Czy to wszystko, mistrzu?

- Tak, Lowink - odwróciłem się w kierunku wyjścia.

- Mistrzu... - urwał na moment - Czy to prawda, że kobieta Vibben nie żyje?

- Tak, Lowink.

- Ach. Zauważyłem, że zrobiło się cicho - zamknął drzwi.

Jego komentarz nie zawierał w sobie cienia złośliwości. Wiedziałem, co miał na myśli, chociaż moje własne zdolności mentalne przy nim sprawiały wręcz dziecinne wrażenie. Lores Vibben posiadała talent psioniczny i kiedy przebywała w naszym towarzystwie, wyczuwaliśmy delikatny subtelny szum w aurze otoczenia, generowany przez jej młody żywiołowy umysł.

[center]* * *[/center]
Odnalazłem Betancore na zewnątrz statku. Stał w cieniu jednego ze skrzydeł wahadłowca, gapiąc się pod nogi i paląc skręta z liści lho. Nie popierałem nigdy korzystania z narkotyków, ale nic nie powiedziałem na ten widok. W ciągu ostatnich lat Midas oczyścił swój organizm z toksyn. Kiedy spotkałem go po raz pierwszy, był pozornie beznadziejnym przypadkiem uzależnienia od obscury.

- Cholernie jasne miejsce - wymamrotał mrużąc oczy.

- Typowa reakcja. Mają do przeżycia jedenaście miesięcy ciągłej nocy, dlatego oświetlają to miejsce w sposób przekraczający wszelkie zdroworozsądkowe normy.

- Mają tu podział doby na cykl dzienny i nocny?

- Nie sądzę.

- Nic dziwnego, że sprawiają wrażenie pomyleńców. Ekstremalne światło, ekstremalna ciemność, ekstremalne zmiany otoczenia zewnętrznego. Ich zegar biologiczny musi ulegać ciągłemu przestrojeniu.

Pokiwałem głową. Przebywając na zewnątrz zaczynałem ulegać depresji na myśl o tym, że atramentowa noc nie ma końca. Teraz podobne uczucie wzbudzała we mnie świadomość niekończącego się dnia pod lustrzaną kopułą. W swoim raporcie Aemos wspomniał, że świat ten został nazwany przez kolonistów Hubrisem po trwającej siedemdziesiąt lat terrańskich podróży, która zakończyła się odkryciem błędów w zapisach sond rozpoznawczych. Pozbawiony regularnej orbity wokół swego słońca świat trwał w cyklicznym stanie przejściowym pomiędzy upalnym sezonem letnim i okresem wielomiesięcznej zimowej nocy. Pomimo tych ekstremalnych anomalii osadnicy postanowili wylądować na Hubrisie, wykorzystując metody kriogeniczne w sposób, który po upływie wielu lat stał się integralną częścią ich kultury. W mojej prywatnej opinii popełnili błąd.

Nie przybyłem tu jednak w celu krytykowania lokalnej kultury.

- Zauważyłeś coś ciekawego? - zapytałem Betancore.

Machnął ze zniechęceniem ręką.

- Nie mają teraz zbyt wielu gości. Handel praktycznie zamarł, kiedy cały świat pogrążył się we śnie.

- Dlatego właśnie Eyclone uznał tę planetę za bezbronną.

- Tak. Większość statków na platformie należy do miejscowych. Z części korzystają Strażnicy, reszta dokuje tu na czas Uśpienia. Oprócz nas naliczyłem jeszcze trzy inne obce jednostki. Dwa kupieckie klipry i jeden prywat-ny ścigacz.

- Popytaj trochę wokół. Spróbuj dowiedzieć się, do kogo należą i czego ten ktoś tutaj szuka.

- Jasne.

- Prom Eyclone, ten, który zestrzeliłeś. Mógł lecieć stąd?

Pilot wciągnął w płuca dawkę narkotycznego dymu i potrząsnął głową.

- Albo z orbity albo z prywatnej lokalizacji. Lowink przechwycił wysyłane przez załogę komunikaty przeznaczone dla Eyclone.

- Przejrzę je niedługo. Lecz jeśli przyleciał z orbity? Eyclone wciąż jesz-

- Nie martw się o to, już sprawdziłem. Jeśli ktoś był na orbicie, dawno zniknął nawet się nie żegnając.

- Dużo bym dał za wiedzę o tym jak ten sukinsyn się tutaj dostał i jak stąd zamierzał uciec.

- Dowiem się tego - odparł Betancore ciskając niedopałek pod nogi. Zgniótł go obcasem buta. Wiedziałem, że mówi ze śmiertelną powagą.

- Co z Vibben? - zapytał.

- Czy wiesz, jakie były jej ostatnie życzenia? Nigdy mi nic na ten temat nie mówiła. Czy chciała, by jej ciało odesłać na Tornish w celu pochówku?

- Zrobiłbyś to?

- Gdyby tego chciała. A chciała?

- Nie mam pojęcia, Eisenhorn. Mnie też nigdy o tym nie wspomniała.

- Trzeba będzie przejrzeć jej prywatne rzeczy, być może zostawiła jakiś testament lub pośmiertne instrukcje. Zrobisz to?

- Chętnie - odparł.

[center]* * *[/center]
Byłem zmęczony. Spędziłem godzinę w towarzystwie Aemosa w jego zawalonym książkami i holograficznymi dyskami pokoju, przygotowując raport dla Carpela. Umieściłem w nim wszystkie podstawowe informacje, starannie usuwając z treści rzeczy, o których nie powinien był wiedzieć. Kazałem Aemosowi przejrzeć lokalne kodeksy prawa, by przygotować się na ewentualne formalne zarzuty Carpela. Niespecjalnie się martwiłem taką możliwością, bo też i byłem całkowicie nietykalny dla przedstawicieli lokalnego wymiaru sprawiedliwości, ale chciałem uzyskać pewność. Amalathianie dumni są z tego, że pracują wewnątrz imperialnych struktur społecznych, nie obok nich. Lub ponad, jak to miewają w zwyczaju czynić monodominanci. Chciałem mieć Carpela i innych wysokich rangą dostojników Hubrisu po swojej stronie w trakcie tego śledztwa.

Kiedy ukończyłem raport, udałem się do swego pokoju. Przystanąłem na chwilę pod drzwiami kabiny Vibben, wszedłem do środka i delikatnie wło-żyłem Scipio w jej skrzyżowane na piersiach dłonie. Zasłoniłem całunem nieruchome ciało. Broń należała do niej, spełniła swe zadanie. Zasłużyła sobie na to, by spocząć na wieczność wraz z tą kobietą.

[center]* * *[/center]
Po raz pierwszy od sześciu lat nie śnił mi się Eyclone. Śniłem o bezkresnej ciemności i odległym światełku, które uparcie nie chciało zgasnąć. Wyczuwałem coś mrocznego w tym świetle. Nonsensowne stwierdzenie, zdaję sobie z tego sprawę, jednakże tylko w ten sposób potrafię wyrazić swe wrażenie. Podejrzewałem, że jest ono zwiastunem jakiejś nieznanej mi prawdy, niosącej złowieszcze przesłanie. Dostrzegałem rozbłyski przywodzące na myśl błyskawice, tańczące na obrzeżach mojej świadomości. Ujrzałem przystojnego mężczyznę o pozbawionych wyrazu oczach, nie pustych jak oczy pomocników Eyclone, tylko dziwnie odległych, jakby spoglądających na mnie z kosmicznie odległego miejsca.

Mężczyzna uśmiechał się do mnie.

Wtedy nie miałem jeszcze najmniejszego pojęcia, kim on jest.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 10 maja 2015, 14:18

Udałem się do Carpela następnego dnia w południe. W Słonecznym Domu co prawda wiecznie panowało południe, jednak tym razem był to chronometryczny środek dnia. Do tego czasu Lowink, Aegis i Betancore przynieśli mi nowe informacje.

Ogoliłem się i ubrałem na czarno. Wyjątkiem w moim stroju była tylko brązowa kurtka z łuskowatej skóry. Na szyi powiesiłem łańcuszek z inkwizytorską rozetą. Nie zamierzałem pozwalać Carpelowi na żadne polityczne gierki.

W towarzystwie Aemosa zjechałem z platformy startowej na poziom mieszkalny Domu, korzystając w tym celu z windy pasażerskiej. Na dole czekali już na nas odziani w jaskrawożółte szaty Strażnicy. Pomimo jaskrawego światła kąpiącego w białym blasku całe miasto wciąż dzierżyli zapalone latarnie. Nasze postacie rzucały krótkie cienie na płyty chodnika, który pokonaliśmy w drodze do podstawionej limuzyny. Była to potężna bestia o chromowanych zderzakach i otwartej kabinie, przystrojona chorągiewkami w barwach hubrisjańskiej arystokracji. Za umieszczonym na środku wozu fotelem kierowcy znajdowały się cztery rzędy obitych skórą siedzeń.

Przemierzaliśmy ulice miasta tocząc się szybko na ośmiu szerokich oponach limuzyny. Bulwary były szerokie i co tu dużo ukrywać, jaskrawo oświetlone. Po obu stronach jezdni pokryte warstwą szkła frontony budynków wznosiły się wysoko w górę ku płonącej na sztucznym niebie plazmowej baterii, przywodząc na myśl kwiaty wysuwające się w kierunku słonecznego światła. Rozmieszczone co trzydzieści metrów uliczne latarnie paliły się jasnym blaskiem.

Ruch uliczny nie należał do szczególnie natężonych, a na chodnikach kręciło się zaledwie kilka tysięcy mieszkańców. Zauważyłem, że wielu z nich nosi żółte jedwabne szarfy. Girlandy żółtych kwiatów zwisały z każdej ulicznej latarni.

- Kwiaty? - zapytałem.

- Z hydroponicznych farm w habitacie siódmym - wyjaśnił jeden ze Strażników.

- Co symbolizują?

- Żałobę.

- Podobnie jak szarfy - wyszeptał mi do ucha Aemos - Wydarzenia ostatniej nocy to wielka tragedia dla tego świata. Żółć jest ich świętym kolorem. Wydaje mi się, że lokalna religia opiera się na kulcie solarnym.

- Imperator utożsamiany ze słońcem?

- Coś w tym rodzaju. Tutaj rzecz jasna przybrało to ekstremalny poziom, z wiadomych przyczyn.

Siedziba Strażników mieściła się w centrum miasta. Była to szklana wieżyca ornamentowana płaskorzeźbami prezentującymi tarczę słoneczną z wkomponowanym w nią emblematem dwugłowego orła. Tuż obok wznosiła się kaplica Eklezjarchii i kilka budynków należących do imperialnego Administratum. Zdziwiłem się na widok ich czarnych, wykonanych z kamienia ścian, całkowicie pozbawionych okien. Najwyraźniej pracujący tu przedstawiciele mocarstwa podobnie jak ja mieli kłopoty z przystosowaniem się do ustawicznego blasku sztucznego słońca.

