PBF - Salt Lake City Nights

Frater_Terry
Reactions:
Posty: 352
Rejestracja: 13 stycznia 2015, 12:19

Post autor: Frater_Terry » 02 kwietnia 2017, 16:35

Salt Lake City UT, późny wieczór 23 października 1994

W światowej stolicy Mormonów zaszło słońce, okraszając wody Wielkiego Słonego Jeziora tysiącem złotych refleksów. Majestatyczne, skaliste wzgórza górowały nad zabudowaniami, otaczając je swym zwartym łańcuchem z drugiej strony. Już od jakiegoś czasu miasto ubierało się w blask ulicznych latarni, zgiełk ulic stopniowo zanikał, sporą część mieszkańców miasta wyganiając w zacisza ich domostw. Nie oznaczało to bynajmniej, że w "Rozdrożach Zachodu", jak powszechnie nazywano aglomerację, życie całkowicie zamilknie do świtu. Wiele szlaków handlowych prowadziło przez miasto, zapewniając tu ciągły ruch, wystarczające zapasy Vitae dla spokrewnionych, a dla tych lepiej przystosowanych - niemały zysk.

[center]Obrazek[/center]
Noc była ciepła jak na tę porę roku. I zapowiadała się na jedną z tych głośniejszych. Na stadionie Rice-Eccles odbywał się właśnie koncert Rolling Stones, na Uniwersytecie Utah odbywały się właśnie wystąpienia przedwyborcze dla tutejszych studentów, a w Calvin L. Rampton Salt Palace Convention Center miejscy włodarze decydowali o losach maluczkich, którzy z uwagi na naturę swej wiary, nieświadomi niczego przytulali swoje bawełniane poduszki.

[center]***[/center]
Mało kto wiedział, że w tym samym czasie kilku samotnych kainitów zmierzało w nieco inne okolice miasta. Nieopodal świątyni Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, po mało uczęszczanej i jeszcze niedbałej oświetlonej 2951 S Rushton Park Drive, spacerował w tą i z powrotem, niepasujący swym militarystycznym ubiorem do spokojnej okolicy mężczyzna. Co jakiś czas chował się w cieniach niemal całkowicie spowijających okolicę, znikając ewentualnemu obserwatorowi z pola widzenia. Wyraźnie kogoś wyczekiwał.

Z razu na niewielkiej uliczce pojawiali się inni, równie wyraźnie obcy temu miejscu. Krążący w ciemności mężczyzna szybko materializował się w takich chwilach przy nowo przybyłym i zamieniał z nim kilka słów, po których ponownie zlewał się z ciemnością. Natomiast zaczepione przez niego osoby po kolei udawały się do wskazanego przez mężczyznę niewielkiego domku, podobnie jak 90% tego dziwnego miasta - parterowej zabudowy.

Wewnątrz nie paliło się światło, a jedynie kilka porozstawianych po kątach świec. Pomieszczenia były puste i na pierwszy rzut oka było widać, że nikt tu nie zamieszkuje. Jedynie krótki korytarzyk dzielił drzwi wejściowe od niewielkiego saloniku, jedynego pomieszczenia gdzie było jakiekolwiek umeblowanie, w tym przypadku sześć plastikowych krzeseł, z których jedno zajęte przez ukrytą pod czerwonym płaszczem młodą kobietę, obecną tu zanim przybył pierwszy z gości. Nie zdejmowała ona obszernego kaptura, jednak był on skrojony w ten sposób, że dało się bez problemu zobaczyć jej twarz, w tańczącym blasku świec.

[center]Obrazek[/center]
Spoiler!
Przyjmuję, że na miejsce przybędziecie w kolejności w jakiej zamieścicie wpisy (jeśli komuś nie pasuje być skierowanym przez pana na ulicy, niech to uwzględni w fabularce). Kobieta w czerwieni nie odezwie się zaczepiona, wskaże jedynie wolne krzesło, ewentualnie poprosi o cierpliwość, jeśli komuś jej będzie brakowało. Chciałbym, byście się opisali i dodali swoje wizerunki w postach. Jak zbiorą się wszyscy, będę pisał dalej.
Spoiler!
Oboje rozpoznajecie w odzianej na czerwono kobiecie Julie Ohearn, właścicielkę lokalu Red Riding Rock. Jednak jej zachowanie na razie będzie takie jak względem całej reszty.
Ostatnio zmieniony 02 kwietnia 2017, 16:49 przez Frater_Terry, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
lightstorm
Reactions:
Posty: 882
Rejestracja: 25 października 2014, 09:40

Post autor: lightstorm » 02 kwietnia 2017, 20:09

Los Angeles, przedmieścia Kalifornii, wieczór 22 października 1994

Dowiedział się o wszystkim w najgorszym monecie. Właśnie bardzo mocno starał dostać się na kolejny Reve - miejsce tajnych spotkań dla liczących się Anarchistów w Los Angeles. Wiedział, że wszyscy mogli tam się dostać, ale nie będzie to łatwe zadanie. Aby poznać adres należało udać się po wskazówkę do wybranego Anarchisty, który dawał cynk jak naleźć kolejną wskazówkę. Odwiedzało się dziesięciu informatorów, którzy w ten sposób odsiewali wszelkie przecieki Sabatu, policji i innych wrogów Wolnych Stanów.

Wiele zawdzięczał tym spotkaniom i bardzo lubił tam przychodzić. To tam nauczył się walczyć i być twardym jak stal. Dziesiątki tańczących w rytm rocka członków Rodziny przy nagłośnieniu nie pozwalającym na żadną rozmowę, były tym czego poszukiwał. Uwielbiał słuchać krzyków do mikrofonu, wrzasku wolnych Braci i Sióstr. Po ostatnim bałaganie w Salt Lake City musiał odreagować, a dobre towarzystwo zawsze poprawiało mu humor. Świadomość że ten Reve, był organizowany przez samego Louisa Fortier'a z klanu Ventrue, dawała szanse na odpowiedzi jakich potrzebował. Chciał spotkać się z byłym Primogenem Camarilli, aby ten doradził mu, co może zrobić jego wróg. Nie ufał mu do końca, ale wieść niesie że był to jedyny Primogen, który w 1944 roku interweniował w sprawę brutalnie pobitego MacNeil'a. Były Książę, Don Sebastian zapłacił za ten błąd swoim życiem, a Louis jako jedyny Primogen Camarilli przyłączył się do Anarchii. Ventrue mógł wiele powiedzieć o Księciu Salt Lake City.

Po rozmowie liczył na to, że jakiś gang nie wytrzyma i rozpęta się prawdziwa jatka. Nawet gdyby za wiele nie miało się wydarzyć wiedział, by nikogo nie prowokować. Kara byłaby zbyt wielka.

Gdy był po rozmowie z siódmym informatorem i miał wskazówkę gdzie szukać ósmego, zaczepił go znajomy Nosferatu. To czego się dowiedział, nie było tym co chciał usłyszeć. Wszystkie plany legły w gruzach. Musiał wracać do Salt Lake City.


[center]***[/center]
Jadąc autostradą ponad 220km/h kradzionym Cadillakiem w kierunku Salt Lake City, rozmyślał na swoją sytuacją. Wiedział, że tej nocy noga nie zejdzie ani na chwilę z pedału gazu. Uśmiechał się szyderczo, gdy wiatr smagał jego bujną czuprynę dając poczucie wolności. Poplamiona świeżą krwią kurtka motocyklowa leżała obok na siedzeniu razem z naładowanym ciężkim rewolwerem i małą torbą.

Ty to zawsze masz kulawe szczęście. Przecież nie mogłem poczekać, kurwa. Rozmowa z Luisem może poczekać... Hmmm... Chyba niekoniecznie, bo coś mi podpowiada że po tym co wydarzy się na miejscu nie będzie mi ta wiedza potrzebna. Cóż, w dupie nóż... jak zwykle damy radę... - powtarzał w myślach.

- Damy radę... Damy radę co nie mała? - zadał pytanie chwilę po tym jak odwrócił głowę w kierunku swojego Ghula siedzącego na tylnym siedzeniu.

- Oczywiście, że tak mój Panie.

- Przestań. Mówiłem ci, że masz tak mnie nie nazywać. Zapomnij o swojej przeszłości... - mówiąc to wrócił wzorkiem na drogę przed sobą, po czym włączył radio. Przez chwilę był na nią zły, ale uspokoił nerwy jak tylko usłyszał pierwsze nuty Buffalo Springfield - For what it's worth.

