[center]Sovnlos Lat, po północy, 14 maj 1996[/center]
[center]
[/center]
Majowe noce w Danii są zimne niczym pocałunek zmarłego. Cienka, lniana szata, narzucona na nagie ciało, nie zapewnia ochrony przed kąsającym chłodem. Ale to nie ma znaczenia. Nie tak naprawdę. Właściwie, liczy się tylko ta chwila, rozpięta między brzegami wieczności. I to miejsce, pomiędzy czterema ścieżkami, na szczycie wzgórza, na środku świata.
Leży tu kamień. Tak stary, iż sam nie pamięta już, gdzie znajdował się wcześniej. W szczelinach wyciosanych na nim runów czają się skrzepy krwi - rude i czarne. Czarownik przyklęka. Drżącymi dłońmi zapala trzy rozstawione na głazie świece. Ich knoty skwierczą cicho, gdy płomień pożera tłuszcz niechrzczonego dziecka. Rytuał rozpoczyna się - pomiędzy czterema ścieżkami, na szczycie wzgórza, na środku świata.
[center]
Podkład: Birth Is through Blood[/center]
Stojący z tyłu mężczyzna zaczyna grać na niewielkim bębenku. Rytm jest początkowo powolny, niczym tętno jakiegoś ogromnego, uśpionego zwierzęcia. Kobieta, Jaśmine, zaczyna nucić. Algol zamyka oczy. Przez chwilę wsłuchuje się w nadciągającą pieśń. Pozwala, by rytm wypełnił jego żyły, płosząc ciszę nieumarłego serca. Napina mięśnie, czując, jak stężałe od chłodu ścięgna protestują bólem. Uśmiecha się. A później wszystko toczy się szybko, tak szybko jak spada gwiazda, lub gaśnie iskra w oku konającego.
- W kręgu poza czasem i przestrzenią, pozwól mi przemienić się, o Czarna Matko, Trójgłowa Królowo! I niechaj strzępy mych koszmarów zbiorą się wokół, by nakarmić ducha mego i dać życie nocnym zmorom! Żadne z dzieci Kaina ni dzieci Ashapoli, nie przekroczy zasłony, którą utkałem! Sięgam poza siedem bram iluzji, by zatopić się w sen, który staje się ciałem. Sięgam ku kielichowi ekstazy, poprzez który łączę się z tobą w snach!
Ofiarne ostrze błyska raz i drugi. Ciemna krew spada na ziemię, wypełnia szczeliny starodawnych runów. Księżyc jest zimny i daleki, niczym oko gada. Głos Jaśmine wznosi się ponad nieludzkie, czarne konary, gdy dziewczyna wyśpiewuje kolejne imiona Lilith:
- Abeko, Abito, Amizo, Batna, Eilo, Ita, Izorpo, Kali...
- Przybądźcie teraz - szepce czarownik. I choć jego krew zastyga na kamieniu, ulegając zimnemu tchnieniu nocy, z jego ust nie dobywa się najmniejszy obłoczek pary - Osola mica rama lamani. Volase cala maja mira salame!
I duchy przybywają, posłuszne wezwaniu. Wypełzają spomiędzy korzeni pradawnych drzew, wiją się wśród leśnych wykrotów, przemykają odziane w strzępy mgły i zlatują z góry, dosiadając nocnych wichrów. Ich języki wiją się: czerwone i drżące, czasem czarne, lub rozdwojone, czasem białe i napuchnięte, niczym robaki. Ich języki splatają się w jedno - pożądliwą i szaloną mowę koszmarów.
[center]
[/center]
Wszystkie napierają tłumnie, pragnąc dostać się do rozlanej na kamieniu krwi. Lecz wykreślony na ziemi krąg i sztylet w ręku Pana Sabatu, Syna Mrocznej Matki, zatrzymuje w miejscu tą rozhukaną, łajdacką czeredę. A on przygląda im się i spokojnie wybiera tych, którym tej nocy pozwoli nasycić głód.
- Xaeohja! Xaeohja! - rytm bębna wzmaga się i pieśń płynie ponad lasem. Zimny wicher znad morza przybywa na wezwanie, rozdziera zasłonę chmur, ukazując rozgwieżdżony bezmiar nieba - pięknego i straszliwego w swym bezwstydnym majestacie. To niebo nagie, nieokiełznane, nieujeżdżone przez żadnego z bogów ludzkości. Dziewicze i czyste, niczym czarne zwierciadło, które pożera oblicze ziemi. Księżyc przegląda się w ostrzu, trzymanym w dłoni czarownika, gdy ten wbija je we własną pierś, kreśląc na niej krwawe znaki Sztuki. Krzyk bólu przekształca się w śmiech. A śpiew Jaśmine nie przypomina już ludzkiego głosu, jest w nim dzikość nocnych bestii i głębia otwartego grobu. Jest w nim samotność pojmowana jedynie nocą, na rozstaju dróg. I dziwna tęsknota. I dziwny głód, którego nawet krew nie zdoła ugasić...
- Lilith, Odam, Partasah, Patrota, Podo, Satrina, Talto...
Dla MG: Robię to, co ustaliliśmy na PW. Później uzupełniam krew.
Kolejnej nocy Algol opuszcza lokację.
Obecni: członkowie rodu Boszorkany