Po przejściu pod szklanym portykiem weszliśmy do głównej sali gmachu. Pomieszczenie pełne było ludzi. Większość z nich nosiła żółte uniformy Strażników, część szaty lokalnych dygnitarzy i techkapłanów, była też spora grupa urzędników i serwitorów. Sala przypominała rozmiarami imperialną kaplicę, jej dach wykonano ze złotego szkła osadzonego na ramie z czarnego metalu. Złocista poświata przenikała do wnętrza auli. Szliśmy po szerokim czarnym dywanie z wyhaftowanymi emblematami słonecznej tarczy.

- Inkwizytor Eisenhorn! - zaanonsował mnie jeden z członków eskorty posługując się w tym celu małym megafonem. W sali zapadła cisza i oczy wszystkich zebranych skupiły się na mojej postaci. Wielki Strażnik Carpel spoczywał na antygrawitacyjnym tronie ozdobionym wstęgami pergaminów. Jaskrawo świecąca lampa jarzyła się na wysięgniku ponad jego głową. Ruchomy mebel ruszył w mym kierunku poprzez rozstępujący się tłum.

- Wielki Strażniku - ukłoniłem się kurtuazyjnie.

- Wszyscy umarli - poinformował mnie natychmiast -Dwanaście tysięcy sto czterdzieści dwie ofiary. Grobowiec Dwa-Dwanaście jest wymarły. Nikt nie przeżył szoku wyjścia z hibernacji.

- Pragnę przekazać swe szczere kondolencje, Wielki Strażniku.

Sala eksplodowała wrzawą rozwścieczonych głosów, krzyczących coś, gwiżdżących, pohukujących gniewnie.

- Kondolencje? Twoje przeklęte kondolencje?! - Carpel wrzasnął ponad zgiełkiem tłumu - Znacząca część naszej arystokratycznej kasty umiera jednej nocy, a ty próbujesz nas uspokoić kondolencjami?!

- To wszystko, co mogę ofiarować, Wielki Strażniku - czułem jak Aemos drży nerwowo u mojego boku, notując w swoim podręcznym notesie informacje o wyglądzie zebranych, lokalnej modzie, sposobie wysławiania się... wszystkim co mogło odwrócić jego uwagę od nieuniknionej konfrontacji.

- To nie wystarczy! - warknął młody człowiek stojący przy mnie. Należał bez wątpienia do młodszej części tutejszej szlachty. Jego skóra miała dziwnie blady, wilgotny wygląd, a kiedy ruszył w mym kierunku, Strażnicy pochwycili go ratując przed upadkiem.

- Kim jesteś, panie? - zapytałem.

- Vernall Maypell, dziedzic kantonu Dallowen! - jeżeli oczekiwał, że na dźwięk tego tytułu padnę na kolana, srodze się rozczarował.

- Ze względu na powagę tego tragicznego wydarzenia obudziliśmy ze stanu uśpienia część naszych możnowładców - oświadczył Carpel - Brat czcigodnego Maypella i jego dwie żony zmarły w Grobowcu Dwa-Dwanaście.

Zatem blada skóra była symptomem zapaści pohibernacyjnej. Dostrzegłem w tłumie około pięćdziesięciu osób zdradzających podobne objawy wyczerpania. Odwróciłem się w stronę Maypella.

- Wasza godność, raz jeszcze pragnę przekazać kondolencje.

Maypell omal nie pękł rozerwany atakiem wściekłości.

- Twoja arogancja budzi mój wstręt, obcoświatowcu ! Sprowadziłeś tego potwora na nasz świat, walczyłeś z nim w naszym najdroższym sanktuarium, w prywatnej wojnie wyniszczyłeś chlubę społeczeństwa Hubrisu, a teraz zamierzasz...

- Milcz! - użyłem mocy. Nie dbałem o konsekwencje tego czynu. Maypell zamarł w bezruchu z otwartymi ustami, reszta sali pogrążyła się w głębokiej ciszy - Przybyłem tu, by was ocalić i pokrzyżować plany Eyclone. Gdyby nie wysiłki moje i moich towarzyszy, ten zbrodniarz mógł otworzyć więcej hibernacyjnych grobowców. Nie złamałem żadnych waszych praw. Przez cały czas kierowałem się lokalnymi procedurami. Co ma oznaczać zarzut, jakobym sprowadził tego potwora tutaj?

- Poczyniliśmy pewne rozpoznanie - oświadczyła starsza kobieta. Podobnie jak Maypell zdradzała objawy choroby pohibernacyjnej. Siedziała na fotelu dźwiganym przez czterech serwitorów

- Jakie rozpoznanie?

- Ten długi zatarg z mordercą Eyclone. Ile to już czasu, pięć lat?

- Sześć, pani.

- Zatem sześć. Zapędziłeś go tutaj. Zaszczułeś. Sprowadziłeś na Hubris tak jak to zarzucił czcigodny Maypell.

- W jaki sposób?

- Nie zarejestrowaliśmy w granicach systemu obecności żadnego statku od dwudziestu dni, żadnego z wyjątkiem twego, inkwizytorze Eisenhorn - wyjaśnił Carpel rozkładając na kolanach jakieś dokumenty - Regal Akwitane. Ten statek musiał przywieźć go tutaj tak samo jak ciebie, byście na naszym świecie mogli dokończyć swą prywatną wojnę. Na naszych trupach. Czy wybrałeś Hubris ze względu na jego oddalenie od reszty okolicznych kolonii? Czy okazał się idealny do wyrównania wieloletnich porachunków ze względu na wygodną dla takich poczynań niekończącą się noc?

Poczułem rosnący gniew i z trudem go pohamowałem.

- Aemos?

Savant stał za mną mrucząc nieustannie pod nosem.

- I co oznaczają te wtopione w szkło wstęgi ? Czy te tafle są opancerzone ? Wsporniki i filary przypominają stylem okres wczesnego gothicu, ale...

- Aemos! Raport!

Otrząsnął się i podał mi wyjęty z torby elektroniczny notes.

- Przeczytaj to, Carpel. Przeczytaj to bardzo dokładnie - podałem notes dostojnikowi, po czym cofnąłem raptownie rękę, zanim zdążył go zabrać z mej dłoni - A może lepiej odczytam go na głos całej zebranej tu widowni? Może to odpowiedni moment, by wyjaśnić, jak w ostatniej chwili zdobyłem wieści o podróży Eyclone na Hubris? Uzyskałem te informacje wyłącznie dzięki złamaniu szyfrowanego przekazu mentalnego nadanego przez Eyclone dwa miesiące temu. Przekazu, który zabił mojego astropatę w trakcie próby rozszyfrowania jego zawartości !

- Inkwizytorze, ja... - zaczął Carpel.

Podniosłem notes wysoko w górę, by wszyscy mogli dostrzec pulsujące na jego ekranie linijki tekstu, po czym za pomocą przycisków zacząłem przewijać zawartość prezentowanego raportu.

- A co powiecie o tym? To dowody dokumentujące fakt, iż Eyclone planował zbrodnię na Hubrisie od ponad roku! A tutaj znajdują się informacje zgromadzone przez mój zespół ostatniej nocy. Niezidentyfikowany statek kosmiczny wszedł na orbitę planety, po czym ją opuścił, trzy dni temu. Przywiózł tutaj Eyclone i jego kult, a wasze służby monitoringu planetarnego i Strażnicy nawet go nie zauważyli ! A może lepiej postudiować zapis transmisji astropatycznych zarejestrowanych przez waszą Enklawę i zignorowanych pomimo ich nieznanego źródła? - cisnąłem notes w ręce Carpela. Setki zszokowanych oczu gapiły się na mnie w milczeniu.

- Wystawiliście się niczym na tacy, a on to wykorzystał. Nie próbujcie mnie o nic oskarżać z wyjątkiem zarzutu spóźnienia się na miejsce zbrodni. Raz jeszcze pozostaje mi zapewnić wszystkich zabranych, że szczerze ubolewam nad tragedią, która miała tu miejsce.

- A jeśli następnym razem znów poważycie się na konfrontację z imperialnym inkwizytorem - dodałem - postarajcie się okazać nieco więcej szacunku. Potrafię wiele zrozumieć i wybaczyć, ponieważ wiem, że większość złych słów powodowana jest waszym gniewem i szokiem, niemniej jednak moja cierpliwość nie jest nieograniczona... lecz nie moje kompetencje.

Odwróciłem się w stronę Carpela.

- Czy teraz, Wielki Strażniku, możemy porozmawiać? Prywatnie, tak jak o to uprzednio zabiegałem.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 10 maja 2015, 14:31

Udaliśmy się w ślad za latającym tronem Carpela do jego gabinetu, pozostawiając za sobą szepczący ze wzburzeniem i grozą tłum. Tylko jeden członek świty dygnitarza podążył za nami, wysoki jasnowłosy mężczyzna w ciemnobrązowym mundurze, którego nie potrafiłem rozpoznać. Ochroniarz, uznałem w końcu.

Carpel opuścił tron na dywan i przywołał ruchem dłoni panel kontrolny, wysuwający się na żądanie z pobliskiej szklanej ściany. Nacisnął kilka przycisków i część lamp w pomieszczeniu litościwie przygasła. Tym gestem dał mi do zrozumienia, że zostanę potraktowany z właściwą powagą.
Machnął ręką zapraszając mnie do zajęcia miejsca na pobliskim krześle. Aemos przystanął w półmroku za moimi plecami. Mężczyzna w brązowym mundurze zajął miejsce przy oknie obserwując nas bez słowa.

- Co nastąpi teraz? - zapytał Carpel.

- Oczekuję waszej całkowitej współpracy na czas śledztwa jakie zamierzam tu przeprowadzić.

- Sprawa jest przecież zamknięta - powiedział mężczyzna w mundurze.

Nie odrywałem wzroku od oczu Carpela.

- Oczekuję dobrej woli w naszej kooperacji. Eyclone może nie żyć, ale on był tylko czubkiem długiego ostrza, nadal niezwykle niebezpiecznego.

- O czym pan mówi? - parsknął mundurowy.

Wciąż nie poświęciłem mu nawet krótkiego spojrzenia. Przewiercając wzrokiem Carpela oświadczyłem:

- Jeżeli on odezwie się ponownie bez uprzedniego przedstawienia swej tożsamości, wyrzucę go za okno. I nie zamierzam okna wcześniej otwierać.

- To oficer śledczy Fischig, Adeptus Arbites. Poprosiłem o jego obecność w trakcie naszej rozmowy.

Przyjrzałem się uważnie człowiekowi w brązowym uniformie. Był silnie zbudowanym mężczyzną z siateczką różowych szram szpecących okolice mlecznobiałego oka. Ze względu na zdrową skórę i jasne włosy w pierwszej chwili uznałem go za młodzieńca, teraz jednak spostrzegłem swój błąd. Był w co najmniej tym samym wieku co ja.

- Oficerze śledczy - wstałem i skłoniłem się lekko.

- Inkwizytorze - odpowiedział tym samym gestem - Moje pytanie pozostaje aktualne.

Usiadłem z powrotem na krześle.

- Murdin Eyclone był realizatorem operacyjnym. Niezwykle błyskotliwym, oddanym sprawie człowiekiem, jednym z najniebezpieczniejszych w mej karierze. Upolowanie takiej zdobyczy w większości przypadków potrafi unicestwić jej diabelskie plany. Jak mniemam, podobne wnioski potrafi pan sformułować na podstawie własnych doświadczeń.