Przypomniał sobie czas gdy ten utwór był grany pierwszy raz na ulicach Los Angeles. Znów zobaczył klub Pandora's Box i masy młodzieży włóczące się po nocy w rytmie głośnej muzyki. Pierwsze walki ludzi z policją, zamieszki, zrównanie z ziemią budy klubu - te inne wizje przelatywały przez głowę Jareda. Zawsze gdy widział ograniczające działanie władz miasta, czuł jak w żyłach rozpala się żywy ogień. Przypomniało mu się aresztowanie Jacka Nicholsona, Petera Fondy i innych znanych obecnie celebrytów, a po chwili na jego twarzy pojawił się jeszcze szerszy niż poprzednio uśmiech.

Wtedy wygrali, ale co z tego? To była mała jatka w dużym mieście. Teraz to my jesteśmy siłą. Sabat i Camarilla muszą podkulić ogon i przyznać się do porażki. Boją się nas. A teraz ja pokażę im, że nie zaczepia moich braci - myśli niespokojnie krążyły wokół ostatnich wydarzeń w jakich uczestniczył w Salt Lake City.


[center]***[/center]
Salt Lake City, wieczór 23 października 1994

Zatrzymał samochód pół kilometra od umówionej lokacji. Sięgnął po swoje rzeczy, po czym wyskoczył z gracją na chodnik nie otwierając drzwi. Zakładając kurtkę odezwał się do kobiety:

- Zajmij się wozem. Przekręć rejestracje, bądź w pobliżu. Dam ci znać, gdy będę cię potrzebował - kończąc zdanie zauważył, że na palcach ma ślady krwi. Nie przejął się tym zbytnio, wycierając je o zimną skórę na klatce piersiowej.

- Ruszaj mała... - to powiedziawszy ruszył w kierunku znanego sobie adresu.


[center]***[/center]
Gdy pojawił się na miejscu podszedł do niego facet ubrany w jakieś wojskowe motywy wszystko stało się jasne.

- Jestem Jared Ward, znany też jako Black8. Gdzie iść?

- Dobrze, że jesteś. Jesteś pierwszy, ale wiem że inni też się pojawią.

- Ilu?

- Kilku...

- Co tak cienko?

- Pytaj na miejscu... - facet wskazał ruchem ręki stojący po drugiej stronie dom.

- Dobra. Fajne wdzianko masz. Trzymaj się.


[center]***[/center]
Na miejscu czekała na niego blondynka zakryta czerwonym kapturem. Black8 trochę zaskoczony widokiem młodej dziewczyny odezwał się pierwszy:

- Jestem Jared Ward, znany też jako Black8. Przybyłem najszybciej jak tylko mogłem. Z kim mam przyjemność?
[center]
Obrazek[/center]
[center]To rule in blood is to rule in truth. Ventrue Clan Motto[/center]

Awatar użytkownika
Sigil
Reactions:
Posty: 1972
Rejestracja: 08 stycznia 2015, 20:11
Been thanked: 1 time
Kontakt:

Post autor: Sigil » 03 kwietnia 2017, 13:47

[center]Przedmieścia Salt Lake City, wieczór 23 października 1994, po zachodzie słońca[/center]
[center]Believing
no longer in moonlight
or other dreams or other fields
upon all of which we so beautifully play
I saw a waste of all...*[/center]

Stojąc nieruchomo na dwu i półmetrowym murze obserwował w milczeniu rozciągający się u dołu parking. Zimny, jesienny wicher rozwiewał poły znoszonego, skórzanego płaszcza, upodabniając sylwetkę krwiopijcy do wychudłego, samotnego ptaszyska. Konary zdziczałego parku rozciągającego się za ogrodzeniem, nie mogły w pełni zamaskować jego postaci, ciemniejącej na tle rozgwieżdżonego nieba. Nie martwił się jednak o to. Był w innym wymiarze. Spojrzenia śmiertelników nie potrafiły przebić zasłony, która odgradzała ich kruche umysły od prawdy.

Czekał już od kwadransa, wpatrując się w wątły ognik jointa, błądzącego z rąk do rąk pomiędzy trzema cieniami, przycupniętymi w kącie parkingu. Nie irytował się, nie próbował zabijać czasu. Po prostu czekał. Umiał być cierpliwy. Wiatr, wiejący z zimnych i samotnych miejsc, niósł strzępy słów, które przepływały przez niego. Czasami szeptał niektóre z nich, spoglądając na ognik, lub na upiorny, żółtawy sierp księżyca, wiszący w górze niczym omen.

- Z każdym kolejnym wdechem... On rośnie w waszym mięsie... Jesteście przeklęci... Wszyscy jesteśmy... Niczym ten jałowy wicher i psy, które podnoszą głowy, węsząc obecność tego, czego nie mogą zobaczyć... I wszystkie wasze kryształowe sny dźwięczące w gardzieli wielkiej i mrocznej studni... On już tu jest i wzrasta... A ja... Posieję ogień na polu szkła...

Widział mrok zaczajony w oku księżyca, otoczony żółtawym, woskowym ostrzem, które gotowe było ściąć skrzydła tych, co wznieśliby się za wysoko. Wosk zdawał się być lekko nadtopiony na brzegach, cienki jak papier i przejrzysty jak skrzydła ćmy...

Wreszcie palący jointa młodzieńcy dotarli do kresu swej małej przyjemności. Stojący na murze cień, niewidoczny dla ich oczu, odprowadził ich wzrokiem, gdy przecięli parking, klucząc między samochodami. I gdy pojedynczo wymykali się przez uchyloną bramę. Nie zamknęli jej za sobą. Cień uśmiechnął się tylko.

Zeskoczył na ziemię, i przyklęknął pomiędzy stertami sczerniałych liści, szeleszczących sucho w powiewach wiatru. Mur z tej strony obrośnięty był przez gęste pnącza, które teraz, jesienią, ukazywały swą potworność, rozpełzając się niczym wężopodobne kłęby ciernistych żył. Ogołocone z liści, odważyły się obnażyć swą prawdziwą naturę, wgryzając się żarłocznie w grafitową połać betonu. Zaczajone poniżej liście zaszeleściły ostrzegawczo i Świr przyjrzał im się uważniej, a następnie wstał szybko i cofnął się pół kroku. To nie były liście. Na betonie leżały sterty suchych owadzich pancerzy. Niektóre były wielkości dłoni, inne nawet większe. Blask woskowego księżyca odbijał się miękko w powierzchni koszmarnych szczypiec, zakrzywionych żuwaczek i obłych pokryw skrzydłowych. Chudzielec rzucił okiem w kierunku muru. Tym razem dostrzegł to, co czaiło się pomiędzy splecionymi pędami. Wielkie, tłuste larwy, fosforyzujące zimnym, upiornym światłem, kryjące się w załomach betonu przed promieniami woskowego księżyca.

[center]Obrazek[/center]
Skrzywił się. Nie miał ochoty zapoznawać się z nimi bliżej. Szybkim krokiem wyminął leżące wokół potworne szczątki, kierując się ku najbliższej bramie z cieni, która jak wiedział, stanowiła potral do drugiej strony rzeczywistości. Przekroczył go i obejrzał się w stronę muru. Tym razem pnącza wyglądały normalnie. Nie dostrzegł larw, kryjących się w mroku... Księżyc, obserwowany z tej strony lustra wydawał się mniejszy i bardziej odległy. Świr wiedział jednak, że to tylko złudzenie. Liście wydawały się teraz zwyczajne. Ominął je jednak starannie, idąc w stronę upatrzonego wcześniej samochodu. Pomimo, iż opuścił inny wymiar nie martwił się, iż ktoś może go dostrzec. Wiedział, że parking jest pusty. Jedyną ochronę przed złodziejami stanowił wysoki mur i nie domknięta teraz, metalowa brama.

Poobijany, zielony sedan stawiał opór tylko przez chwilę. Właściwie chyba bardziej po to, by zachować resztki przyzwoitości. Świr połączył kable, które tego wymagały i uśmiechnął się słysząc ryk odpalanego silnika. Usiadł za kierownicą i ruszył ostro do tyłu. Żadnych więcej larw, żadnych więcej szczypiec... Samochód zatrząsnął się uderzając w bramę, której skrzydła odskoczyły gwałtownie na boki. Krwiopijca zakręcił kierownicą, starając się utrzymać wóz po właściwej stronie drogi. Nie do końca mu się to udało. Wyszczerzył zęby słysząc skowyt klaksonu, znajdującego się na drugim pasie auta. Ostre światło reflektorów na chwile zalało wnętrze sedana. Złodziej ruszył ostro do przodu, unikając kolizji zaledwie o kilkanaście centymetrów. Drugi samochód przemknął gdzieś, za tylną szybą, unosząc w ciemność pobladłe twarze dzieci, przyklejone do okien. Malkavianin zachichotał. A później ruszył na północ.

