[center]
Przedmieścia Salt Lake City, wieczór 23 października 1994, po zachodzie słońca[/center]
[center]Believing
no longer in moonlight
or other dreams or other fields
upon all of which we so beautifully play
I saw a waste of all...*[/center]
Stojąc nieruchomo na dwu i półmetrowym murze obserwował w milczeniu rozciągający się u dołu parking. Zimny, jesienny wicher rozwiewał poły znoszonego, skórzanego płaszcza, upodabniając sylwetkę krwiopijcy do wychudłego, samotnego ptaszyska. Konary zdziczałego parku rozciągającego się za ogrodzeniem, nie mogły w pełni zamaskować jego postaci, ciemniejącej na tle rozgwieżdżonego nieba. Nie martwił się jednak o to. Był w innym wymiarze. Spojrzenia śmiertelników nie potrafiły przebić zasłony, która odgradzała ich kruche umysły od prawdy.
Czekał już od kwadransa, wpatrując się w wątły ognik jointa, błądzącego z rąk do rąk pomiędzy trzema cieniami, przycupniętymi w kącie parkingu. Nie irytował się, nie próbował zabijać czasu. Po prostu czekał. Umiał być cierpliwy. Wiatr, wiejący z zimnych i samotnych miejsc, niósł strzępy słów, które przepływały przez niego. Czasami szeptał niektóre z nich, spoglądając na ognik, lub na upiorny, żółtawy sierp księżyca, wiszący w górze niczym omen.
- Z każdym kolejnym wdechem... On rośnie w waszym mięsie... Jesteście przeklęci... Wszyscy jesteśmy... Niczym ten jałowy wicher i psy, które podnoszą głowy, węsząc obecność tego, czego nie mogą zobaczyć... I wszystkie wasze kryształowe sny dźwięczące w gardzieli wielkiej i mrocznej studni... On już tu jest i wzrasta... A ja... Posieję ogień na polu szkła...
Widział mrok zaczajony w oku księżyca, otoczony żółtawym, woskowym ostrzem, które gotowe było ściąć skrzydła tych, co wznieśliby się za wysoko. Wosk zdawał się być lekko nadtopiony na brzegach, cienki jak papier i przejrzysty jak skrzydła ćmy...
Wreszcie palący jointa młodzieńcy dotarli do kresu swej małej przyjemności. Stojący na murze cień, niewidoczny dla ich oczu, odprowadził ich wzrokiem, gdy przecięli parking, klucząc między samochodami. I gdy pojedynczo wymykali się przez uchyloną bramę. Nie zamknęli jej za sobą. Cień uśmiechnął się tylko.
Zeskoczył na ziemię, i przyklęknął pomiędzy stertami sczerniałych liści, szeleszczących sucho w powiewach wiatru. Mur z tej strony obrośnięty był przez gęste pnącza, które teraz, jesienią, ukazywały swą potworność, rozpełzając się niczym wężopodobne kłęby ciernistych żył. Ogołocone z liści, odważyły się obnażyć swą prawdziwą naturę, wgryzając się żarłocznie w grafitową połać betonu. Zaczajone poniżej liście zaszeleściły ostrzegawczo i Świr przyjrzał im się uważniej, a następnie wstał szybko i cofnął się pół kroku. To nie były liście. Na betonie leżały sterty suchych owadzich pancerzy. Niektóre były wielkości dłoni, inne nawet większe. Blask woskowego księżyca odbijał się miękko w powierzchni koszmarnych szczypiec, zakrzywionych żuwaczek i obłych pokryw skrzydłowych. Chudzielec rzucił okiem w kierunku muru. Tym razem dostrzegł to, co czaiło się pomiędzy splecionymi pędami. Wielkie, tłuste larwy, fosforyzujące zimnym, upiornym światłem, kryjące się w załomach betonu przed promieniami woskowego księżyca.
[center]
[/center]
Skrzywił się. Nie miał ochoty zapoznawać się z nimi bliżej. Szybkim krokiem wyminął leżące wokół potworne szczątki, kierując się ku najbliższej bramie z cieni, która jak wiedział, stanowiła potral do drugiej strony rzeczywistości. Przekroczył go i obejrzał się w stronę muru. Tym razem pnącza wyglądały normalnie. Nie dostrzegł larw, kryjących się w mroku... Księżyc, obserwowany z tej strony lustra wydawał się mniejszy i bardziej odległy. Świr wiedział jednak, że to tylko złudzenie. Liście wydawały się teraz zwyczajne. Ominął je jednak starannie, idąc w stronę upatrzonego wcześniej samochodu. Pomimo, iż opuścił inny wymiar nie martwił się, iż ktoś może go dostrzec. Wiedział, że parking jest pusty. Jedyną ochronę przed złodziejami stanowił wysoki mur i nie domknięta teraz, metalowa brama.
Poobijany, zielony sedan stawiał opór tylko przez chwilę. Właściwie chyba bardziej po to, by zachować resztki przyzwoitości. Świr połączył kable, które tego wymagały i uśmiechnął się słysząc ryk odpalanego silnika. Usiadł za kierownicą i ruszył ostro do tyłu.