- Nazwał go pan realizatorem operacyjnym.

- Tutaj tkwiło źródło największego zagrożenia ze strony tego człowieka. Wierzył, że najlepiej przysłuży się swym bluźnierczym władcom oferując pomoc i usługi tajemnym sektom i kultom potrzebującym wsparcia. Nigdy nie poczynił żadnych specyficznych paktów i aktów oddania wybranej z Czterech Potęg. Poświęcał się wyłącznie realizacji planów stworzonych przez innych. Jego operacja na Hubrisie jest elementem zaawansowanej akcji będącej pomysłem innych ludzi. Zginął, a jego plany zostały pokrzyżowane i za to powinniśmy być wdzięczni losowi. Moja misja jednak tutaj się nie kończy. Muszę po nici kończącej się na Eyclone, jego ludziach i wszelkich skrawkach informacji pozostawionych przez niego na Hubrisie dotrzeć do okrytych tajemnicą zleceniodawców tej zbrodni.

- W tym celu żądasz pełnej współpracy władz Hubrisu? -zapytał Carpel.

- Władz, mieszkańców, lokalnych autorytetów, ciebie samego... To misja najwyższej wagi. Czy chcesz odmówić pomocy?

- Nie, sir, nie zamierzam! - zastrzegł się pośpiesznie dygnitarz.

- Doskonale.

Carpel podał mi masywną odznakę w postaci złotej tarczy słonecznej. Była ciężka i stara, osadzona w oprawce z wyprawionej czarnej skóry.

- Ta legitymacja zapewni ci wszelką pomoc, jakiej zażądasz. Posiadasz me pełnomocnictwa. Wypełnij swe obowiązki gruntownie i szybko. W zamian żądam dwóch przysług.

- Jakich?

- Chcę wglądu we wszystkie uzyskane podczas śledztwa materiały. I wyrazisz zgodę na to, by oficer śledczy towarzyszył twemu zespołowi.

- Pracuję własnym trybem...

- Fischig potrafi otwierać drzwi i rozwiązywać języki, których nie pokona nawet rządowa odznaka. Potraktuj go jako lokalnego przewodnika.

A także twoje oczy i uszy, dodałem w myślach. Zdawałem sobie jednak sprawę z ogromnej presji politycznej, pod jaką znajdował się Carpel, presji wywieranej na nim przez żądnych pomsty arystokratów.

- Będę zaszczycony wsparciem z jego strony.

- Gdzie najpierw? - zapytał Fischig prosto z mostu, z drapieżnym grymasem na twarzy. Ależ oni pożądają krwi, pomyślałem. Chcieli dopaść za wszelką cenę winowajców zbrodni lub przynajmniej partycypować w sukcesach mojego zespołu, by móc rzucić coś czekającemu niecierpliwie na wyniki establishmentowi. Wiedzieli, że za kilka miesięcy reszta obudzonej ze stanu wielomiesięcznej śpiączki społeczności rozliczy ich z postępów śledztwa. Nie znalazłem powodów, dla których miałbym ich za to potępiać.

- Wpierw prosektorium - odparłem.

Awatar użytkownika
Kargan
Reactions:
Posty: 1420
Rejestracja: 22 listopada 2012, 13:44
Has thanked: 8 times
Been thanked: 7 times

Post autor: Kargan » 10 maja 2015, 22:22

Jak ktoś nie lubi czytać na Forum i woli e-book'a to... PW do mnie - w Czarnej Bibliotece jest już E-book do zassania ;)
]|[ Innocence Proves Nothing ]|[

Medea Trix: WS 28, BS 44, S 32, T 29, AG 41, INT 29, PER 40, WP 32, FEL 33 (12 wounds, 2 fate points)
Erias Kantar (Black Templar Marine): WS 53, BS 37, S 40, T 42, AG 51, INT 45, PER 45, WP 46, FEL 40 (23 wounds,4 fate points)

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 14 maja 2015, 22:55

Eyclone sprawiał wrażenie śpiącego. Jego głowa została owinięta w niemal komicznie wyglądający plastikowy worek zakrywający śmiertelną ranę. Rysy twarzy były spokojne, szpecił ją jedynie niewielki siniak przy ustach.

Leżał na kamiennym postumencie w lodowatych podziemiach Arbites Prosektorium. Jego towarzysze spoczywali wokół, na podobnych numerowanych postumentach. Byli to ci zabici, którzy nie odnieśli zbyt znaczących obrażeń. Złożone pod jedną ze ścian plastikowe worki zawierające brejowatą substancję skrywały w swych wnętrzach szczątki morderców rozerwanych na platformie startowej ogniem broni pokładowej wahadłowca.

Prosektorium rozświetlała zimna błękitna poświata jarzeniowych lamp, a pokryte warstwą szronu wentylatory tłoczyły do wnętrza sali mroźne powietrze wprost zza kopuły Słonecznego Domu. Przed zejściem do tych podziemi Fischig zaopatrzył nas wszystkich w ogrzewane kombinezony.

Zaskoczyła mnie widoczna dbałość o odpowiednie zabezpieczenie zwłok oraz fakt, że nikt ich nie dotknął, zgodnie z moim nakazem. Pomimo pozornej prostoty tego zalecenia już nieraz w przeszłości wchodziłem w zatargi z niecierpliwymi chirurgami żądnymi natychmiastowego przeprowadzenia sekcji.

Głównym intendentem prosektorium okazała się niska kobieta około sześćdziesiątki o nazwisku Tutrone. Na starym i znoszonym ogrzewanym kombinezonie nosiła czerwony plastikowy fartuch. W jednym jej oczodole błyszczał metalicznie optyczny implant, w grzbiet prawej dłoni miała wbudowany zestaw lśniących zimno ostrzy i miniaturową piłę tarczową.

- Zrobiłam wszystko zgodnie z pańskimi instrukcjami - oświadczyła prowadząc nas w dół spiralnych schodów - Muszę zastrzec, że jest to niezgodne z naszymi procedurami. Przepisy nakazują wykonanie badań pośmiertnych w jak najszybszym terminie, przynajmniej obdukcji zewnętrznej.

- Dziękuję za wyrozumiałość, intendentko. Nie zajmę ci wiele czasu, potem będziesz mogła dopełnić protokołu.

Założyłem chirurgiczne rękawice i zacząłem krążyć wokół blisko dwudziestu ciał dyktując uwagi i komentarze chodzącemu za mną Aemosowi. W rzeczy samej oględziny zmarłych niewiele przyniosły efektów. Na podstawie budowy ciała oraz pigmentu zidentyfikowałem kilku z nich jako obcoświatowców, ale żaden ze złożonych w kostnicy trupów nie miał dokumentów ani podskórnych identyfikatorów. Nawet ich ubrania były czyste - ktoś rozmyślnie spruł wszystkie metki i naszywki. Mógłbym co prawda wszcząć osobne badania mające na podstawie składu chemicznego materiału zidentyfikować producenta odzieży, ale oznaczałoby to gigantyczne marnotrawstwo środków i czasu.

Na dwóch ciałach znalazłem świeże blizny zdradzające niedawne usunięcie wszczepionych pod skórę ofiar identyfikatorów. Znakowanie takie nie leżało w zwyczaju lokalnej społeczności, toteż uznałem, że obaj mężczyźni pochodzą spoza Hubrisu. Ale skąd? Setki imperialnych światów powszechnie stosowały tego rodzaju identyfikatory, a ich noszenie było normalnie akceptowanym standardem. Ja sam posiadałem taki wszczep przez kilka lat dzieciństwa, przed przybyciem Czarnej Arki, która zmieniła me życie.

Jedno z ciał miało na ramionach ślady po poparzeniu, niezbyt głębokie, ale rozległe.

- Ktoś użył palnika termicznego w celu usunięcia gangsterskich tatuaży - oświadczył Aemos.

Miał rację. Śledztwo nadal tkwiło w martwym punkcie.

Spojrzałem na Eyclone - obiekt, w którym pokładałem największe nadzieje. Z pomocą Tutrone rozebrałem denata do naga odkładając na bok rozcięte ubranie, równie anonimowe jak ubiory jego współpracowników. Przewróciliśmy ciało na bok szukając... szukając czegokolwiek.

- Tutaj! - powiedział Fischig pochylając się do przodu. Wskazał niewielki tatuaż powyżej lewego pośladka.

- Serafin z Laoacusu. Stary symbol Chaosu. Eyclone zrobił ten tatuaż dwadzieścia lat temu dla uczczenia swych byłych zleceniodawców. Stary kult, stara sprawa. Nie ma związku z naszym dochodzeniem.

Fischig spojrzał na mnie podejrzliwie.

- Znasz tak dobrze tajemnice jego ciała?

- Posiadam odpowiednie źródła informacji - odparłem. Nie chciałem wdawać się w bolesne wyjaśnienia. Eamanda, jedna z moich pierwszych współpracownic, genialna, piękna, wytrwała. To ona zdobyła dla mnie tę wiedzę. Od pięciu lat przebywała w azylu dla obłąkanych. W ostatnim przesłanym mi raporcie znajdowała się informacja, że pomimo ścisłej opieki zdołała własnoręcznie odgryźć i skonsumować swoje palce.

- Znakował się? - zapytał Fischig - Pracując dla każdego nowego kultu tatuował sobie na skórze symbol lojalności wobec zleceniodawcy?

Oficer mógł mieć rację. Dlaczego sam o tym nie pomyślałem? Zaczęliśmy drobiazgowo badać ciało znajdując przynajmniej sześć wypalonych blizn świadczących o usunięciu starych tatuaży. Za lewym uchem odkryliśmy pasek srebra wszyty pod skórę w formie Buboe Chaotica.

- To? - zapytała Tutrone odgarniając chirurgicznym ostrzem włosy denata, by nie zasłaniały wszywki.

- Stare, podobnie jak reszta.

Cofnąłem się kilka kroków od postumentu i zacząłem analizować gorączkowo przebieg niedawnych wydarzeń. Kiedy zabijałem Eyclone, ten próbował coś zdjąć z pasa, a przynajmniej takie wrażenie sprawiał swymi chaotycznymi ruchami.

- Jego rzeczy osobiste?

Leżały na blacie metalowego stolika obok postumentu. Laserowy pistolet, miniaturowy komunikator, wykładana macicą perłową skrzyneczka zawierająca sześć tub obscury i zapalniczkę, karta kredytowa, zapasowe baterie do broni, plastikowy klucz. Oraz pas z czterema kieszonkami.

Zacząłem opróżniać je po kolei: trochę lokalnych monet, malutki laserowy nożyk, trzy paski wysokokalorycznej pasty do żucia, stalowy obcinacz do paznokci, płynna obscura w strzykawce, mały infotablet. Po którą z tych rzeczy mógł sięgać w obliczu nieuniknionej śmierci? Nóż? Zbyt mały i nieporęczny przeciwko napastnikowi wpychającemu lufę swej broni do gardła ofiary. Niemniej, Eyclone działał w desperacji.

Ale dlaczego nie sięgnął wówczas po tkwiący w kaburze pistolet?

