[center]Salt Lake City, Capital Hill, 23 października 1994[/center]
[center]
Under bright yellow moon
We are walking like shadow
You and I
You and I
We 're walking like shadow[/center]
Portal do innego wymiaru znalazł nieopodal, na skraju parku, pomiędzy ławką a śmietnikiem. Przekroczył go i znalazł się tam, pozostając jednocześnie tutaj. Ktoś, kto nie znał ciemnej strony księżyca mógłby głupio pomyśleć, iż oba te miejsca, są tym samym, ale Świr wiedział, że to nieprawda. Na razie wszystko wyglądało niewinnie: pnie drzew i ławki w parku, alejki i srebrzyste ćmy, które zdawały się niemal lśnić, unosząc się w blasku ulicznych latarni. Odległy szum ulicy rozmywał się w szepcie jesiennych liści, balansując pomiędzy doznaniem a wspomnieniem. Tak, na razie wszystko wyglądało normalnie. Z początku zawsze tak było. Wiedział jednak, że to tylko gra pozorów, zabawa w chowanego z tym, co czekało poza zasłoną, gotowe rzucić się na nieostrożnych. Był więc ostrożny...
Ruszył szybko przez przystrzyżony trawnik mijając proste filary lip i dębów. Chwilami czuł, jakby poruszał się ogromnymi skokami. Rzeczywistość pomiędzy krokami rozmywała się i wracała na swoje miejsce, jak gdyby posiadał siedmiomilowe buty. Uśmiechnął się. Dobrze było wierzyć w baśnie. Kilka rzeczy stawało się przez to o wiele prostsze.
Teraz, gdy był sam czuł, jak władzę przejmuje ten drugi. Nie, żeby miał coś przeciwko temu, w końcu byli właściwie jedną osobą. Ale wiedział, że oni nie mogą się o tym dowiedzieć. W żadnym wypadku. Ten drugi... No cóż, facet wcale nie był miły i nie za bardzo rozumiał, do czego są przyjaciele... Ale wiedział więcej. I widział więcej. Choć jedynie w odcieniach czerni, bieli i czerwieni... Czuł jego obecność pod skórą, rozpełzającą się niczym uporczywy dreszcz. Czasami zastanawiał się, kto z nich dwóch patrzy na świat czyimi oczyma? Nie, nigdy nie może pozwolić by reszta się dowiedziała o tym drugim i jego tajemnicach... Wtedy zrozumieli by, że nie jest taki jak oni. Nie
całkowicie. W świetle ulicznych latarni wszystkie cienie zdawały się podobne, ale księżyc ujawniał różnicę pomiędzy tym, co było prawdziwe, a pełzającym koszmarem... Zrodzonym po ciemnej stronie srebrnego globu... Koszmarem, który nie powinien istnieć, a który matka ukryła w dłoniach przed głodnym spojrzeniem...
Dość!
Kazali by mu odejść. Tego był pewien. Wyrzuciliby go i nigdy nie miałby szansy by stać się naprawdę, do końca realny... Więc będzie trzymał język za zębami pozwalając tamtemu wyjść spod łóżka tylko wtedy, gdy nikogo nie będzie w pobliżu. To było dobre. Brzmiało jak plan. Przynajmniej, jakiś rodzaj planu...
Przerwał rozmyślania lustrując okolicę. Główny budynek oświetlony był feerią świateł, tonąc w rozgwarze rozsianych tu i ówdzie grup ludzkich. Większość stanowili mężczyźni, odziani w drogie garnitury i palący cygara przypominające tłuste, zadowolone czerwie. Ale bystry wzrok krwiopijcy wychwycił także kilku ortodoksyjnych żydów, odzianych w ciemne, czarne płaszcze, a także grupkę rockmanów osuszających butelki z piwem. Rozwieszone tu i ówdzie plakaty informowały o Spotkaniu Młodzieży Żydowskiej Stanu Utah, jakiejś Konferencji Biznesowej oraz afterparty po koncercie Rolling Stones. Do tego w budynku odbywał się właśnie jakiś wernisaż i Świr zastanowił się przez chwilę jakim cudem śmiertelnicy orientowali się w całym tym chaosie, trafiając tam gdzie chcieli trafić? A może nie do końca im się to udawało... Kilka osób wyglądało, jakby potrzebowało pomocy orbitując tu i tam z pustymi kieliszkami w dłoniach...
[center]
[/center]
Minął zagubionych. Tak jak oczekiwał, nikt nie zwrócił na niego uwagi. Życie tętniło dookoła w swym zwyczajnym, nocnym, bezładnym i mocno już pijanym rytmie. Czuł się tak jakby zanurzał się w barwnym oceanie, wypełnionym ulotnymi smugami obcych emocji... Jego oczy rozbijały się na dziesiątki i setki fraktali obserwując wzory tworzone przez gości... Gości-cienie, gości-widma, żaden nie był do końca realny... Przeszedł przez hol ożywiony barwną mozaiką zjaw, smakując strukturę czterech kolejnych spotkań... Dym tytoniowi i whisky, modlitwy i racjonalność, piwo i kokaina, wytrawne wino i zapach kobiecych perfum... Wszystko to niosło w sobie informacje opowiadając o sekretach ukrytych pod ziemią... Pod ziemią!?