Żadnych więcej larw, żadnych więcej szczypiec... Samochód zatrząsnął się uderzając w bramę, której skrzydła odskoczyły gwałtownie na boki. Krwiopijca zakręcił kierownicą, starając się utrzymać wóz po właściwej stronie drogi. Nie do końca mu się to udało. Wyszczerzył zęby słysząc skowyt klaksonu, znajdującego się na drugim pasie auta. Ostre światło reflektorów na chwile zalało wnętrze sedana. Złodziej ruszył ostro do przodu, unikając kolizji zaledwie o kilkanaście centymetrów. Drugi samochód przemknął gdzieś, za tylną szybą, unosząc w ciemność pobladłe twarze dzieci, przyklejone do okien. Malkavianin zachichotał. A później ruszył na północ.
[center]***[/center]
[center]
[/center]
Żółtawe światło latarni spływało po szybach, zalewając wnętrze samochodu kolejnymi falami brudnego półmroku. Zielony sedan gnał przed siebie, mijając domy przycupnięte na przedmieściach Salt Lake City. Siedzący na kierownicą chudzielec dbał jedynie pobieżnie o przestrzeganie zasad drogowych. Zbyt dużo czasu spędził na parkingu, a nie chciał się przecież spóźnić... Zdał sobie sprawę, że jest nakręcony. Bardziej, niż ci cholerni gówniarze, na widok skręta. O tak, był nakręcony jak diabli. Wszystkie te słowa i wizje, proroctwa a może obietnice? Płomienie w snach Julie były wyjęte z jego własnych, niemal widział je, wnoszące się ponad miastem, szkarłatne i złote, liżące ugwieżdżoną taflę nieba... Oderwał jedną dłoń od kierownicy i sięgnął do schowka na rękawiczki. Jego palce natrafiły na kilka ukrytych tam kaset. Rzucił na nie pospiesznie okiem i skrzywił się, orientując się, że wszystkie zawierały jedynie tanie składanki country. Odkręcił szybę i cisnął je w noc. Włączył radio. Z głośnika popłynęło kilka poszarpanych, niezrozumiałych słów, a później jedynie szum i trzaski. Zupełnie mu to nie przeszkadzało. Właściwie nawet podkręcił głośność.
Pomyślał o koterii, która miał szansę zyskać. Prawdziwej koterii, cholera. To było coś. Taaak, to naprawdę było coś. Zdobędzie ją, a wtedy wszystkie te dziwaki, kryjące się w cieniach i świergoczące, że coś jest z nim nie tak, będą musiały się zamknąć. Udowodni im nareszcie jak bardzo się mylą. I stanie się prawdziwy. Całkowicie prawdziwy. Prawdziwszy niż sny o płomieniach i bezcielesne szepty, które krążyły po sieci, nawiedzając go gdy zostawał sam... Wiedział, że nie może tego spieprzyć. Nie tym razem. Stawka była zbyt wysoka.
[center]***[/center]
[center]
2951 S Rushton Park Drive, West Valley City, 23 października 1994[/center]
Zatrzymał samochód uliczkę przed wskazanym adresem i ruszył w stronę, która jak wierzył, była najwłaściwsza. W zaciśniętej w kieszeni płaszcza dłoni trzymał pomięty kartonik, z zapisanym miejscem spotkania. Jego bilet do spełnienia marzeń. Stojący przy drodze cień wskazał mu drogę. Świr nie pytał o nic więcej. Podekscytowany przekroczył próg małego domku i rozejrzał się.
[center]
[/center]
- Julie! - zawołał, widząc siedzącą na krześle kobietę i wyszczerzył zęby, co zawsze dawało nad wyraz upiorny efekt. - Cudownie cię widzieć, maleńka.
Kobieta potrząsnęła głową, jakby dając znać, że nie ma ochoty na pogawędki. Dłonią wskazała miejsce obok siebie.
Świr usiadł i rozejrzał się. Poza nim w pomieszczeniu znajdował się jeszcze typ w skórzanej kurtce, noszący całkiem pokaźnych rozmiarów irokeza. Chudzielec otaksował go wzrokiem i ponownie zwrócił się do Malkavianki:
- Niesamowita kreacja - rzekł. - Uwielbiam Braci Grimm. Ta słodka symbolika krwi na twej twarzy...
Zamilkł wpół zdania, gdy zagadnięta położyła mu palec na ustach.
- Cierpliwości - powiedziała tylko. - Zrobisz to dla mnie?
- Jasne, co tylko zechcesz, skarbie - odparł i zamilkł, odchylając się niedbale na krześle.
Nie miał pojęcia, na co czekali, lecz ilość rozstawionych wokół siedzeń mówiła mu, iż zanim to się wydarzy, zjawić się musi jeszcze kilka osób.
[center]
[/center]
Dla MG: Oczywiście moje "wchodzenie do innego wymiaru" polega na użyciu Nadwrażliwości 2.
W opisach eksperymentował będę z mieszaniem rzeczywistości z urojeniami mojej postaci. Mam jednak nadzieję, że będzie to na tyle czytelne, by zarówno MG jak i Gracze potrafili rozeznać się, co jest czym. W każdym razie nie przerażajcie się na przyszłość, jeśli moja postać będzie widziała coś dziwnego. Nie oznacza to bowiem bynajmniej, że Wy także to zobaczycie.
* Current 93,
Moonlight, Or Other Dreams, Or Other Fields, Soft Black Stars, 1999.