Może notes? Podniosłem go i włączyłem, ale urządzenie zażądało podania kodu dostępu. Notes mógł skrywać w swym wnętrzu najrozmaitsze mroczne sekrety, jednakże raczej nie po niego wyciągnąłby rękę człowiek znajdujący się na krawędzi śmierci.

- Ślady nakłuć wzdłuż ramion - Tutrone kontynuowała oględziny zwłok. Nakłucia nie wzbudziły mego zaskoczenia zważywszy na zasoby narkotyków odkryte w kieszeniach denata.

- Żadnych pierścieni? Bransolet? Kolczyków?

- Nie.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 14 maja 2015, 23:03

Wyjąłem plastikowy worek z szuflady biurka i wsypałem do niego wszystkie osobiste przedmioty Eyclone.

- Zamierzasz to zabrać inkwizytorze? - zapytała Tutrone podnosząc wzrok znad trupa.

- Oczywiście.

- Musiałeś go bardzo nienawidzić, prawda? -odezwał się nagle Fischig.

- Co?

Stał oparty o postument, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami.

- Był zdany na twoją łaskę i wiedziałeś doskonale, że w jego umyśle kryje się mnóstwo tajemnic, a mimo to rozwaliłeś mu czaszkę. Nie mam zastrzeżeń moralnych w kwestii usankcjonowanego zabijania, ale wiem doskonale, czym jest marnotrawstwo ołowiu. Czy to efekt wściekłości?

- Jestem inkwizytorem. Nie kieruję się w działaniu wściekłością.

- Czym zatem?

Jego cyniczny ton zaczynał mi działać na nerwy.

- Nie masz najmniejszego pojęcia o tym, jak niebezpieczny był ten człowiek. Nie zamierzałem dać mu żadnej szansy.

- Jak dla mnie, nie wygląda na specjalnie groźnego - odparł Fischig mierząc wzrokiem trupa.

- Mam coś! - oświadczyła Tutrone. Podeszliśmy do niej pośpiesznie. Pracowała lewą ręką, dzierżącą kilka ostrzy i próbników, jej cybernetyczne palce poruszały się w sposób przywodzący na myśl złożone z wielu stawów odnogi insekta.

- Palec wskazujący lewej dłoni. Jest nienaturalnie ciężki i sztywny - podświetliła palec niewielkim skanerem.

- Ceramitowy paznokieć. Sztuczny. Wszczep.

- Co jest w środku?

- Nie wiem. Zakłócony odczyt. Może jest... o, tutaj jest... miniaturowy zatrzask otwierający. Potrzebuję czegoś do jego podważenia.

Zmieniła ustawienia swej cyberdłoni i wysunęła z zasobnika podłużne metalowe narzędzie. Narzędzie przypominające...

...obcinacz do paznokci.

- Cofnąć się! Cofnąć się! - wrzasnąłem.

Zbyt późno. Tutrone nacisnęła zatrzask. Fałszywy paznokieć odskoczył do tyłu i coś wypadło z pustej komory wewnątrz sztucznego palca. Srebrny robak przypominający dżdżownicę śmignął w powietrzu niczym zerwany naszyjnik.

- Gdzie to poleciało?!

- Nie wiem! - krzyknąłem wpychając ręką za siebie Aemosa i Tutrone - Fischig, widzisz to?

- Gdzieś tutaj - odpowiedział wyszarpując z kabury matowoczarny automatyczny pistolet.

Sięgnąłem do własnej kabury i wtedy sobie przypomniałem, że oddałem broń ciału Vibben. Chwyciłem leżący na stoliku chirurgiczny nóż.

Robak wślizgnął się z powrotem w obszar podłogi rozświetlony poświatą lamp. Mierzył teraz dobry metr długości, a jego korpus miał kilka centymetrów grubości. Nie miałem pojęcia, jakiego rodzaju plugawa technologia odpowiadała za tak szybko rozrost stwora. Ciało robaka składało się z segmentowanego metalu, a pozbawiona oczu głowa była w zasadzie wielką paszczą najeżoną ostrymi jak brzytwa kłami.

Tutrone krzyknęła, kiedy to coś rzuciło się w naszą stronę. Przycisnąłem ją do posadzki i metaliczna smuga przeleciała nad naszymi głowami trafiając prosto w ciało innego denata leżące na pobliskim postumencie. Rozległ się przerażający odgłos mlaskania i trzasku kości, po czym robal zniknął pod skórą zabitego.

Martwe ciało trzęsło się konwulsyjnie i miotało, ponad postumentem wyrosła mgiełka rozdartej tkanki i drobin zakrzepłej krwi. Robak przegryzł się przez zwłoki i spadł na posadzkę po drugiej stronie postumentu. Sekundę później Fischig otworzył ogień i kilkoma pociskami strącił zmasakrowanego trupa na podłogę. Robaka dawno już tam nie było.

- Mechanizm aktywowany przez dotknięcie - wymruczał Aemos - Bardzo dyskretny, prawdopodobnie produkt obcej rasy. Broń strażnicza z wbudowanym systemem zwiększania masy działającym w kontakcie z powietrzem lub po ręcznej aktywacji, polująca w oparciu o rejestrator dźwięku...

- Więc zamknij się! - rozkazałem. Wepchnąłem savanta i Tutrone do rogu pomieszczania, po czym ruszyłem wraz z Fischigiem wzdłuż postumentów, rozglądając się uważnie wokół.

Robak pojawił się znowu. Niemal mnie dopadł, zanim zdążyłem pochwycić wzrokiem srebrzysty błysk metalu. W ułamku sekundy pojąłem, że właśnie taką śmierć gotował mi Eyclone. Tego stwora zamierzał uwolnić ze schowka na lądowisku Grobowca Dwa-Dwanaście.

To mój gniew pozbawił go wtedy ostatniej szansy przeżycia. Pchnąłem przed siebie ręką i ostrze noża trafiło prosto w rozwartą paszczękę robaka. Impet zderzenia ze stworem zwalił mnie z nóg.

Dwumetrowa już bestia z ciężkiego metalu miotała się szaleńczo na końcu mego noża niczym żywy bicz.

Nad głową gwizdnęły mi pociski. Fischig próbował trafić robaka z pistoletu.

- Zabijesz mnie! - wrzasnąłem.

- Trzymaj to!

Z przerażającym metalicznym chrzęstem robak zaczął rozgryzać ostrze i rękojeść noża przysuwając się w kierunku mojej dłoni.

Tutrone wyrosła nade mną, wspólnymi siłami powlekliśmy wijącego się stwora w stronę pustego postumentu. Włączyła tarczową piłę wbudowaną w jej cyberdłoń i przeciągnęła wirującym ostrzem po lśniącym karku robaka.

Odcięty odwłok wciąż rzucał się spazmatycznie. Intendentka chwyciła go i wrzuciła z odrazą do pełnego kwasu zbiornika, odpowiedzialnego za usuwanie organicznych śmieci. Sycząca głowa stwora cały czas gryząca resztki noża powędrowała do kadzi w ślad za resztą bestii.

Staliśmy w czwórkę przy zbiorniku obserwując rozpuszczający się srebrzysty metal.

Spojrzałem kątem oka na Tutrone i Fischiga.

- Już wiem, kogo z was nie chciałbym mieć za przeciwnika - wymruczałem.

Intendentka roześmiała się cicho. Fischig nic nie powiedział.

[center]* * *[/center]
- Co to było?- zapytał mnie Aemos, kiedy wiozący nas ślizgacz mknął ulicami w kierunku komendy Adeptus Arbites.

- Więcej potrafiłbyś wydedukować niż usłyszeć ode mnie - odparłem - Bez wątpienia dar wręczony Eyclone przez jego władców.

- Jacy władcy tworzą takie rzeczy?

- Potężni, Aemosie. Ci najgorsi.

[center]* * *[/center]
Nasza wizyta w spartańskich biurach Arbites nie trwała długo. Na moje żądanie Fischig wezwał do gabinetu Magosa Palestemesa, najwyższego przełożonego techmagów zajmujących się kriogeniką.

Magos rzucił okiem na pojemnik ustawiony w centrum pokoju.

- Nie mam pojęcia, co to takiego - oświadczył.

- Dziękuję, to wszystko - podziękowałem mu szybko i odwróciłem się do Fischiga - Proszę natychmiast odesłać ten obiekt na pokład mojego statku.

- To jest kluczowy dowód... - zaczął protestować.

- Dla kogo pracujesz, Fischig?

- Dla Imperatora.

- Im szybciej zaczniesz go z mną utożsamiać, tym mniej błędów popełnisz. Wykonaj polecenie.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 14 maja 2015, 23:09

Hadam Bonz czekał na nas w pokoju przesłuchań. Został rozebrany do naga, ale Fischig zapewnił mnie, że w jego ubraniu nie znaleziono żadnych istotnych przedmiotów.

Bonz był najemnikiem obezwładnionym przez mnie w komorze kriogeneratora, jedynym członkiem zespołu Eyclone, który przeżył dramatyczną noc. Jego twarz opuchła po moim ciosie. Pilnującym go funkcjonariuszom podał jedynie swe personalia.

Wszedłem do celi wraz z Fischigiem i Aemosem. Pomieszczenie było niewielkie, o kamiennych ścianach. Przerażony Bonz siedział przykuty kajdankami do metalowego krzesła.

Miał wszelkie powody ku temu, by czuć przerażenie.

- Opowiedz mi o Murdinie Eyclone - zażądałem.

- O kim? - mentalne więzy Eyclone przestały już działać, w oczach więźnia ponownie pojawiły się ślady emocji. Wyglądał na zmieszanego, najwyraźniej nie rozumiał pytania.

- Zatem opowiedz mi o ostatniej rzeczy, którą pamiętasz.

- Byłem na Thracian Primaris. To mój dom. Jestem ładowaczem w dokach. Szedłem do knajpy z przyjacielem. To wszystko, co pamiętam.

- Przyjacielem?

- Nadzorcą dokerów Wynem Eddonem. Byliśmy chyba trochę pijani.

- Czy Eddon wspominał ci o Eyclone?

- Nie. Posłuchaj, gdzie ja jestem? Te skurwiele nie chcą mi nic powiedzieć. O co mnie oskarżacie?

Uśmiechnąłem się złowieszczo.

- Na początek o zamach na moje życie.

- A kim ty jesteś?

- Imperialnym inkwizytorem.

W ułamku chwili bez reszty stracił nad sobą panowanie. Krzyczał, płakał, błagał o litość, zasypywał nas potokiem całkowicie bezużytecznych informacji.

Od początku pewien byłem, że nic z niego nie wyciągniemy. Ogłupiony mesmerycznie niewolnik, wybrany ze względu na swoje przymioty fizyczne, nic nie pamiętający. Mimo to przez dwie godziny kontynuowaliśmy przesłuchanie. Fischig powoli opuszczał dźwignię wentylatora tłoczącego do celi mroźne powietrze z zewnątrz Słonecznego Domu. Ukryci w ogrzewanych kombinezonach, powtarzaliśmy raz za razem te same pytania.

Kiedy ciało Bonza przymarzło do metalowego stołka, wiedziałem już, że dalsze wypytywanie nie ma sensu.