[center]***[/center]
[center]Obrazek[/center]
Żółtawe światło latarni spływało po szybach, zalewając wnętrze samochodu kolejnymi falami brudnego półmroku. Zielony sedan gnał przed siebie, mijając domy przycupnięte na przedmieściach Salt Lake City. Siedzący na kierownicą chudzielec dbał jedynie pobieżnie o przestrzeganie zasad drogowych. Zbyt dużo czasu spędził na parkingu, a nie chciał się przecież spóźnić... Zdał sobie sprawę, że jest nakręcony. Bardziej, niż ci cholerni gówniarze, na widok skręta. O tak, był nakręcony jak diabli. Wszystkie te słowa i wizje, proroctwa a może obietnice? Płomienie w snach Julie były wyjęte z jego własnych, niemal widział je, wnoszące się ponad miastem, szkarłatne i złote, liżące ugwieżdżoną taflę nieba... Oderwał jedną dłoń od kierownicy i sięgnął do schowka na rękawiczki. Jego palce natrafiły na kilka ukrytych tam kaset. Rzucił na nie pospiesznie okiem i skrzywił się, orientując się, że wszystkie zawierały jedynie tanie składanki country. Odkręcił szybę i cisnął je w noc. Włączył radio. Z głośnika popłynęło kilka poszarpanych, niezrozumiałych słów, a później jedynie szum i trzaski. Zupełnie mu to nie przeszkadzało. Właściwie nawet podkręcił głośność.

Pomyślał o koterii, która miał szansę zyskać. Prawdziwej koterii, cholera. To było coś. Taaak, to naprawdę było coś. Zdobędzie ją, a wtedy wszystkie te dziwaki, kryjące się w cieniach i świergoczące, że coś jest z nim nie tak, będą musiały się zamknąć. Udowodni im nareszcie jak bardzo się mylą. I stanie się prawdziwy. Całkowicie prawdziwy. Prawdziwszy niż sny o płomieniach i bezcielesne szepty, które krążyły po sieci, nawiedzając go gdy zostawał sam... Wiedział, że nie może tego spieprzyć. Nie tym razem. Stawka była zbyt wysoka.

[center]***[/center]

[center]2951 S Rushton Park Drive, West Valley City, 23 października 1994[/center]
Zatrzymał samochód uliczkę przed wskazanym adresem i ruszył w stronę, która jak wierzył, była najwłaściwsza. W zaciśniętej w kieszeni płaszcza dłoni trzymał pomięty kartonik, z zapisanym miejscem spotkania. Jego bilet do spełnienia marzeń. Stojący przy drodze cień wskazał mu drogę. Świr nie pytał o nic więcej. Podekscytowany przekroczył próg małego domku i rozejrzał się.

[center]Obrazek[/center]
- Julie! - zawołał, widząc siedzącą na krześle kobietę i wyszczerzył zęby, co zawsze dawało nad wyraz upiorny efekt. - Cudownie cię widzieć, maleńka.

Kobieta potrząsnęła głową, jakby dając znać, że nie ma ochoty na pogawędki. Dłonią wskazała miejsce obok siebie.

Świr usiadł i rozejrzał się. Poza nim w pomieszczeniu znajdował się jeszcze typ w skórzanej kurtce, noszący całkiem pokaźnych rozmiarów irokeza. Chudzielec otaksował go wzrokiem i ponownie zwrócił się do Malkavianki:

- Niesamowita kreacja - rzekł. - Uwielbiam Braci Grimm. Ta słodka symbolika krwi na twej twarzy...

Zamilkł wpół zdania, gdy zagadnięta położyła mu palec na ustach.

- Cierpliwości - powiedziała tylko. - Zrobisz to dla mnie?

- Jasne, co tylko zechcesz, skarbie - odparł i zamilkł, odchylając się niedbale na krześle.

Nie miał pojęcia, na co czekali, lecz ilość rozstawionych wokół siedzeń mówiła mu, iż zanim to się wydarzy, zjawić się musi jeszcze kilka osób.

[center]Obrazek[/center]
Dla MG: Oczywiście moje "wchodzenie do innego wymiaru" polega na użyciu Nadwrażliwości 2.
W opisach eksperymentował będę z mieszaniem rzeczywistości z urojeniami mojej postaci. Mam jednak nadzieję, że będzie to na tyle czytelne, by zarówno MG jak i Gracze potrafili rozeznać się, co jest czym. W każdym razie nie przerażajcie się na przyszłość, jeśli moja postać będzie widziała coś dziwnego. Nie oznacza to bowiem bynajmniej, że Wy także to zobaczycie. ;)
* Current 93, Moonlight, Or Other Dreams, Or Other Fields, Soft Black Stars, 1999.
Ostatnio zmieniony 06 kwietnia 2017, 10:02 przez Sigil, łącznie zmieniany 1 raz.
[center]No beast so fierce but knows some touch of pity. But I know none, and therefore am no beast.[/center]

Gohan
Reactions:
Posty: 81
Rejestracja: 29 listopada 2016, 15:24

Post autor: Gohan » 03 kwietnia 2017, 15:57

Rancho niedaleko Salt Lake City, wieczór 22 października 1994

Siedział za biurkiem krzywiąc się nad stosem kartek papieru pokrytych drobnym drukiem.
Chyba mnie całkiem porąbało jak powiedziałem, że podpiszę papiery z całego tygodnia w sobotę. Zaraz umrę z nudów to czytając.
Westchnął i podpisał na dole kartkę, którą skończył czytać.
Jeszcze chyba tylko dup nam tu nie kontrolowali. Dobrze, że Rick to wszystko ogarnia. Szkoda jedynie, że nie umie mojego podpisu podrabiać. A może dałby radę się nauczyć...
Podpisał kolejną kartkę i już miał sięgnąć po następną, gdy zadzwoniła jego komórka. Przerzucił kilka papierów by ją odkopać, zerknął na wyświetlacz i odebrał.
- W czym mogę pomóc pięknej Julie?
Przez dłuższą chwilę słuchał uważnie, od czasu do czasu wydając z siebie tylko potwierdzające "mhm". Jednak gdy w słuchawce usłyszał nazwisko Williama Harrisa długopis, który nadal trzymał w drugiej ręce złamał się w pół i z cichym trzaskiem spadł na podłogę.
- Tak, pewnie. Piszę się na to. Poczekaj sekundę.
Wygrzebał spod papierów inny długopis i zapisał dyktowany adres.
- Jutro? Mhm, będę. Dzięki. Cześć.
Odłożył telefon i przez moment wpatrywał się w notatkę, a na jego twarzy rósł coraz szerszy uśmiech. Po chwili nawet zaśmiał się głośno.
Nareszcie. Nareszcie! To może być wreszcie okazja by dupkowi dowalić.
Z wyraźnie lepszym humorem zaczął podpisywać kolejne papiery.

Po około dwóch godzinach odłożył długopis, wstał, przeciągnął się i wyszedł na korytarz.
- Rick, skończyłem! Jadę do miasta obczaić nowe dziewczyny. Jutro ma być koncert to na pewno się jakieś zjechały. Jedziesz ze mną?
- Mówiłem ci, że idę spać szefie - odezwał się głos zza jednych z otwartych drzwi w innym końcu korytarza.
- Nie to nie, twoja strata.
Pogwizdując wesoło zbiegł po schodach, złapał po drodze kurtkę i wyszedł na zewnątrz.
Czuję, że to będzie miła noc.


[center]***[/center]
Rancho niedaleko Salt Lake City, około południa 23 października 1994

Gwałtownie usiadł i otworzył oczy. W pomieszczeniu było całkowicie ciemno, ale nie musiał widzieć by czuć, że dłonie ma zaciśnięte w pięści na kocu, którym był przykryty. Wykonał kilka głębszych oddechów i opadł na poduszkę jednocześnie rozluźniając ręce. Przymknął na chwilę oczy, ale znów w jego głowie pojawił się obraz znienawidzonej twarzy, więc szybko je otworzył.
Szlag by to! Liczyłem, że dzień też będzie miły.
Kilka razy potrząsał głową i zamykał oczy nim wreszcie udało mu się ponownie zasnąć.