Zatrzymał się na półpiętrze, orientując się iż znowu zgubił gdzieś jakiś fragment czasu. Siedmiomilowe buty lubiły robić psikusy... Spojrzał przez okno na ogród, rysujący się na tyłach Capital Building i zamarł na chwilę. W samym środku, pomiędzy plątaniną alejek rozciągniętą na nieco zrudziałej powierzchni starannie przystrzyżonych trawników, niczym omen lub objawienie wznosiło się to. Odwrócił się i zszedł szybko na dół obracając w umyśle kształt, który ujrzał, niczym klatkę w zatrzymanym filmie.
[center]
[/center]
Drzwi przeciwpożarowe nie były zamknięte, ochrona pozostała gdzieś za nim... Wyszedł na tyły i spojrzał na wznoszącą się przed nim strukturę. Tak, teraz widział ją wyraźnie. W odległości kilkunastu metrów przed krwiopijcą wznosiła się widmowa piramida. Im dłużej jednak patrzył tym bardziej realna zdawała się jej obecność, spleciona z stalowych i szklanych taśm i nici... Setek tysięcy drobnych nici... A to był jedynie wierzchołek góry lodowej... Spojrzał na ziemię... Grunt pokryty był podobnymi sieciami, rozchodzącymi się od piramidy, niczym fale jakiegoś dziwnego, mglistego oceanu... Wśród pajęczyn poruszały się niewielkie owady, lśniące metalicznie niczym krople żywej rtęci. Ostrożnie zrobił krok do tyłu, starając się wycofać z ich zasięgu. One były jednak wszędzie. Wychodziły spod ziemi, tłocząc się wśród zeschniętych źdźbeł jesienniej trawy, czasami błąkając bezładnie pośród wiotkich sieci... W końcu jednak zawsze wygrywała piramida, ściągając je ku sobie niczym ogromny, zagadkowy magnes... Pajączki ciągnęły ku niej, na podobieństwo szalonych wyznawców jakiegoś bóstwa, spieszących na świąteczną celebrację... Począł okrążać piramidę, starając się zachować jak najbardziej minimalny kontakt z dziwnymi, lśniącymi insektami... Budowla miała plan. Jej główne nerwy rozchodziły się wokół niczym macki zatapiając się w potężnych stalowych drzwiach tkwiących w każdym z kolejnych budynków. I choć szkliste sieci zdawały się przepływać bez trudu przez powierzchnie z grubego metalu. Świr wiedział, że on sam nie dostanie się do środka tak łatwo... Teraz rozumiał, dlaczego wzory zaprowadziły go tutaj. Wyczuwał zwinięte wewnątrz sekrety, których poznanie będzie miało wysoką cenę... Mały był gdzieś niedaleko... Tak! Wizja wypłynęła z mroku krystalizując się. Pomieszczenia wypełnione mężczyznami noszącymi broń... Dziwny sztylet... Obraz zatańczył i zgasł, gdy zagubiona cząstka świadomości rozpoczęła drogę powrotną, poszukując źródła. Musiał się zebrać do kupy, to miejsce zaczynało mu się udzielać...
[center]***[/center]
[center]
[/center]
Książę mówił podniesionym głosem, którego temperatura zdolna była ściąć w lód serce żywego człowieka:
- Jak to się mogło stać, że ten pasożyt, Jarred jest w Salt Lake City a wy nie wiecie gdzie? Jak to możliwe, że wysłałem was tam, po niego i tą hołotę, którą zebrał wokół siebie, a wy wracacie z pustymi rękami?
- Nie wiem jak to się stało. Minęliśmy się zaledwie o kilka minut, Książę... - odpowiedział mężczyzna w ciemnym garniturze. Ventrue jednak nie dał mu dokończyć:
- Wysłałem was po tego degenerata i tą śmieszną zbieraninę, dostaliście nawet adres, do ciężkiej cholery! Kto to w ogóle jest? Chcę wiedzieć. Wszystko.
- Nie wiemy dokładnie, ale z tego co udało nam się ustalić... - zająknął się drugi ze stojących w pokoju mężczyzn.
- Milczeć! - Książę nie krył irytacji. - Powiedziałem, że chcę wiedzieć. Dzisiaj. Będę się musiał sam tym zająć. Ale nie w tej chwili. W tej chwili muszę spotkać się z tym przeintelektualizowanym, bezużytecznym pierdołą, obwieszonym pentagramami, pieprzonym Regentem Klanu Tremere, oby się udławił w czasie posiłku... To nie będzie warte mojego czasu... A wy ruszcie dupę, zanim uznam, że powinienem zatrudnić kogoś innego. Potrzebuję informacji... Później otrzymacie kolejny adres i jeżeli spieprzycie to po raz drugi, wasza kariera w tym mieście napotka gwałtowny i definitywny koniec. Zrozumiano? Niech to cholera, muszę się przebrać. Ten stary pierdziel pewnie już tu jest... Oby go słońce spaliło...