- Ogrzejcie go i dobrze nakarmcie - polecił Fischig swym podwładnym wychodząc z celi - Wyrok śmierci zostanie wykonany o świcie.

Nie zapytałem, czy termin ten jest związany z cyklem dziennym w harmonogramie Arbites czy też egzekucja miała się odbyć dopiero za sześć miesięcy, o świcie pierwszego dnia Odwilży.

Było mi to obojętne.

[center]* * *[/center]
Fischig pozostawił nas samych sobie, toteż wspólnie z Aemosem zjadłem obiad w małym bistro położonym niemal dokładnie pod wiszącą u szczytu kopuły plazmową baterią. Jedzenie było pozbawione smaku, ponieważ pochodziło z odmrożonych racji żywnościowych, ale przynajmniej było gorące. Małe fontanny tworzyły migotliwe ściany wokół lokalu, dzięki czemu promienie sztucznego słońca tworzyły w jego wnętrzu plątaninę tęczowych pasm powietrza. W tym żałobnym dniu nikt oprócz nas nie posilał się w pustym bistro.

Aemos miał dobry humor. Gadał bez przerwy analizując na głos wszelkie potencjalne możliwości rozwoju śledztwa. Oprócz irytującego charakteru savant posiadał też genialny umysł. Konsumował rybę z ryżem studiując jednocześnie ekran włączonego notesu.

- Przyjrzyjmy się długościom transmisji Eyclone namierzonych przez Lowinka, nadanych z Hubrisa i tutaj przyjętych.

- Wszystkie są zakodowane. Lowink nie złamał jeszcze szyfru.

- Tak, tak, ale popatrz na czas ich nadawania. Ta dla przykładu... osiem sekund... to ze statku na orbicie... czas jej nadania pokrywa się idealnie z przewidywanym okresem pobytu na orbicie tajemniczego statku Eyclone. Ale tutaj... w czasie walk ostatniej nocy. Transmisja trwająca dwanaście i pół minuty. Musi pochodzić z innego systemu.

Nabiłem na widelec podłużny kawałek mięsa i podniosłem jedzenie do ust. Nigdy wcześniej nie poświęcałem uwagi szczegółom związanym z astropatycznymi transmisjami.

- Dwanaście i pół, jesteś pewien?

- Lowink to potwierdził.

- Co zatem daje nam znajomość czasu transmisji?

Aemos uśmiechnął się widząc rosnące zadowolenie na mej twarzy.

- Trzy światy. Wszystkie położone między jedenastoma, a piętnastoma minutami transferu astropatycznego na Hubris. Thracian Primaris, Kobalt II i Gudrun.

Thracian Primaris nie budziło mego zaskoczenia. W tym miejscu podjęliśmy trop Eyclone, stamtąd przylecieliśmy na Hubris. Tam też, zgodnie z zeznaniami Bonza, zbrodniarz zwerbował przynajmniej część swych pomocników.

- Kobalt się nie liczy, już sprawdziłem. To mała imperialna stacja monitoringu. Ale Gudrun...

- Pierwszoliniowy świat kupiecki. Stara kultura, stare rody...

- Stare trucizny - dokończył z uśmiechem Aemos.

Otarłem rękawem usta.

- Czy możemy uzyskać większą pewność? - Czy możemy uzyskać większą pewność?

- Lowink nad tym pracuje. Kiedy już złamiemy szyfr, będziemy wiedzieli.

- Gudrun - wymruczałem do siebie samego.

Tkwiący w mym uchu komunikator pisnął cichutko. Zgłosił się Betancore.

- Słyszeliście kiedyś o czymś zwącym się Pontius?

- Nie. Dlaczego pytasz?

- Ja też nie słyszałem, ale Lowink odczytał część starych transmisji. Kilka tygodni przed przylotem Eyclone ktoś nadał wiadomości z identycznego źródła do lokacji w Słonecznym Domu. Ich treść w zasadzie ogranicza się do informacji o planowanym przesłaniu Pontiusa. Mnóstwo niejasności i niedomówień w tekście.

- Znasz tę lokację?

- A jak myślisz, po co nas zatrudniasz? Promenada Odwilży 12011, pod zachodnią częścią kopuły. Dzielnica dla zamożniejszej grupy społeczeństwa. Arystokratyczna enklawa.

- Jakieś nazwiska?

- Nie, byli bardzo ostrożni w tej kwestii.

- Już ruszamy.

Wstaliśmy pośpiesznie od stołu. W wejściu tkwił nieruchomo Fischig. Miał na sobie kamizelkę przeciwodłamkową, opancerzony karapaks i ciężki hełm Arbites z przysłaniającą twarz przyłbicą. Muszę przyznać, że swym wyglądem robił należne wrażenie.

- Wybiera się pan gdzieś beze mnie, inkwizytorze?

- Mówiąc szczerze, właśnie zamierzałem cię poszukać. Zabierz nas na Promenadę Odwilży.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 14 maja 2015, 23:17

[center]Rozdział IV

Szaleńcza podróż przez Słoneczny Dom
Promenada Odwilży 12011
Przesłuchanie Saemona Crotesa
[/center]

Najzamożniejsi Hubryci posiadają zimowe pałace na zachodnich krańcach Słonecznego Domu. Oficer śledczy Fischig wyjaśnił nam, że w ten sposób celebrują zarówno światłość jak i mrok. W wystających poza kopułę ścianach jaskrawo oświetlonych domów znajdują się chronione przesuwnymi płytami okna, pozwalające kontemplować pogrążony w ciemności długiej nocy krajobraz planety. Aemos zasugerował mi, że zwyczaj ten bez wątpienia posiada religijne korzenie.

Fischig wyłączył pokładowy system nawigacyjny ślizgacza i zwiększył pułap lotu śmigając ponad ulicznymi korkami. Ciężki antygrawitacyjny pojazd mknął między szklanymi wieżycami budynków kierując się na zachód.

Jestem pewien, że oficer umyślnie prowadził w tak karkołomny sposób.

Przypięty pasami do tylnego fotela Aemos zamknął oczy i mamrotał coś płaczliwie pod nosem. Siedziałem z przodu, w kokpicie, obok Fischiga. Kątem oka dostrzegałem drapieżny uśmieszek na jego ustach, ledwie widoczny spod dolnej krawędzi przyłbicy hełmu.

Ślizgacz był standardowym imperialnym modelem w barwach matowego brązu, zdobiły go emblematy w postaci solarnej tarczy oraz insygnia Arbites i numer ewidencyjny na ogonie. Solidnie opancerzony pojazd poruszał się niezgrabnie i opornie, antygrawitacyjny napęd z trudem utrzymywał go w powietrzu. Przed moim fotelem wisiał na obrotowym zaczepie ciężki bolter. Rozglądając się wokół dostrzegłem rząd automatycznych strzelb tkwiących w stojaku za tylnymi fotelami.

- Daj mi jedną z nich! - krzyknąłem ponad świstem powietrza i rykiem motorów.

- Co?

- Potrzebuję broni!

Fischig skinął głową i wstukał kod na małym panelu wbudowanym w szczyt drążka sterowego. Przeźroczysta płyta chroniąca stojak przez dostępem ze strony niepożądanych osób rozsunęła się natychmiast.

- Weź sobie jedną!

Aemos podał mi strzelbę. Zacząłem ładować do komory naboje.

[center]* * *[/center]
Promenada Odwilży wyrosła przed nami znienacka - konstrukcja tarasów i luksusowych apartamentów o ścianach ze szkła oraz ceramitu, wbudowana bezpośrednio w krzywiznę kopuły. Lecieliśmy teraz nisko nad pięknymi ogrodami, podmuch powietrza kołysał wierzchołkami palm i ozdobnych krzewów.

Fischig pociągnął za jedną z dźwigni i rotory ślizgacza zmieniły tryb pracy opuszczając pojazd na szeroką platformę parkingową, jakieś osiem pięter nad poziomem miasta.

Wyskoczył z kokpitu sprawdzając swoją strzelbę. Ruszyłem za nim.

- Zostań w środku - poleciłem Aemosowi. Nie potrzebował dalszej zachęty.

- Jaki adres? -zapytał Fischig.

- 12011.

Pobiegliśmy wzdłuż platformy przeskakując kwietniki i niskie barierki.

Budynek 12011 miał przeszklony fronton, do środka prowadziły wielkie drzwi wykonane z lustrzanych płyt. Fischig podniósł ostrzegawczo dłoń i wyjął z kieszonki na pasie monetę. Cisnął ją w powietrze ponad chodnik prowadzący do drzwi. W ułamku sekund dziewięć wystrzelonych z różnych miejsc wiązek lasera rozbiło monetę na atomy.

Fischig włączył swój komunikator.

- Oficer śledczy Fischig do centrum kontroli Arbites, odbiór.

- Słucham, oficerze śledczy.

- Podłączcie się do centralki domu 12011 na Promenadzie Odwilży i zgaście automatyczne systemy obronne. W trybie natychmiastowym.

Chwila ciszy.

- Autoryzacja potwierdzona.

Fischig zrobił krok do przodu. Złapałem go za ramię, po czym rzuciłem w stronę drzwi własnym pieniążkiem.

Moneta odbiła się dwa razy od bazaltowego tarasu i znieruchomiała.

- Wolałem się upewnić - wyjaśniłem.

Podkradliśmy się z obu stron lustrzanych drzwi. Fischig spróbował je pchnąć, ale nawet nie drgnęły. Cofnął się kilka kroków do tyłu, najwyraźniej zdecydowany rozbić je strzałami z broni palnej.

- To armapleks - syknąłem stukając knykciami w powierzchnię lustrzanej płyty - Nie bądź głupcem.

Sięgnąłem po noszony przy sobie worek z drobiazgami Eyclone i zacząłem grzebać w nim szukając laserowego nożyka. Natrafiłem palcami na plastikowy klucz.

Szanse niewielkie, lecz cóż szkodzi spróbować - jak mawiał mój mentor, inkwizytor Hapshant.

Wsunąłem klucz do zamka i drzwi pojechały w górę przesuwając się na metalowych szynach.

Zastygliśmy w bezruchu. Z głębi budynku dobiegał zapach egzotycznych aromatów i dźwięki symfonicznej muzyki.

- Adeptus Arbites! Przedstawcie swoją tożsamość! - krzyknął Fischig, a wbudowany w jego hełm wzmacniacz spotęgował wezwanie.

Mieszkańcy domu niemal natychmiast na nie odpowiedzieli.

Serie z broni automatycznej zerwały jedną z prowadnic drzwiowych, rozwaliły kilka donic z kwiatami stojących na tarasie i ścięły maszt sygnalizacyjny na platformie lądowiska.

- Zróbmy to po waszemu! - wrzasnął Fischig i padł na brzuch strzelając w otwór wejściowy do budynku ze swej strzelby. Huk śrutowego automatu był ogłuszający.

Wdrapałem się po rynnie na balkon na drugim piętrze, przewieszona przez ramię strzelba obijała mi się o plecy. W dole słyszałem wściekłą kanonadę.

Wpadłem przez zakryte draperią drzwi balkonowe do sypialni.