[center]***[/center]
Salt Lake City, późny wieczór 23 października 1994

Na Rushton Park Drive wjechał ciemnobrązowy jeep z namalowanymi na obu bokach biegnącymi czarnymi końmi. Kierowca otworzył okno i maksymalnie wolno zaczął jechać ulicą. Po chwili z ciemności wyłonił się mężczyzna w militarystycznym stroju. Jeep zatrzymał tuż obok niego i wychyliła się z niego głowa na oko 25-latka w kowbojskim kapeluszu.
- Howdy! Jestem Chuck i szukam miejsca spotkania. Może wiesz gdzie to?
- Dokładnie tam - gość wskazał na stojący kawałek dalej dom.
- Dzięki - Chuck skinął mu głową i ruszył.
Jeep podjechał centralnie pod wskazaną posesję. Wysiadł z niego wysoki dobrze zbudowany facet w dżinsach i skórzanej kurtce spod której wystawała koszula w kratę i ruszył wprost do domu.
- Wchodzę - powiedział głośno i bez czekania na jakąkolwiek reakcję wbił do środka.
Poszedł prosto do saloniku i szybko rozejrzał po osobach zajmujących krzesła.
- Witaj piękna Julie - przystojniak uśmiechnął się szeroko i mrugnął do kobiety w czerwieni, po czym podszedł bliżej mężczyzn. - Was raczej nie kojarzę.
Z bliska wyglądał na najzwyklejszego człowieka, nie był ani trochę blady i oddychał równo.
- Chuck Summers - wyciągnął kolejno rękę w kierunku pozostałych dwóch gości.


[center]Obrazek[/center]
Ostatnio zmieniony 15 maja 2017, 22:32 przez Gohan, łącznie zmieniany 1 raz.

Ferre
Reactions:
Posty: 60
Rejestracja: 14 czerwca 2015, 19:42

Post autor: Ferre » 03 kwietnia 2017, 19:45

22.10.1994 Los Angeles, Leimert Park

- Jutro 23:30, 2951 S Rushton Park Drive West Valley City - powiedział Nosferatu odchodząc w głąb parku.

Eric długo nie zastanawiał się nad propozycją. Myśl o możliwości dokopania Camarilli, a przede wszystkim tym przeklętym Tremerom wypełniała w tej chwili jego głowę. Ci zwyrodnialcy dostaną swoją nauczkę. Rozejrzał się wokół szukając bardziej ustronnego miejsca i przy okazji upewniając się czy nikt go nie obserwuje. Na ciemnej polance, wśród starych drzew, praktycznie nie widoczny z zewnątrz, użył swojej mocy zmieniając się w kruka. Rozpostarł kilka razy skrzydła, próbując się przyzwyczaić do dawno nie używanej formy. Po paru minutach skrzydła załopotały i czarny kruk odleciał niewidoczny na nocnym niebie.

[center]Obrazek[/center]

Jako pierwszy kierunek obrał swoją lecznicę dla zwierząt. W tej chwili były tam głównie ptaki i koty. Siedziały tam dlatego, że im tam było wygodnie a nie bo były ranne. Do nocnej lecznicy Gangrela zazwyczaj przychodzili ludzie ze zwierzętami, którym nie wiele dolegało. Doleciawszy tam odezwał się do zwierząt
- Chłopaki, muszę odlecieć na jakiś czas. Żarcie wiecie gdzie macie, a jak zabraknie to se upolujecie. Przecież w klatkach was nie trzymam. Tylko uważajcie na ludzi i czasem tu zaglądajcie. Jak wrócę, to mi powiecie co się działo.

Kosztowności w lecznicy nie trzymał, poza tym całą gotówkę miał schowaną w innym miejscu. Przy sobie posiadał wystarczającą ilość na swoje potrzeby. Przygotowania do podróży były raczej mentalne. Wizja podróży w luku bagażowym samolotu nie jawiła się zbyt pięknie. Miał nadzieję, że uda mu się wlecieć niepostrzeżenie do luku, w którym podróżują zwierzęta, których właściciele będą siedzieć wygodnie w fotelach. Podróżowanie w towarzystwie zwierząt wydawało się o wiele lepszym pomysłem niż z ludźmi. Wolał z nimi nie rozmawiać, jeśli to nie konieczne.

[center]***[/center]

Lot w luku z klatkami dla zwierząt był raczej męczący. Duża część zwierząt to były psy, które tak bardzo upodobniły się do swoich właścicieli, że słuchanie tego, co miały do powiedzenia było nieustanną torturą. Drugim obozem oddzielonym od psów były koty mające wszystko w nosie. Głaszcz mnie, daj mi jeść, patrz na mnie, podziwiaj mnie. Było ciężko. Po wylądowaniu samolotu jak tylko otworzyły się drzwi od luku Eric wyleciał kracząc i trzepocząc skrzydłami przy obsłudze lotniska. Długo sobie nie folgował i odleciał dalej szukając tablicy z mapą miasta.

[center]***[/center]


23.10.1994, 2951 S Rushton Park Drive, West Valley City

Krążąc w powietrzu nad wyznaczonym adresem kruk rozglądał się za czymś co miało świadczyć o miejscu spotkania. Widział już trzech przybyszy, których mężczyzna w mundurze kierował do budynku nieopodal. To musiało być tam. Jeszcze raz spojrzał na tabliczki adresowe upewniając się, że jest w odpowiednim miejscu. Podleciał bliżej do mężczyzny w mundurze lądując dokładnie metr od niego. Dzięki temu, że mundurowy sam chował się w ciemnych miejscach, Eric mógł odmienić się z powrotem do swojej humanoidalnej postaci.

- Dobry wieczór, tak wiem, w tamtą stronę - rzekł Gangrel, po czym nie patrząc na reakcję prędko ruszył w kierunku drzwi domu.

Zapukał dwa razy, nie czekając nacisnął na klamkę otwierając drzwi. Szedł prosto do saloniku.

- Dobry wieczór - powiedział stając w wejściu do saloniku. Mężczyzna lat 30 o lekko przetłuszczających się długich włosach i w mocno znoszonym skórzanym, brązowym płaszczu. Kobieta w czerwieni skłoniła głową i wskazała puste krzesło. Eric przeszedł pewnym krokiem przez salon na wyznaczone miejsce i usiadł na krześle.

W czasie milczenia i oczekiwania zapoznawał się z otoczeniem i spoglądał na pozostałych uczestników znad obwódek swoich okularów.

[center]Obrazek[/center]
Ostatnio zmieniony 03 kwietnia 2017, 20:14 przez Ferre, łącznie zmieniany 1 raz.
Sanity is for the weak!

TatTvamAsi
Reactions:
Posty: 423
Rejestracja: 08 sierpnia 2015, 14:54
Been thanked: 3 times

Post autor: TatTvamAsi » 04 kwietnia 2017, 22:01

[center]Fresno, Kalifornia, 22 października.[/center]

Zegar wskazywał ósmą. Mosiężne wahadło cicho odmierzało sekundy zlewające się w minuty. Ledwo słyszalne tykanie splatało się z szumem wiatru w pobliskich drzewach. Szczupła kobieta z niepokojem obróciła się na łóżku.

[center]***[/center]

[center]Obrazek[/center]

Była w namiocie. Szaro-purpurowa płachta poruszyła się gwałtownie pod wpływem wiatru. Drastyczny huk rozerwał ciszę nocy. W oddali rozległ się dźwięk pierwszej salwy karabinu. Niebawem zawtórowały mu krzyki ofiar i niemal równie głośno wydawane rozkazy. Niesione wiatrem dochodziły jak echo do nieużywanego od dawna salonu luster. Liczyła, że da jakąś osłonę. Nie była jednak sama. Serce tłukło się głucho niczym zwierzę w klatce. Puściła się pędem przez korytarz. Niemal czuła zbliżające się do karku ostrze bądź pazury gotowe rozerwać momentalnie wątłą krtań. A ciemność za nią gęstniała. Okalała otoczenie, dusząc w sobie każdą iskrę światła. Ciało rozpaczliwie domagało się życiodajnej vitae. Nie mogła nic zrobić, nie mogła znaleźć kryjówki. Zmęczone nogi odmawiały posłuszeństwa, instynkt pchał ją jednak dalej. Skręciła w kolejną odnogę labiryntu z lustrzanych tafli. Kątem oka dostrzegała tylko szarą sylwetkę przemierzającą mrok. Odbicia, wiele powtarzających się odbić jej własnej postaci, uciekających przed niewidocznym napastnikiem.

Wąska przestrzeń zdawała się wydłużać bez końca. Nie mogła uciec.

Czuła jak podążające za nią monstrum gotowe jest do skoku. Zadania jednym ciosem ostatecznej śmierci - równie nagłej i bezbolesnej, co plugawej przez to, co ją zadało. W ostatniej chwili dostrzegła załamanie między szklanymi taflami. Rzuciła się więc ostatkiem sił. Srebrna powierzchnia ustąpiła pod naporem. Upadła twarzą na drewnianą posadzkę. Wszędobylski zapach kurzu podrażnił wrażliwe nozdrza. W nagłym odruchu zacisnęła kurczowo powieki. Cios jednak nie nadszedł. Nic nie zakończyło tego krótkiego, zdawałoby się, nie-życia. Po chwili dotarło do niej, że zagrożenie minęło. Bestia, potwór... zaprzeczenie natury, zostało za zamkniętą płytą. Napięte do bólu mięśnie rozluźniły się nieco. Podniosła się rozglądając po pomieszczeniu. Z nieznanego źródła dochodziło tu wątłe światło. Okrągła przestrzeń była niemalże pusta i cicha. Zobaczyła swoją sylwetkę, bladą twarz noszącą jeszcze ślady niemal panicznego strachu. Podniosła się z kolan.