Głos począł się nieco oddalać i przycupnięty na gzymsie Świr rozluźnił się nieco, a później wycofał cicho w stronę okna, ciemniejącego za jego plecami. Nadszedł czas by odnaleźć pozostałych i zebrać wszystko w jakiś konkretny kształt...
[center]
***[/center]
[center]Salt Lake City, podnóże Capital Hill, 23 października 1994[/center]
- No więc spoko, wbiłem się Księciniowi na chatę.. Właściwie to tam są cztery chaty - relacjonował kilkanaście minut później, pozostałym członkom koterii, oparty o maskę cadillaca.
- W trzech nic nie ma, ale w głównym budynku mają teraz jakąś imprezę. A dokładnie to kilka imprez. W cholerę ludzi się pałęta, a Mick Jagger wciąga na tyłach kokę z brzucha jakiegoś ciepłego szczyla. Powaga. Mały jest w piwnicy, za pancernymi drzwiami, jacyś goście z bronią go pilnują. Ma kołek w sercu. Księciunio spotyka się tej nocy z Regentem Tremere, pewnie w sprawie tej jebanej piramidy jaką ma w ogródku... Książę znaczy.
Przerwał na chwile i oblizał wargi. Błysk, który pojawił się w jego oczach gdy odezwał się ponownie, informował, że umysł Świra zboczył na orbitę odległą o całe lata świetlne od normalności.
- Kurwa mówię wam. Tam stoi jebitna piramida z rtęci i stali, i szkła, i pajęczyn i chuj wie czego jeszcze... - spojrzał nerwowo na swoje ciuchy sprawdzając, czy nic po nich nie pełza -Wrasta w to miejsce, zapuszcza korzenie, kapujecie? Te korzenie schodzą pod ziemię... I wszędzie łażą takie małe robale, pająki czy coś... Nie większe niż łepek szpilki...Prawie mnie to oblazło... No ale tak poza tym, to Książę pytał o ciebie Black8 i o resztę. Znaczy swoich ludzi znaczy pytał, przecie nie mnie... I w cholerę nie kocha regenta Czarodziejów - zachichotał przypominając sobie inwektywy miotane przez zirytowanego Ventrue. - Możemy tam spokojnie wejść, zostawiłem otwarte drzwi przeciwpożarowe. Będziemy się musieli dostać do piwnicy. Ale spoko, znam drogę. Tylko że tam są te pierdolone korzenie, kapujecie? To co jest za drzwiami... Piramida wyrasta z tego, czaicie? Myślę, że jest tam grób szkieletowego motyla... Tam na dnie, znaczy się, ale nie ważne. W każdym razie wszędzie pełno tego robactwa... Ono chyba nie gryzie ale jest go za dużo, za dużo... - wzdrygnął się jakby poczuł że coś po nim łazi i podrapał się nerwowo w ramię.
- A i jeszcze jedno, książę umie widzieć to co jest po drugiej stronie lustra... Nie widział mnie, uważałem, ale wiem, że umie... Myśli, że wąż umarł, więc założył na głowę wieniec z róż i mirtu. Ale róże umarły, więc wyjął diament ze swego oka, zostawił go za zasłoną by strzegł przejścia... Kapujecie? Nie powinien robić takich rzeczy, czy tylko ja to wiem? Więc uważajcie na niego, nie? Nie zdziwiłbym się, jakby był jebanym synem samej Babki-Wiedźmy. Pewnie też ma w środku pełno szkła i rtęci. I tych cholernych pająków. Ej, możecie spojrzeć, czy jakiś z tych małych sukinsynów po mnie nie łazi? - zapytał, odwracając się nerwowo wokół swojej osi i próbując bezskutecznie spojrzeć na własne plecy, a zbłąkany powiew wiatru rozwiał poły jego znoszonego płaszcza upodabniając Malkavianina na chwilę do tańczącego stracha na wróble.
Wrócę do reszty koterii po godzinie.
Chodząc po okolicy używam Niewidoczności:2, a także Nadwrażliwości:1 i Demencji:3, by rozumieć to, co widzę i uzyskać więcej informacji.
Hexen wygląda na nieco bardziej niespokojnego niż zwykle i ciągle otrzepuje się z niewidzialnych robaków. Najwyraźniej samotna eskapada, oraz to, co wydaje mu się, że zobaczył trochę nadszarpnęła mu nerwy. Oczywiście nie ma na nim żadnych miniaturowych pajączków, sieci ani niczego co świadczyłoby o tym, że jego słowa są czymś więcej niż urojeniami.