W pokoju było gorąco i ciemno, wszędzie królował kolor czerwieni. Z ukrytych głośników płynęła łagodna muzyka. Pościel na łóżku leżała w nieładzie. W jednym rogu, na kredensie, stał przenośny komunikator. Podeszłem do niego studiując panel kontrolny. Echo wystrzałów Fischiga i jego przeciwników dobiegało z dolnego piętra niczym dźwięk odległej burzy.

Dziewczyna wybiegła z bocznego pomieszczenia, prawdopodobnie łazienki, krzyknęła ze strachu na mój widok. Była naga, toteż natychmiast sięgnęła po leżące w zasięgu jej ręki prześcieradło.

Wymierzyłem w nią lufę strzelby.

- Ilu was jest?

Zakrztusiła się i potrząsnęła głową.

- Inkwizycja - wysyczałem - Ilu was jest?

Zaczęła chlipać i kręcić ponownie głową.

- Zostań tutaj. Wejdź pod łóżko, jeżeli możesz.

W sąsiednim pomieszczeniu usłyszałem jakieś hałasy. Ktoś wołał głośno czyjeś imię.

- Nie odpowiadaj - rozkazałem płaczącej dziewczynie.

Podkradłem się ostrożnie do niedomkniętych drzwi łazienki. Sączyło się zza nich światło i kłęby wodnej pary, powietrze przesycał zapach olejków do kąpieli. Wołanie ucichło.

Był przezorny, muszę mi to przyznać. Nie rzucił się bezmyślnie do przodu strzelając do wszystkiego, co się rusza.

Stojąc obok framugi pchnąłem lekko lufą strzelby drzwi. Niemal zaraz pięć kul przebiło z hukiem drewnianą płytę.

Padłem na kolana i posłałem trzy pociski w szczelinę między drzwiami i framugą.

- Inkwizycja! Rzuć broń!

Dwie kolejne kule przedziurawiły powierzchnię drzwi.

Odtoczyłem się od wejścia do łazienki i stanąłem na ugiętych nogach mierząc w drzwi ze strzelby.

- Wyjdź stamtąd! - zawołałem używając mentalnego nacisku.

Wielki wytatuowany nagi mężczyzna wytoczył się z łazienki. Połowa jego twarzy była ogolona, drugą połowę pokrywała biała warstwa kremu. W jednej ręce wciąż ściskał automatyczny pistolet Tronsvasse HP.

- Rzuć broń na podłogę - poleciłem.

Zawahał się jakby moja moc nie zdołała nim do końca zawładnąć. Żelazna wola godna uznania, pomyślałem. Nie mogłem zaryzykować.

Lufa pistoletu zaczynała się już podnosić w moją stronę, gdy wypaliłem mu prosto w częściowo ogoloną twarz posyłając drgające ciało z powrotem do łazienki.

Dziewczyna wciąż klęczała naga za skrajem łóżka, drżąc konwulsyjnie. Zaskoczył mnie nieco fakt, że nie wyskoczyła z kryjówki na dźwięk mego mentalnego rozkazu. Obróciłem się na pięcie w jej kierunku.

- Jak się nazywasz?

- Lise B.

- Pełna tożsamość! - warknąłem. Nie koncentrowałem na niej uwagi, ale czułem coś dziwnego w tej kobiecie. W jej aurze. W jej tonie.

- Alizebeth Bequin! Dziewczyna do towarzystwa! Pracuję w Słonecznym Domu od czterech Uśpień!

- Co tutaj robisz?

- Zapłacili z góry! Chcieli się zabawić! Och, boże... - głos jej się załamał, usiadła na łóżku.

- Ubierz się. Zostań tutaj. Będę chciał z tobą porozmawiać.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 14 maja 2015, 23:28

Podszedłem do drzwi wyjściowych pokoju i spojrzałem za próg. W dole wiodących na parter schodów migały płomienie wylotowe broni. Ponad kanonadą górowały ludzkie krzyki.

Widząc w progu moją sylwetkę ktoś zaczął biec w górę schodów.

- Wylk! Wylk! Znaleźli nas! Zna... - na moment przed zdemaskowaniem mej prawdziwej tożsamości powaliłem oszołomionego człowieka kolbą broni. Spadł z piętra niczym worek kamieni.

Dwa pociski wbiły się w ścianę pokoju tuż przy futrynie. Cofnąłem się z powrotem do wnętrza łazienki ściskając kurczowo strzelbę.

Kolejne pociski przebiły ścianę nad łóżkiem. Bequin krzyknęła przeraźliwie i wślizgnęła się za mebel. Odpowiedziałem ogniem wyrywając dwie wielkie dziury w drzwiach wejściowych.

Dwaj mężczyźni wpadli do sypialni, zdeterminowani i ogarnięci szaleństwem bitewnej gorączki. Ubrani byli w lekkie stroje. Jeden trzymał laserowy pistolet, drugi automatyczny karabin.

Zabiłem posiadacza lasera jednym śrutowym ładunkiem, który cisnął jego ciało na ścianę sypialni. Facet z karabinem zaczął strzelać ogniem ciągłym, szatkując kulami pościel łóżka. Rzuciłem się na podłogę pośród deszczu podartego materiału, rozbitych luster i rozłupanych kawałków drewna.

Tocząc się po podłodze desperacko szukałem osłony.

Mój niedoszły zabójca przewrócił się twarzą do przodu, prosto na łóżko. Dziewczyna wyciągnęła z podstawy jego karku ostrze długiego noża.

- Uratowałam ci życie - oświadczyła - To stawia mnie w lepszym świetle, prawda?

[center]* * *[/center]
Kazałem jej pozostać w sypialni i z przestraszonego wyrazu twarzy pojąłem, że zastosuje się bez sprzeciwu do otrzymanego polecenia.

Wszedłem na szczyt schodów. Piętro niżej panowała cisza.

- Fischig? - rzuciłem do komunikatora.

- Zejdź - odparł krótko.

Kręte schody prowadziły w dół do rozległego pomieszczenia. W powietrzu wciąż unosiły się kłęby gęstego dymu, uciekające na zewnątrz przez uchylone lustrzane drzwi wyjściowe. Sztuczne światło dzienne Słonecznego Domu sączyło się przez drzwi w przeciwnym kierunku, tworząc w zadymionym pokoju migotliwą siateczkę promieni. Przeciwną ścianę sali stanowiła segmentowana pokrywa będąca bez wątpienia przesuwaną kurtyną. Jej uruchomienie odsłoniłoby widoczną za pancernymi oknami zimową panoramę Hubrisu.

Dziesiątki pocisków zdemolowały całkowicie ekskluzywny wystrój pomieszczenia. W różnych miejscach podłogi leżało nieruchomo pięć ciał. Fischig sadowił właśnie szóstego mężczyznę na wysokim fotelu z poręczami. Więzień, postrzelony w prawe ramię, krzyczał z bólu i jęczał. Fischig przykuł go do mebla.

- Co na górze? - zapytał nie podnosząc wzroku.

- Czysto - odparłem obchodząc pomieszczenie, oglądając zwłoki i porzucone w nieładzie przedmioty.

- Znam niektórych z nich - oświadczył śledczy - Tych dwóch przy oknie. Miejscowi, laboranci niskiego stopnia. Ciążyła na nich długa lista zarzutów kryminalnych.

- Wynajęte mięśniaki.

- Ulubiona taktyka twojego Eyclone. Reszta pochodzi spoza świata.

- Znalazłeś ich dokumenty?

- Nie, to tylko przeczucie. Żaden z nich nie ma identyfikatorów i papierów.

- Co z tym? - podszedłem do skutego więźnia. Mężczyzna kaszlał i jęczał, przewracał oczami. O ile nie korzystał z podnoszących siłę narkotyków lub ukrytych wszczepów bojowym, nie można go było zaliczyć do kategorii najemnych mięśni. Był starszy wiekiem, chudy, o pomarszczonej twarzy.

- Nie zabiłbyś kogoś takiego z miejsca, prawda? - zapytałem Fischiga. Oficer uśmiechnął się lekko zadowolony z mojego spostrzeżenia.

- Ja... ja mam prawa! - wyrzucił z siebie więzień.

- Znajdujesz się w mocy Inkwizycji - pouczyłem go zimnym tonem - Nie posiadasz żadnych praw.

Umilkł przestraszony.

- Obcoświatowiec - zauważył Fischig. Podniosłem pytająco brew.

- Akcent - dodał.

Sam nigdy bym tego nie zauważył. Oto jeden z powodów, dla których staram się zawsze zatrudniać na czas śledztw miejscowych, nawet takich potencjalnych mącicieli jak oficer śledczy Fischig. Moja praca wiąże się z podróżami na różne światy, to zaś oznacza kontakty z różnymi kulturami. Nieznaczne różnice dialektów czy slangów wciąż uchodzą mej uwadze, ale Fischig wyłapał to od razu. I prawdopodobnie miał rację. Jeśli to był przywódca grupy, jeden z poruczników Eyclone, bez wątpienia musiał pochodzić z innego świata.

- Jak się nazywasz? - zapytałem.

- Nie będę odpowiadał.

- Więc nie będziemy opatrywać twojej rany.

Potrząsnął głową. Rana była poważna i wyraźnie cierpiał z jej powodu, ale stawiał opór. Zyskałem pewność, że człowiek ten musiał przewodzić rozbitej grupie spiskowców. Nie drżał już i nie jęczał. Bez wątpienia wprawił się w mentalny trans łagodzący ból, pewnie wyuczony przez Eyclone.

- Psioniczne sztuczki niewiele ci pomogą - oświadczyłem - Jestem w tej kwestii znacznie lepszy od ciebie.

- Pieprz się.

Spojrzałem z ukosa na Fischiga.

- Odsuń się nieco - słysząc polecenie zrobił kilka kroków do tyłu.

- Powiedz mi, jak się nazywasz - zażądałem używając mocy. Człowiek na fotelu drgnął spazmatycznie.

- Saemon Crotes - wysapał.

- Godwyn Fischig - wyrzucił z siebie oficer śledczy. Zaczerwienił się słysząc własne słowa i odszedł pośpiesznie w odległy kąt pokoju.

- Dobrze, Saemonie Crotesie, skąd pochodzisz? - zapytałem ponownie, tym razem nie ubiegając się już do mentalnego nacisku. Z doświadczenia wiedziałem, że wolę ofiary zmiękcza dostatecznie mocno pierwszy cios.

- Thracian Primaris.

- Co tutaj robiłeś?

- Jestem przedstawicielem handlowym Gildii Kupieckiej Sinesias.

Nazwa ta nie była mi obca. Gildia Sinesias należała do największych organizacji kupieckich w sektorze, posiadała placówki na ponad setce imperialnych światów i spore wpływy wśród lokalnej arystokracji. Do niej też należał, zgodnie z informacjami udzielonymi mi rano przez Betancore, jeden z kupieckich kliprów parkujących w Słonecznym Domu.

- Jaka misja sprowadziła cię na Hubris?

- Standardowe zadanie. Przedstawicielstwo handlowe.

- W czasie Uśpienia?

- Handel nigdy nie zamiera całkowicie. Długoterminowe kontrakty zawarte z władzami tego świata wymagają regularnych osobistych wizyt.