[center]Obrazek[/center]

Z wnętrza zaśniedziałej tafli, jakby zza samego odbicia, zdawało się, że dochodzi pewien blask. Nie zwróciła uwagi, gdy niemal bezwiednie zbliżyła się do obrazu. Zimne palce musnęły hebanową ramę. Wzrok utkwiony był w oczach odbicia. Równie identycznego, co martwego. Tafla zafalowała nagle, a czerń wypełniająca źrenice rozlała się po białkach. Ocknęła się z transu, lecz było już za późno. Poczuła tylko silny poryw wciągający ją do środka. I chłód gdy ciało zetknęło się z substancją gęstości rtęci. Nie odczuwała ciała, nie czuła zapachu, ni dźwięku. Nie mogła się ruszyć, nie mogła wyjść, choć wciąż widziała pozostawiony za sobą niewielki pokój. Próbowała krzyczeć, lecz głos zniknął wraz z pozbawieniem poczucia fizyczności. Strach powrócił, zmuszając do natychmiastowej ucieczki. Nie było jednak wyjścia. Nie mogła wyjść...

[center]***[/center]

Coś stuknęło. Kobieta niespokojnie przekręciła się na łóżku. Dźwięk się powtórzył, docierając wreszcie do świadomości śpiącej. Amanda Kasagan podniosła się z trudem. Wciąż nieświadomie ściskając białą pościel, podeszła do przysłoniętego litymi okiennicami okna. Tarcza zegara wskazywała ósmą trzydzieści wieczorem. Przetarła oczy, odpędzając z powiek resztki snu. Płynnym gestem rozwarła okiennice i wyjrzała na znajdujący się na tyłach budynku ogród. Oświetlony przez księżyc plac był całkowicie pusty.

- O rzesz psia mać! - przekleństwo wyrwało się z ust szybciej niż strzał z rewolweru. W oknie pojawiła się nagle twarz Adama. Normalnie lubiła tego gościa... nawet jeśli był jaki był. Choć... widok nosferata o poranku... a właściwie o zmierzchu, nie był czymś czego by sobie życzyła. Spojrzała z niesmakiem na wciąż trzymaną, zaczerwienioną od potu pościel, odrzucając ją na podłogę. Znów pojawił się ten sam koszmar. Wciąż od dwóch miesięcy... Westchnęła i otworzyła okno, pozwalając Adamowi wejść.

Nosferat skłonił się teatralnie przed panią kilku niewielkich pokoi, po czym z filuternym uśmiechem na twarzy na szczęście pod zasłoną z iluzji... przeszedł od razu do rzeczy.

- Szukałaś okazji do wyrwania się z tego Fresno, nie? - zagaił - no więc, mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia. - wręczył świstek. Usta niemal bezgłośnie odczytywały adres.

- Rushton Park Drive... West Valley... Przecież to jutro! I jak mam się tam według Ciebie dostać? Toż, to nawet inny stan jest...

- Oj, poradzisz sobie... szczególnie ktoś taki jak ty, nie powinien mieć problemu z podróżami, nie? - odpowiedział Nosferat. Lubiła go nawet... lecz dziś jego poczucie humoru przyprawiłoby o nerwy umarłego... którym poniekąd była. - Gra jest warta świeczki, zobaczysz. - dodał z tym samym przekornym błyskiem w oczach i zniknął, jak to miał w zwyczaju...

Złorzecząc i wieszając ,,najgorsze psy" na nosferata, zaczęła szybko przygotowania. Chciała się wydostać z tego miasta... rzeczywiście... choć na chwilę... Niewielkie mieszkanie... zapach kamfory zmieszanej z jaśminem... trzymał ją tu tylko Orestes. Mimo wspomnienia stale powtarzającego się koszmaru, coś zaczynało się w niej budzić. Pielęgnowana od pokoleń miłość do podróży, poznawania tego, co za ,,twoim płotem".

Po przeszło godzinie, wszystko było już niemal gotowe. W przypływie podróżniczego szału zapomniałaby jeszcze o jednym...

Niewielka sowa krzyknęła z oburzeniem, widząc opuszczającą mieszkanie wampirzycę. Poruszona kąśliwą, ptasią uwagą kobieta wyciągnęła ramię, pozwalając sóweczce miękko sfrunąć. Odchodząc zostawiła jeszcze notatkę...

[center]Salt Lake City, Uttah, 23 października.[/center]

Podróż do Salt Lake nie przebiegła tak długo, jak mogłoby się wydawać. Padający od kilku godzin deszcz zdawał się wprowadzać umysł w pewnego rodzaju trans. Krople spływały ciężko po szybie, zlewając się ze sobą i rozmywając widok za oknem w jednolite odcienie szarości i brązów. Niemal z oddali słychać było dobiegającą muzykę. Młodzi ludzie, jeszcze tak pełni życia i energii, bawili się nawet podczas podróży w pomalowanym na tęczowo autokarze. W przeciwieństwie do otaczającego niewielki autobus deszczu, melodia dobywająca z głośników zdawała się skoczna, a może wręcz radosna. Nie zwracała na nią większej uwagi, pogrążona w myślach o tym, co może przynieść podróż nad Wielkie Słone Jezioro.

Spojrzała jeszcze raz na podany jej adres. Okolica przedstawiała się dość zwyczajnie jak na miejsce spotkania, choć... - jak się upomniała - może miało tak być... nie będzie zbędnego szumu. Wyszła na cichą i zupełnie pustą uliczkę. Nie zdążyła się nawet rozejrzeć, gdy pojawił się przed nią ubrany w wojskowym stylu mężczyzna. Bez słowa wskazał miejsce zebrania przyszłej koterii. Przed przekroczeniem progu niewielkiego domku, Amelia uniosła dłoń, wypuszczając sowę w mrok nocy. Mogła ją zawsze przyzwać później...

Parterowy dom istotnie okazał się niewielki, właściwie dorównując mieszkaniu w Fresno. Mijając lekko oświetlony płomieniami świec korytarz, weszła do salonu. Wszyscy zdawałoby się, już byli, oczekując na rozpoczęcie spotkania na prostych, plastikowych krzesłach. Adam ściągnął najróżniejszej maści osobników... od preferującego brutalną siłę przedstawiciela klanu Brujah wewnątrz Anarchistów, aż po pokrytego misternym tatuażem, szczupłego kainitę. Jej uwagę przykuła jednak kobieta w czerwieni. Widoczne zza szkarłatnego kaptura oczy zdawały się lśnić fosforycznie w blasku rozmieszczonych w kącie świec. Była piękna ze swoją alabastrową i tak delikatną skórą, kontrastującą z kolorystyką ubioru. Najwyraźniej to ona była osobą, mającą rozjaśnić tajemnice czekającego na nich wyzwania. Wyglądająca na cygankę kobieta skłoniła się lekko, a blask płomienia zatańczył na zwieszających się z szyi naszyjnikach i medalionach.

- Dobry wieczór. Jestem Amelia Amanda z rodu Kasagan. Przybywam zgodnie z informacją, której udzielił mi Adam.

Wampirzyca w czerwieni bez słowa wskazała młodej przedstawicielce klanu Ravnos ostatnie, puste miejsce. Szczupła kobieta o smagłej cerze odgarnęła sięgające do pasa, kruczoczarne włosy i usiadła na krześle wskazanym przez niezwykle piękną niewiastę. Luźne, zrobione z delikatnej bawełny warstwy spódnicy zaszeleściły nieznacznie, gdy Amelia Amanda Kasagan zajmowała przydzielone jej miejsce.

[center]Obrazek[/center]
Ostatnio zmieniony 06 kwietnia 2017, 10:59 przez TatTvamAsi, łącznie zmieniany 1 raz.

Frater_Terry
Reactions:
Posty: 352
Rejestracja: 13 stycznia 2015, 12:19

Post autor: Frater_Terry » 06 kwietnia 2017, 18:47

2951 S Rushton Park Drive, West Valley City, 23 października 1994

Kiedy Amelia zajęła swoje miejsce, dziewczyna w czerwonym kapturze wstała i zsunęła go z głowy, odsłaniając włosy, złote w blasku świec. Miała niewinną twarz i śliczny uśmiech. Bez chwili zwłoki zaczęła mówić, używając do tego większej ilości gestów, niż słów.

