Świszczący Joe zaczynał odczuwać pewne zniecierpliwienie brakiem zdecydowania towarzyszy, chociaż starał się tłumaczyć ich ospałość w działaniu szokiem po wybuchu stacji. Koniec końców, nie wszyscy mieszkańcy ZSA mogli się poszczycić równie stalowymi nerwami i tytanowym charakterem, co obdarzony łaską Pana kaznodzieja.
Zmawiając w duchu modlitwę w intencji rozgrzeszenia Grega Callahana, Joe przewiesił przez ramię pasek Uzi i wspiąwszy się na nasyp autostrady ruszył truchtem w kierunku leżącego w oddali motocykla. Maszyna oraz jej zastrzelony przez kierowcę Reo właściciel leżeli pośrodku dwupasmówki, rysując się niewyraźnymi kształtami na spękanym, miękkim od słonecznego żaru asfalcie.
Kilkadziesiąt metrów od płonącej stacji powietrze wolne już było od duszących kłębów dymu, ale dolegające wielebnemu zwapnienie płuc wcale nie ułatwiało mężczyźnie wędrówki. Dyszący i charczący niczym dogorywający mutant, w chwili dotarcia do motocykla Joe wręcz ociekał potem, a w oczach gęstniały mu mroczki.
Nie potrafiący złapać oddechu wielebny przykucnął obok ewidentnie martwego bikersa, podziurawionego jak sito kulami wystrzelonymi z Ingrama. Na ciele mężczyzny już zdążyły się pojawić zielonkawe padlinożerne żuki, zwabione zapachem świeżej krwi z głębi otaczających autostradę pustkowi.
Odsapnąwszy chwilę kaznodzieja postawił na koła przewrócony motocykl, ku niejakiemu zdziwieniu stwierdzając, że pojazd nie odniósł w efekcie upadku praktycznie żadnych uszkodzeń. Ustawiwszy motor na bocznej nóżce mężczyzna zajrzał do przewieszonych przez maszynę podróżnych sakw, odnajdując w nich kawałki zawiniętego w papier gotowanego mięsa, jakieś warzywa, kilka konserw i dwie butelki wody.