- Czy w razie takiej konieczności Gildia potwierdzi twe zeznania?

- Oczywiście.

Zacząłem okrążać fotel więźnia.

- Co sprowadziło cię tutaj, do tych prywatnych apartamentów?

- Zostałem zaproszony.

- Przez kogo?

- Nambera Wylka, miejscowego kupca. Zaprosił mnie na uroczystość półmetka Uśpienia.

- Mieszkanie jest zarejestrowane na Nambera Wylka - dodał Fischig - To rzeczywiście tutejszy kupiec. Ma czystą kartotekę.

- Co z Eyclone? - zapytałem Crotesa spoglądając mu w oczy. Dostrzegłem w nich błysk strachu.

- Z kim?

- Z Murdinem Eyclone. Twoim prawdziwym zleceniodawcą. Nie każ mi powtarzać tego pytania.

- Nie znam żadnego Eyclone! - w jego zaprzeczeniu nie wychwyciłem fałszu. Lecz mógł nie znać Eyclone pod jego prawdziwymi personaliami.

Przyniosłem sobie drugie krzesło i usiadłem naprzeciw więźnia.

- W twojej opowieści pełno jest nieścisłości. Zostałeś znaleziony w towarzystwie spiskowców powiązanych z planetarną konspiracją, obciążonych zarzutem masowego ludobójstwa. Możemy kontynuować to przesłuchanie w znacznie mniej komfortowych warunkach, możesz też jednak zyskać mą przychylność dzięki uczciwej kooperacji.

- Ja... nie wiem, co... co powiedzieć...

- Cokolwiek wiesz. Na początek może coś o Pontiusie?

Na twarzy więźnia pojawił się dziwny grymas. Poruszył szczęką próbując coś powiedzieć. Zadrżał. Rozległ się miękki trzask i głowa Crotesa opadła bezwładnie na jego pierś.

- Tronie Światła! - wrzasnął zszokowany Fischig.

- Cholera - dodałem podnosząc za brodę głowę kupca. Nie żył. Eyclone asekurował się pozostawiając w ciałach swych współpracowników ukryte pułapki, aktywowane mentalnie przez nieświadomą zagrożenia ofiarę. Słowo "Pontius" bez wątpienia było takim właśnie aktywatorem.

- Samobójstwo. Zaprogramowane psionicznie.

- Więc niczego się nie dowiedzieliśmy?

- Nie wiemy? Czyżbyś nie słuchał? Na początek wiemy, że Pontius to ich najczujniej strzeżony sekret.

- To powiedz mi coś o nim.

Właśnie zamierzałem zwieść go wykrętną odpowiedzią, gdy ceramitowa kurtyna chroniąca pokój przed upiornym mrozem Hubrisu wyleciała w powietrze. Ukryte ładunki eksplodowały równocześnie i szczątki pokrywy wyleciały w mrok zimowej nocy. Siła wybuchu rzuciła nami o podłogę.

Milisekundę później roztrzaskane drobiny pancernego szkła wpadły z powrotem do pokoju niesione potwornym pędem śnieżycy szalejącej na zewnątrz - miliard malutkich i ostrych jak brzytwa igiełek.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 16 maja 2015, 22:40

[center]Rozdział V

Odkryty trop
Glawowie z Gudrun
Nieoczekiwane towarzystwo
[/center]

Ogłuszony wybuchem, zdążyłem złapać Fischiga za ramię i pchnąć go na taras przed budynkiem. Przetoczyliśmy się w ostatniej chwili pod opadającymi z góry awaryjnymi drzwiami, osadzonymi w szynach wewnątrz ściany. Leżeliśmy na plecach, dyszący ciężko i na wpół oślepieni, a gorące światło sztucznego słońca ogrzewało nasze przenicowane lodowatym dotykiem zimy ciała.

We wszystkich rezydencjach wzdłuż Promenady wyły syreny i klaksony alarmowe. Jednostki Arbites były już w drodze do dzielnicy.

Pozbieraliśmy się z tarasu. Nasze ubrania oraz nadzwyczajny łut szczęścia ochroniły nas przed najgorszymi efektami szklanej burzy, ale i tak miałem głębokie rozcięcie na lewym policzku wymagające zszycia, Fischig zaś krwawił z rany na udzie przebitym podłużnym fragmentem szkła. Reszta obrażeń okazała się na szczęście powierzchowna.

- Ładunek z opóźnionym zapłonem? - zapytał oficer śledczy.

- Detonatory zostały uruchomione tym samym spazmem, który zabił Crotesa.

Fischig rozejrzał się wokół i podniósł z tarasu jedną ze swoich rękawic. Widziałem, że myślał intensywnie. Jego twarz przybrała barwę popiołu, zapewne z powodu szoku. Uznałem, że powoli zaczyna do tego człowieka docierać świadomość ogromnych możliwości naszych przeciwników. Już potworna zbrodnia w Grobowcu Dwa-Dwanaście pozwalała oszacować skalę działania tej przestępczej grupy, ale Fischig najwyraźniej nie zwrócił na to wcześniej należnej uwagi. Teraz wreszcie zrozumiał, że przyszło nam zmierzyć się z ludźmi fanatycznie oddanymi zbrodniczej ideologii, zdecydowanych walczyć aż do śmierci. Pojął też, jak brutalnie ludzie ci potrafią działać, by zatrzeć swoje ślady, nie cofając się przed użyciem broni mentalnych oraz psionicznie programowanych pułapek. Metody te mówiły wiele o zasobach spiskowców oraz ich efektywności.

Zespoły bojowe Arbites weszły do budynku i zabezpieczyły go w czasie, gdy medyczni serwitorzy opatrywali nasze obrażenia. Funkcjonariusze wypro-wadzili na taras przemarzniętą do szpiku kości Bequin. Owinięta była szczelnie w ścienne narzuty, a jej twarz przybrała niebieskawej barwy z wyziębienia. Po okazaniu swej odznaki poleciłem odwieźć ją do aresztu. Drżąc spazmatycznie nie zdołała wykrztusić ani słowa.

Wróciliśmy z Fischigiem do rezydencji po uprzednim założeniu ogrzewanych kombinezonów. Pracujący przy rozbitym oknie inżynierzy oszacowali, że naprawa pokrywy potrwa jeszcze dwie do trzech godzin. Opuściliśmy oświetlony jaskrawo taras przechodząc przez trzy przenośne śluzy do mrocznego wnętrza budynku. Tylna ściana pokoju znikła, dzięki czemu mogliśmy spojrzeć prosto w czystą mroźną noc Hubrisu, z rzadka rozjaśnianą światełkami rozstawionych wokół Słonecznego Domu lamp ostrzegawczych. Kolejny raz zostałem wystawiony na chłód Uśpienia, moim ciałem wstrząsnęły niekontrolowane dreszcze.

Pomieszczenie, w którym przesłuchiwałem Crotesa, było zdemolowaną ruderą pełną płatków sadzy i błyszczących jak klejnoty drobin szkła. Warstwa szronu pokrywała meble i twarze martwych ludzi. Rozpryśnięta krew pochodząca z poszatkowanych szklaną chmurą zwłok zakrzepła na kształt malutkich rubinów.

Omiataliśmy ciemność mglistymi snopami światła latarek. Wątpiłem, byśmy znaleźli cokolwiek ciekawego. Wszystkie istotne dokumenty i nagrania bez wątpienia zostały skasowane przez ten sam impuls, który wysadził w powietrze ścianę i zabił Crotesa. Wszystko wskazywało też na to, że ludzie ci przenosili ważniejsze informacje w podświadomości, zakodowane w sposób zarezerwowany zazwyczaj dla wyższych rangą pracowników korpusu dyplomatycznego, Administratum i elit organizacji kupieckich.

Ta hipoteza zwróciła mą uwagę na pracodawcę Crotesa - Gildię Sinesias.

[center]* * *[/center]
- To bardzo popularne imię w tym podsektorze - oświadczył Aemos, pracujący w komfortowym półmroku na pokładzie wahadłowca nad hasłem "Pontius" - Zlokalizowałem pół miliona mieszkańców używających go w charakterze pierwszego imienia, dwieście tysięcy w charakterze drugiego imienia oraz jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt tysięcy odmian dialektycznych.

Podał mi notes. Machnąłem przecząco głową i zacząłem studiować w lusterku swą twarz, oszpeconą rzędem metalowych klamer łączących rozcięty policzek.

- Co z nazwami własnymi?

- Mam jakieś dziewięć tysięcy pozycji wiążących się z tym określeniem - westchnął savant i zaczął czytać z notesu - Akademia Szkolna Pontius Swellwin, Biuro Translacji Pontius Praxitelles, Pośrednictwo Finansowe Pontius Gyvant Ropus, Szpital im. Pontiusa Spiegela...

- Wystarczy - usiadłem przy komputerze i zacząłem segregować wykaz nazw w grupy tematyczne. Pulsujące znaki runiczne przemieszczały się po powierzchni ekranu. Przesuwałem spojrzeniem po tekście trzymając wciśnięty klawisz przewijania.

- Pontius Glaw - powiedziałem.

Aemos zamrugał i spojrzał na mnie pytająco. Na jego twarzy pojawił się ślad uśmiechu.

- Nie ma go na mojej liście - oświadczył.

- Ponieważ nie żyje?

- Ponieważ nie żyje.

Savant spojrzał ponad moim ramieniem na ekran urządzenia.

- Nie zaprzeczę, że jest w tym założeniu pewien sens.

Rzeczywiście, był to ten rodzaj braku logiki, który skrywał w sobie ziarno prawdy. Przypadek postrzegany instynktownie przez inkwizytora po wielu latach doświadczeń i ciężkiej pracy.

Ród Glawów należał do starej arystokracji, błękitnokrwistej dynastii posiadającej ogromne wpływy w tym podsektorem od blisko tysiąca lat. Siedziba rodu oraz jej najważniejsze przedstawicielstwa znajdowały się na Gudrun - świecie, który już zwrócił naszą uwagę w trakcie tego śledztwa. Wpisałem kilka komend na klawiaturze komputera. Tak, Dom Glaw był głównym udziałowcem i inwestorem w Gildii Kupieckiej Sinesias.

- Pontius Glaw - mruknąłem pod nosem do siebie samego.

Pontius Glaw nie żył od ponad dwustu lat. Siódmy syn Oberona Glawa, jednego z patriarchów rodu, padł ofiarą wielodzietności swej rodziny. Jako najmłodszy potomek głowy rodu nie zdołał osiągnąć znaczącej w nim pozycji. Jego starszy brat, również noszący imię Oberon, został następcą patriarchy, drugi przejął kontrolę nad działalnością kupiecką rodziny, trzeci komendę nad pałacową milicją, dwaj inni zawarli małżeństwa polityczne zapewniając sobie wysokie stanowiska w Administratum...

Studiując w latach młodości biografię Pontiusa Glawa poznałem go jako dyletanta marnotrawiącego swe życie, energię, charyzmę oraz błyskotliwy, doskonale wyedukowany umysł na pościg za ulotnymi przyjemnościami. Utopił w grach hazardowych znaczącą część swej fortuny, by szybko odbudować ją poprzez inwestycje w handel niewolnikami i walki gladiatorów. W biografii tego człowieka nieustannie czaił się ślad brutalnej bezwzględności.