- Witam. Jestem Julie Bloodyrain Ohearn. Przepraszam za okoliczności w jakich się spotykamy, jednak musimy zachować ostrożność. Nie mamy też za wiele czasu, więc postaram się być tak treściwa jak potrafię - wypaliła pospiesznie. Dopiero kiedy wstała, zaczęła zdradzać oznaki zdenerwowania. Jej dłonie drgały delikatnie a oczy były rozbiegane. Nad głosem jednak panowała doskonale i chociaż mówiła szybko, jej dykcja pozostawała nieskazitelna.

- Było nas dwukrotnie więcej niż dziś, jeszcze cztery noce temu. Mam na myśli wolnych kainitów tego miasta, koterie Ralpha i moją. Połowa z nas została unicestwiona w ciągu tych czterech nocy. Zaczęło się od wycieczki Ralpha i jego chłopaków do nowej posiadłości księcia Williama. Wiecie, ekipa dekoracyjna. Po tym wydarzeniu, pierwszy z jego ludzi zginął jeszcze tej samej nocy. Następnej drugi. Wtedy właśnie Ralph spotkał się ze mną i z Małym, poprosił nas o radę. Kiedy powiedział o śmierci chłopaków, Mały wściekł się, o wiele za mocno. Nie udało mi się go uspokoić, a jestem dobra w te klocki. Nie słuchał nikogo, krzyczał, że drugi raz na to nie pozwoli, ale nie był skłonny wyjaśnić o czym mówi. Następnie wybiegł i wsiadł na motor. Wiemy, że pojechał prosto do siedziby księcia, bo Trip, nasz Nosfer widział go na miejscu. Mały wbiegł do środka i rozległy się strzały. Nie mamy pojęcia co się z nim stało, nie wiemy nawet czy żyje. Po tym spotkaniu zabitych zostało troje ode mnie, mimo że zdecydowaliśmy się zaszyć najgłębiej jak mogliśmy. Stawiamy na ludzi księcia. Sądząc po śladach, musiało ich być całkiem sporo. Nie mam jednak pojęcia jak nas znajdują. Dlatego takie dziwne miejsce spotkania i dlatego bez prądu...

- Tak... - zdało się na chwilę, że straciła wątek, skupiając się na czymś co bardzo drażniło ją w podniebienie. Mlasnęła i odchrząknęła parę razy. Dopiero kiedy ponownie podniosła wzrok na zebranych, przypomniało jej się co chciała powiedzieć.

- Nie wiedząc co robić, udałam się po radę do mojego dobrego przyjaciela, Adama. Powiedział mi, że wyśle do mnie kilka osób, z odpowiednim zestawem zdolności. Cokolwiek miał na myśli. Wiecie, on czasem gada w ten sposób, ale zawsze potem wychodzi na to, że miał cholerną rację. Resztę sama poprosiłam o pomoc. Cieszę się, że wszyscy przybyliście.

- Najpilniejszym problemem wydaje się być kwestia tego, że jakoś potrafią nas znaleźć. I dlaczego jeszcze nie przyszli po mnie, kiedy jako jedyna się nie ukrywam i wbrew zdrowemu rozsądkowi dalej gram rolę grzecznej Julie Czerwonegokapturka Ohearn, gospodyni prawielizjum? Niemniej istotny jest los Małego. Nie mamy pojęcia nawet, czy żyje... Wtargnął do siedziby księcia, ten zaś utrzymuje, że owszem, było jakieś zamieszanie, ale Ochrona grzecznie usunęła napastnika i nic wielkiego się nie stało. Tylko Mały nigdy nie opuścił tego zasranego Instytutu Sztuki, w którym ta larwa wije swe leże.

- Pozostaje jedynie pytanie, czy jesteście skłonni nam pomóc? Niewiele mogę zaoferować poza schronieniem, ale wiem, że żadne z was nie jest tu w wyniku przypadku. Niektórzy będą mieli okazję do wyrównania osobistych rachunków, a niektórzy są tu z woli przeznaczenia. Pytanie co z tym zrobicie? - jej ostatnie słowa zrodziły to wyczekujące spojrzenie, które poczeło przewiercać przybyszy z niezwykła intensywnością.

Awatar użytkownika
lightstorm
Reactions:
Posty: 882
Rejestracja: 25 października 2014, 09:40

Post autor: lightstorm » 07 kwietnia 2017, 00:27

2951 S Rushton Park Drive, West Valley City, 23 października 1994

Black8 nie usłyszał żadnej odpowiedzi na swoje pytanie. Jedyną reakcją Wampirzycy było wskazanie ręką na krzesła stojące obok, dając do zrozumienia by usiadł. Podszedł w milczeniu do tego, które stało tuż naprzeciw kobiety. Lubił mieć przewagę, patrzeć w oczy tym z którymi się spotyka i robi interesy. Rozsiadł się wygodnie odsłaniając wyrzeźbioną klatkę piersiową, po czym włożył prawą rękę do kieszeni kurtki.

Blondyna wygląda na niezłą sztukę, ale nie podoba mi się jej milczenie. Przyjrzymy się jej bliżej... - zaczął w myślach, gdy nagle do pokoju wszedł drugi z zaproszonych na tajny meeting. Brujah odwrócił wzrok spoglądając na wychudzonego wytatuowanego typa. No spoko widzę, że zaczyna się naprawdę bardzo dobrze. Ta trzcina na wietrze silna nie jest, ale na pewno ma ukryte talenta - pomyślał.

Następny przybył facet, którego kojarzył i doskonale wiedział czego się po nim spodziewać. Znali się z Los Angeles. Pozostali, którzy przyszli okazali się dla Jareda obcy. Kowboj i kobieta w sukience wyglądali na najbardziej nie pasujących do tego grona.

Co za gromada indywiduów! O fuck, strażnik teksasu się trafił i wygląda jakby potrafił dać w pysk. Byleby nie był za bardzo przywiązany do prawa... A ta baba? Jak ona zamierza biegać w tej kiecce, gdy zrobi się naprawdę ostro? Oj, chyba ta cipka za wiele rozumu nie ma. Trza będzie na nią uważać - powtarzał w myślach.

Gdy wszyscy usiedli wygodnie na krzesłach, laska o złotych włosach przemówiła. Słuchał uważnie patrząc się w oczy mówcy, zastanawiając się nad każdym wypowiadanym zdaniem. To co usłyszał brzmiało co najmniej dziwnie. Analizował wszystko, zastanawiając się nad pytaniami jakie zada, gdy Julie skończy mówić.

A więc to prawda. Mały tam poszedł... Kurwa... No to się zaczęło. Pieprzony Ventrue chce pokazać, że umie sobie poradzić z Anarchistami, podobnie jak ten władyka z San Francisco. Tyle, że Salt Lake City jest słabsze, mniejsze i dla Camarilli znaczy o wiele mniej... - w sercu Jardea zaczął płonąć ogień rewolucji.

Przez chwilę przez umysł Brujaha przemknęła myśl - A może to pułapka? Może ten skurwiel chce dopaść mnie za to co zrobiłem? Nie... Na pewno nie... A może... Hmmm... Zresztą chuj w to - machnął ręką przed twarzą w podświadomym odruchu, mającym na celu wymazanie złych myśli. Rozejrzał się po zebranych patrząc na ich wyraz twarzy. Chciał upewnić się, który z nich chciał jako pierwszy odezwać się, a następnie zaczął mówić:

- Jeszcze raz się przedstawię. Jestem Black8, znany i lubiany Anarchista, który wprowadził w letarg wielu członków Camarilli używając do tego czarnej kuli bilardowej... Tak jak Bloodyrain powiedziała, takie jest moje przeznaczenie. Mały ma u mnie wielki dług wdzięczności - powiedział wstając z krzesła.

- Nie mam żadnego wyjścia i przysięgam na każdą rękę wzniesioną w geście nieposłuszeństwa - ściągnę z drabiny społeczeństwa każdego, kto zagroził memu bratu! - wrzasnął gromkim głosem wznosząc zaciśniętą pieść w powietrze przed sobą.

- Znam Małego. To nie jest facet, który idzie sam na spotkanie z Księciem. On nigdy nie atakował w pojedynkę i doskonale wie, że Wolne Stany istnieją tylko dlatego, że trzymamy się razem. Nie podoba mi się to i może to być jakiś rodzaj prowokacji. Musimy być ostrożni - kończąc zdanie spojrzał w oczy, każdemu z członków nowo formującej się koterii, szukając zrozumienia swojego przekazu.

- Biorę tą robotę. Martwi nie jedynie ilość trupów po naszej stronie w ostatnich nocach i mała liczba tutaj zebranych - kontynuował, zdając sobie sprawę, że zadanie to będzie bardzo niebezpieczne. Jednak jego postawa i ton głosu mówiły coś zupełnie innego. Na zewnątrz był pewnym siebie, charyzmatycznym wojownikiem o wolność każdego Kainty. Wiedział, że w tej chwili liczy się odwaga, a chwila strachu któregokolwiek z zebranych, mogłaby otworzyć wieko od wiecznej trumny.

Wyjął z kieszeni czarną kulę bilardową z numerem osiem i zaczął nią podrzucać w powietrzu, zastanawiając się nad kolejnymi słowami. Nie wiedząc dokładnie co więcej powiedzieć, odwrócił się w stronę krzesła na którym siedział, po czym kopnął je z duża siłą.

Drewniany mebel przeleciał kilka metrów, a następnie roztrzaskał się na ścianie na drobne kawałki, niszcząc starą i wyblakłą tapetę. Sekundę później na twarzy młodego Kainity malował się wyraz gniewu i przerażającego spojrzenia.

- Książę Salt Lake City nie znaczy dla mnie więcej niż ta kupa złomu pod ścianą. Nie umrę w tej dziurze. Nie na terenie wroga... Rozumiecie? Hm?!? Nie będzie litości - mówiąc to obdarzył mrożącym krew w żyłach spojrzeniem kobietę w sukni.

- Laseczko lepiej załóż spodnie, bo tej nocy będziemy dużo biegać. Myślę, że każdy się tutaj zgodzi z faktem, że musimy być kurewsko szybcy fizycznie, a także mobilnie zabezpieczeni jak tylko się da. No i niech każdy się przedstawi, bo jak dotąd znam tylko jednego z was. Opowiedzcie coś o sobie... Zobaczmy na czym zbudujemy naszą siłę.

Będę zawsze słuchał swego serca, które podpowiada co jest słuszne. Moje wewnętrzne przewodnictwo, które mówi mi co jest tak naprawdę ważne w egzystencji - skupił się na sile, którą czuł zawsze w sercu i która prowadziła go w chwilach próby.

- Zacznę od siebie. Jestem dobry w rzucaniu różnymi przedmiotami, dawaniu w ryja i zastraszaniu członków innych Sekt. Jestem ich koszmarem i cierniem w dupie Wiliama Harrisa. Dobrze prowadzę fury i w razie czego potrafię zgubić pościg. Z problemów jakie mnie się ostatnio trzymają, informuję że każdy glina zna moją twarz - kończąc przesunął się na miejsce, w którym wcześniej stało krzesło.

- Jeżeli nikt z was nie będzie w stanie zapewnić schronienia na sen, decyduję się na skorzystanie z pomocy Julie. Kto następny? - zakończył charyzmatyczne przemówienie pytaniem do grupy. Był doskonale pewien, że będzie miał najwięcej do powiedzenia w tej koterii.
[center]Od MG:[/center]
Proszę o uwzględnienie w następnych postach informacji fabularnych zawartych poniżej.

Black8: Rzut na lidership, st 5 (7 -2) = 6 sukcesów.
Black 8 w tej chwili jawi się wam jako ten jeden na milion, osoba o najlepszym osądzie spośród wszystkich jakie było wam spotkać w życiu. Facet ma charyzmę, a jego przemowa robi na was porywające wrażenie. Jesteście stuprocentowo przekonani o jego racji.

Black8: Rzut na performance, st 6 = 2 sukcesy.
Chwilami dało się odnieść wrażenie, że Black 8 niepotrzebnie się stara być jeszcze lepszy niż jest w istocie. Nie ma to jednak zadnego znaczenia w obliczu tego, jakim doskonałym liderem się okazał.
[center]To rule in blood is to rule in truth. Ventrue Clan Motto[/center]

Awatar użytkownika
Sigil
Reactions:
Posty: 1972
Rejestracja: 08 stycznia 2015, 20:11
Been thanked: 1 time
Kontakt:

Post autor: Sigil » 07 kwietnia 2017, 12:30

[center]2951 S Rushton Park Drive, West Valley City, 23 października 1994[/center]
- Dobra, mogę być ja - chudzielec wstał z krzesła i przeciągnął się, taksując zebranych wzrokiem. Kowboj, kurwa? Nie wiedziałem, że będą nas atakować Komancze. Kowboj i jebany Indiana Jones... Dobrze, że ten Brujah przynajmniej wygląda normalnie i nie wstyd z nim na miasto iść. Gadkę też ma niezłą. No i laseczka. Laseczka jest spoko, taki etno klimacik. Lubię etno klimacik...

- Na ulicy mówią na mnie Oblivion, albo Terror - oznajmił zebranym. - Chociaż ty, kotku, możesz mi mówić Hexen - puścił oko w stronę Amelii, obdarzając ją olśniewająco białym uśmiechem, który jednakże prezentował się dość makabrycznie na tle wytatuowanej czaszki. - A tak swoją drogą, niezła z ciebie sztuka, maleńka. Black8 ma racje, zrzuć tą kiece. Przesłania jedynie twe nieziemskie piękno.

- W każdym razie - wrócił po chwili do tematu - Julie, za którą szaleję całkowicie, we wszystkich tych chwilach, gdy nie szaleję akurat za kimś innym, poprosiła mnie o pomoc. Więc jestem. Znam ulice, a ulica zna mnie. Gliny też, niestety. Ale to żaden kłopot. Mogę załatwić broń, dragi, panienki. Umiem wysadzić coś w powietrze i włamać się praktycznie wszędzie. Dobrze sobie radzę z giwerą. Z nożem gorzej. Poza tym widzę więcej, wiem więcej, tak to jest mniej więcej. Ni cholery nie będzie problemu bym wszedł do Księciunia i wyszedł, nim pieski z Camarilli w ogóle się zorientują, że tam byłem. No i jestem Malkavem. Co pewnie sprawia, że zaraz odjebie wam z radości, nie?

- No i to chyba wszystko, co mi przychodzi do łba w tym momencie. A tak, dorzucę jeszcze garść referencji: byłem w Chicago, jak było gorąco, w Los Angeles i w Nowym Yorku. Zapewniłem Camarilli bombową rozrywkę, kumacie? Generalnie lubię podlewać płomień rewolucji benzyną lotniczą. Więc myślę, Black8, że się dogadamy. Wiesz dobra współpraca, to ważna rzecz, nie? - wyszczerzył się ponownie, po czym przeniósł swą uwagę na złotowłosą Malkaviankę.

- Fajnie, Julie, że mnie zaprosiłaś na ten mały meeting. Tylko się zastanawiam, czy nas tu zaraz nie wywęszą jakieś kundle Babki-Wiedźmy? Ale na razie wszystkie znaki na niebie i ziemi, mówią mi, że jest spoko. W każdym razie co do tej krwi na twojej twarzy, to cholernie mnie wkręca. Serio. Na samą myśl o tym, że mógłbym zlizać ją z twej alabastrowej skóry dostaję dreszczy. Więc jakbyś miała chwilę, to wiesz... Możemy podziałać w tym kierunku. Jestem bardziej niż chętny.

Przerwał i ponownie spojrzał na zebranych, jakby przypominając sobie o ich obecności w pokoju. Przez chwilę najwyraźniej zastanawiał się, czy dodać coś jeszcze.

- Wolny seks i wolne Stany! - zakrzyknął w końcu, wznosząc pięść z dumą rewolucjonisty, po czym usiadł na powrót szczerząc zęby z obłąkańczą wesołością.
[center]Od MG:[/center]
Hexen Test na uwodzenie (Amanda), st 5 (podwyższony z uwagi na zaletę) = 4 sukcesy.
Amando, z klanu Ravnos. Nie możesz oderwać od niego oczu, w jakiś dziwny, podświadomy sposób strasznie ten gość cię intryguje. Ma w sobie to coś, co chciałabyś widzieć u faceta. Kimkolwiek jest ten typ z tatuażami, jego sposób bycia sprawia, że czujesz motylki w brzuchu. Chciałabyś spędzić z nim więcej czasu i poznać go bliżej, choć wiesz, że to może nie do końca rozsądne ( z uwagi na Twoją zaletę).
Hexen Test na uwodzenie (Bloodyrain), st 3 = 5 sukcesów.
Wszyscy wyraźnie widzicie, że zuchwałe zachowanie Malkaviana wywarło mocne wrażenie na Julie. Nie może oderwać od niego swego maślanego spojrzenia i przygryza co chwilę wargi, wyraźnie się peszy kiedy Hexan pośle jej zbyt długie spojrzenie. Nie poodejmuje otwartego flirtu, ale wygląda jakby ją to sporo kosztowało.