W wieku czterdziestu lat, wyniszczony życiem na wysokich obrotach, Pontius Glaw zwrócił swą uwagę na sprawy, którymi nie powinien był się interesować. Autorzy jego biografii podejrzewali, że odpowiedzialnym za to czynnikiem musiało być jakieś wydarzenie losowe: kontakt z artefaktem lub dokumentami przypadkowo przekazanymi w jego ręce czy też zainteresowanie specyficznymi wierzeniami któregoś z bardziej barbarzyńskich gladiatorów. Instynkt podpowiadał mi, że żądza zakazanej wiedzy od dawna trawiła duszę Glawa czekając tylko na okazję do ujawnienia się w całej okazałości. W którym momencie życia jego apetyt na licencjonowaną ezoteryczną pornografię przemienił się w pragnienie zgłębienia wierzy heretyckiej i bluźnierczej?

Pontius Glaw stał się wyznawcą Chaosu, dewotą najgorszego, najbardziej odrażającego rodzaju. Zgromadził wokół siebie grupę wyznawców i w ciągu piętnastu lat dopuścił się szeregu potwornych aktów zbrodni. Został zabity wraz z całym swym bractwem na Lamsarrote, podczas operacji Inkwizycji prowadzonej przez samego Absaloma Angevina. Dom Glaw aktywnie uczestniczył w tej pacyfikacji desperacko próbując odciąć się od heretyckiej przeszłości jednego ze swych członków. Prawdopodobnie tylko to uratowało tę dumną rodzinę przed zagładą.

Potwór, notoryczny potwór. W dodatku martwy, czego nie omieszkał mi natychmiast wytknąć Aemos. Martwy od ponad dwóch wieków.

Ale jego imię oraz kilka innych nie budzących wątpliwości i powiązanych ze sobą faktów nie pozwalało mi zignorować tego nierealnego tropu.

[center]* * *[/center]
Poszedłem do kokpitu wahadłowca i usiadłem na fotelu obok Betancore.

- Będziemy potrzebowali środka transportu. Na Gudrun.

- Załatwię to. Daj mi dzień albo dwa.

- Zrób to tak szybko, jak to tylko możliwe.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 16 maja 2015, 23:00

Wysłałem pismo do Wielkiego Strażnika Carpela informujące go w ogólnikowy sposób o postępach śledztwa oraz moim rychłym wyjeździe na Gudrun. Studiowałem właśnie dokumentację pochodzącą ze sprawy inkwizytora Angevina, kiedy dwaj funkcjonariusze Arbites zgodnie z poleceniem wysłanym wcześniej do aresztu przyprowadzili na platformę startową Bequin.

Stała skuta kajdankami w przedziale desantowym statku, najwyraźniej czując się niepewnie w półmroku pomieszczenia. Miała na sobie przylegającą do ciała suknię oraz lekki płaszcz i mimo widocznego zmęczenia nie sposób było zignorować jej fizycznej urody. Doskonale zbudowana, o pełnych ustach, błyszczących oczach i długich czarnych włosach. Ponownie pochwyciłem zmysłami coś dziwnego w aurze otaczającej tę kobietę. Chociaż bez wątpienia była niezwykle atrakcyjna, sprawiała nieświadomie wręcz odpychające wrażenie. Wiedziałem, że to kuriozalne, ale podejrzewałem już przyczynę takich odczuć z mojej strony.

Poderwała głowę widząc jak wchodzę do ładowni, na jej twarzy rysowała się mieszanina strachu i niepewności.

- Pomogłam ci! - wyrzuciła z siebie pośpieszne oświadczenie.

- Owszem. Chociaż wcale cię o pomoc nie prosiłem ani też jej nie potrzebowałem.

Przełknęła ślinę. Poczułem nagłą ochotę na podniesienie głosu, wypędzenie jej z pokładu, pozbycie się tej kobiety raz na zawsze ze swego otoczenia.

- Arbites mówią, że oskarżą mnie o morderstwo i konspirację.

- Arbites desperacko szukają kozła ofiarnego. Zostałaś nieszczęśliwie wplątana w ten incydent, chociaż podejrzewam, że nie ma w tym twojej winy...

- Oczywiście, że nie ma! - parsknęła - Ta sprawa mnie zniszczyła, całe moje życie tutaj! I to właśnie wtedy, kiedy wszystko w końcu zaczęło się układać.

- Miałaś ciężkie życie?

Zmierzyła mnie spojrzeniem kwestionującym otwarcie mą inteligencję.

- Jestem dziwką, obiektem seksualnym, najniższą z najniższych istot na tym świecie... jak sądzisz, czy miałam ciężkie życie?

Zrobiłem krok do przodu i zdjąłem jej kajdanki. Roztarła zdrętwiałe dłonie patrząc na mnie pytająco.

- Usiądź - poleciłem stanowczo korzystając z mentalnego nacisku.

Spojrzała na mnie ponownie, jakby zastanawiając się nad przyczyną lekkiego tonu rozbawienia w mym głosie, po czym usiadła na skórzanym siedzeniu wmontowanym w ścianę ładowni.

- Mogę oddalić stawiane ci zarzuty - oświadczyłem - Posiadam odpowiednią władzę. Mówiąc szczerze, tylko dzięki mojej protekcji nie zostałaś jeszcze formalnie oskarżona ani poddana przesłuchaniu.

- Skąd ta protekcja?

- Jak sądzę, jesteś przekonana, że mam wobec ciebie zobowiązanie?

- Moje przekonania i tak nie mają znaczenia - odparła buntowniczym tonem szacując mnie ponownie wzrokiem. Poczułem rosnące zaintrygowanie. Cały czas prowadziłem konwersację z kobietą piękną i budzącą pożądanie każdego normalnego mężczyzny, a mimo to... mimo to wciąż miałem ochotę wykrzyczeć się na nią i przepędzić precz. Coś ustawicznie budziło mą irracjonalną niechęć do tej osoby.

- Nawet jeśli oczyścisz mnie z zarzutów, i tak będę tu spalona. Zaszczują mnie. To koniec mojej pracy tutaj, muszę się stąd zabierać - wlepiła wzrok w podłogę ładowni i wymruczała jakieś przekleństwo - Akurat teraz, gdy wszystko zaczynało się układać...
- Skąd pochodzisz? Nie z Hubrisu?

- Z tej żałosnej dziury?

- Skąd zatem?

- Przyleciałam tu z Thracian Primaris cztery lata temu.

- Urodziłaś się na Thracian?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

- Na Bonaventure.

Ten świat znajdował się pół sektora dalej.

- Jak dostałaś się z Bonaventure na Thracian?

- Różnymi sposobami. Tędy i tamtędy. Dużo podróżowałam. Nigdzie nie zostawałam na dłużej.

- Bo życie wszędzie się komplikowało?

Parsknęła ponownie.

- To prawda. Tutaj i tak mieszkałam dłużej, niż gdziekolwiek indziej. I wszystko się spieprzyło.

- Wstań - syknąłem znienacka ponownie używając mocy.

Spojrzała na mnie i wzruszyła ramionami.

- Mógłbyś się zdecydować - powiedziała podnosząc się z siedzenia.

- Muszę zadać ci kilka pytań związanych z ludźmi, którzy opłacili twe usługi na Promenadzie Odwilży 12011.

- Tak też sądziłam.

- Jeśli okażesz się pomocna, być może dobijemy interesu.

- Jakiego interesu?

- Zabiorę cię na Gudrun i dam szansę na rozpoczęcie nowego życia. Albo mogę ci zaoferować zatrudnienie, jeżeli taka opcja cię interesuje.

Uśmiechnęła się lekko, po raz pierwszy w trakcie naszej znajomości. Uśmiech ten uczynił ją jeszcze piękniejszą, ale w żadnym stopniu nie zmniejszył mojej niechęci do niej.

- Zatrudnienie? Ty chcesz mnie zatrudnić? Inkwizytor?

- Owszem. Sądzę, że możesz mi zaoferować pewne usługi.

Zrobiła dwa płynne kroki do przodu i oparła dłonie o moją pierś.

- Rozumiem - powiedziała - Nawet duzi źli inkwizytorzy mają swoje potrzeby. To miłe.

- Źle zrozumiałaś me intencje - odparłem odsuwając ją tak delikatnie jak tylko zdołałem. Kontakt fizyczny z tą kobietą tylko spotęgował wrażenie irytacji - Usługi, które mam na myśli, są dla ciebie czymś nowym, nie mają nic wspólnego z twoją dotychczasową pracą. Jesteś nadal zainteresowana?

Przechyliła nieznacznie głową zastanawiając się w milczeniu.

- Naprawdę jesteś dziwnym człowiekiem. Wszyscy inkwizytorzy są do ciebie podobni?

- Nie.

[center]* * *[/center]
Wezwałem serwitora Modo i poleciłem mu zaopiekować się Bequin, po czym zostawiłem ją w ładowni. Betancore stał w półmroku korytarza za framugą drzwi, obserwując zmrużonymi oczami kobietę.

- Jest niezła - mruknął do mnie jakby sądził, że sam tego nie zauważyłem.

- Tak szybko zapomniałeś o Vibben?

Zesztywniał raptownie, sposępniał.

- To cios poniżej pasa, Eisenhorn. Pozwoliłem sobie na zwykły komentarz.

- Twoja sympatia do niej zmaleje, kiedy się bliżej poznacie. Jest Pariasem.

- Naprawdę?

- Naprawdę. Psionicznie pusta. To naturalny talent i nie znam jeszcze jego granic. Zrobiłem wszystkie badania możliwe w takich polowych warunkach.

- Jaka szkoda - westchnął Betancore spoglądając ponownie na Bequin.

- Może być dla nas użyteczna. Jeżeli przejdzie odpowiednie testy, jestem zdecydowany ją zatrudnić.

Glavianin skinął głową. Pariasi pojawiali się niezwykle rzadko i nie istniała praktycznie żadna możliwość inicjowania tej nienaturalnej zdolności sztucznymi metodami. Osobnicy tacy posiadali negatywne odbicie w Osnowie, dzięki czemu stawali się całkowicie odporni na moce psioniczne, to zaś czyniło z nich wyborną broń na mentatów. Efektem ubocznym psionicznej czystości umysłu było nieprzyjemne wrażenie generowane nieświadomie przez pariasów - wrażenie irracjonalnego strachu i niechęci budzone we wszystkich mających z nimi bezpośredni kontakt osobach.

Nic dziwnego, że w jej życiu brakowało przyjaźni i ludzkiego ciepła.

- Coś nowego? - zapytałem Betancore.

- Nawiązałem kontakt z szybkim statkiem kupieckim Essene. Jego kapitan nazywa się Tobius Maxilla. Specjalista od niewielkich dostaw towarów luksusowych. Wejdzie na orbitę za dwa dni, ma tutaj wyładować partię drogich win z Hesperusa. Potem leci na Gudrun. Za stosowną opłatą zrobi w ładowni miejsce dla naszego wahadłowca.

- Dobra robota. Kiedy dotrzemy na Gudrun?

- Za dwa tygodnie.

ODPOWIEDZ