Użycie Demencji: 3 (Oczy Chaosu). Karty które wyciągasz, nie przekazują ci żadnych niepokojących wieści. Narazie jesteście bezpieczni.
[center]No beast so fierce but knows some touch of pity. But I know none, and therefore am no beast.[/center]

Ferre
Reactions:
Posty: 60
Rejestracja: 14 czerwca 2015, 19:42

Post autor: Ferre » 08 kwietnia 2017, 00:04

23.10.1994, 2951 S Rushton Park Drive, West Valley City

Fantastycznie. Wyrwany z pub'u bilardowego narwaniec, świr z farbą na twarzy, kowboj i cyganka. Malowniczo. No i jeszcze dama w czerwieni. Ale już przynajmniej mniej więcej wiadomo o co biega i czemu taki pośpiech. Jeżeli ci, co zaginęli jeszcze istnieją, to faktycznie pośpiech wskazany.

- Eric Arnessen - rzekł wstając - Mam doskonały kontakt ze zwierzętami, rozmawiam z nimi i sam potrafię przyjąć formę kruka - przeleciał wzrokiem po zebranych - Wiem też co nieco o klanach, o rodzinie i przywalić też potrafię, chociaż nie tak jak Black8. W skrócie mówiąc, jestem od zbierania informacji, śledzenia i badania otoczenia. Potrafię także tropić.

- Julie, oczywiście piszę się na to. Przyłączyłem się do anarchistów nie po to, aby się ukrywać bezpiecznie, tylko po to aby Camarilla zapłaciła za swoje zbrodnie - zwrócił na nią wzrok - Będziemy potrzebować informacje na temat kainitów Camarilli w tym mieście, tak na prawdę wszystkich. Przede wszystkim jakie klany, liczebność. Jakiekolwiek informacje na ten temat. Ich powiązania, słabości, kto kogo nie lubi itp. Wiem, że chłopaki mogą jeszcze istnieć i trzeba im jak najszybciej pomóc, ale trzeba to zrobić mądrze tak, aby do nich nie dołączyć na tych samych warunkach. Trzeba także zapoznać się z miastem, zobaczyć jak to wszystko wygląda. Tylko cholera to wymaga czasu ... A tu trzeba to rozwiązać szybko i sprytnie.

Eric usiadł ciężko na krześle. Problem wydawał się skomplikowany. Miał nadzieję, że skomplikowany był tylko w jego umyśle. Wciąż pojawiająca się wizja poprzedniej grupy odnoszącej porażkę nie dawała mu spokoju. Coś tu wydawało się bardzo nie tak. Książęta Camarilli raczej nie ryzykują tak mocno w takich sytuacjach. Za tym musi być jakiś plan.

- Nie wiem nic na temat księciunia. Nigdy nie miałem z nim do czynienia. Może ktoś będzie na tyle miły i wyjaśni mi z kim mamy do czynienia, ale zanim to nastąpi przedstawmy się wszyscy i dowiedzmy się co potrafimy - rozsiadł się wygodniej na krześle i dał znak ręką , że skończył.
Sanity is for the weak!

TatTvamAsi
Reactions:
Posty: 423
Rejestracja: 08 sierpnia 2015, 14:54
Been thanked: 3 times

Post autor: TatTvamAsi » 08 kwietnia 2017, 13:18

[center]Salt Lake City, Uttah, 23 Października.[/center]

Amelia wysłuchała cierpliwie opowieści wampirzycy w szkarłacie. Niejednokrotnie musiała się jednak powstrzymywać przed raptownym wstaniem. Historia na przemian wzbudzała w niej gniew i niedowierzanie. Jak można było tak lekkomyślnie pakować się do leża żmija?* No tak... - przypominała sobie - to w końcu Brujah, a oni za dużo nie myślą.

Przed oczami stanęły jej znów ognie walk, płomienie rozprzestrzeniające się pod wpływem wiatru... ileż to już razy w ciągu kilku miesięcy słyszała podobną historię? Młodzi, gniewni anarchiści... prawdziwa siła, pokierowana bez żadnej rozwagi. Zmarnowana... Eh... Usta niemal zwerbalizowały metalne westchnienie, gdy spojrzała z pewną trwogą na odzianego w skóry Jareda. Niemal równocześnie postawny Brujah wstał i zaczął swoją charyzmatyczną przemowę. Bała się, że nim zdążą się obejrzeć, ten nagrzany jak ogier facet wciągnie ich wszystkich w paszczę nieporównywalnie silniejszego kolosa.

Nim jednak myśl zdążyła się rozwinąć, krzesło uderzyło w ścianę roztrzaskując się z hukiem. W tej chwili każde jej zwątpienie rozprysło się doszczętnie. Ten, którego uważała za wciąż wkurwionego buca, mającego za nic najgłośniejsze podszepty intelektu, okazał się zupełnie inny. Widziała teraz, że on się nie ugnie, nie ucieknie i nie ustąpi nawet jeśli miałoby to go kosztować nie-życie. Przejawiał prawdziwą pasję i braterską więź, łączącą z zaginionym przyjacielem Julie. W te niepewne i najczarniejsze godziny dla wolnych kainitów, ktoś taki był potrzebny... a nawet niezbędny.

Chciała wtedy wstać, dołączyć się do okrzyku wolności wzniesionego głosem prawdziwego wojownika i lidera ich przyszłej koterii. Wytatuowany, neurotycznie chudy kainita pierwiej jednak zabrał głos:

- Na ulicy mówią na mnie Oblivion, albo Terror... - zaczęło się łagodnie.. a potem było co raz gorzej. Słowa Malkava były całkowicie nie na miejscu... mają przecież zadanie. Misję... gdzies tam był Mały... gdzieś tam... czula jednak białe jak śnieg kły zanurzajace się z lubością w skórze. Każde ugryzienie wywoływało falę ekstazy, małą śmierć, gdy ciało otwierało się przed nim... gotowe oddać całą swą krew.

Na ognistego Aitwara! O czym ja myślę!? - kobieta ocknęła się nagle. W jednej chwili zdała sobie sprawę, że wlepia oczy w odzianego w płaszcz kainitę.

Nie, nie to nie jest istotne... miłość jest istotna. - napomniała się - Miłość łącząca wszystkie istoty. To co stoi ponad zwierzęcym instynktem i Bestią.

Próbowała skupić się na sercu... tym wewnętrznym cieple i szlachetności pozwalającej transformować namiętności w wyższą wartość. Ale jednak... odczucie wracało tak natarczywe jak bąk w letnią porę. Mimo najszczerszych chęci i prób wznosiło się od podstawy ciała, przyprawiając ją o dreszcze. Nie mogła opuścić oczu. Do jej świadomości docierało gdzieś to, co mówił Eric. Było bardzo rozsądne... chciała słuchać, bardzo chciała. Skończył jednak bardzo szybko, niemal zbyt szybko swą przemowę. Została tylko ich dwójka... kowboj i ja.

Odchrząknęła nieznacznie i wstała, choć w sumie najchętniej zapadłaby się teraz w miękką ściółkę tuż pod tą podłogą. Nie, nie ma miękkiej ściółki... trzeba się skupić na zadaniu.

- A więc, niech moje umiejętności również przysłużą się sprawie. Znajdźmy Małego i dowiedzmy się co się tu dzieje. - cały czas starała się, aby jej głos był niemal jednolity, nie zdradzając swoich emocji względem pewnego osobnika siedzącego nieopodal. - Sama potrafię wejść gdzieś niepostrzeżenie, oczywiście póki nie ma tam któregoś z klanu Czarodziejów. Nie jestem niestety w tym tak wyspecjalizowana jak któryś z Nosferów. Ale jednak... Główną jednak zdolnością, na której się opieram, jest moc przechodząca poprzez krew, z której sama się narodziłam. Nie widzę więcej tak jak Hexen... - głos zadrżał, mimo najszczerszych chęci. Zacisnęła dłonie w pięści i próbowała wrócić do wątku - ale mogę sprawić, iż inni zobaczą więcej niżby kiedykolwiek pragnęli. Tkanie widziadeł, które zmylą zmysły przeciwnika jest moją dziedziną. Może to być tylko odgłos strzału karabinu, lecz również bajeczna komnata ze wszystkimi luksusami tego świata... pod warunkiem, że otoczenie zapewni tej wizji odpowiednią bazę. Innymi słowy to, co klan Ravnos ma do zaoferowania.

- Prócz tego również potrafię wejść w kontakt z dowolnym zwierzęciem. Znane mi są w teorii również sprawy magii. Jeszcze za ludzkiego życia moja babka przekazała mi ogrom swej wiedzy odnośnie tej ziemi oraz duchowych i nadnaturalnych istot, które na niej żyją. A w razie bezpośredniej walki umiem jako tako poradzić sobie nożem. Mogę się też dogadać z kim potrzeba...

Nim usiadła zwróciła się jeszcze w stronę niewiasty w szkarłatnie krwawym płaszczu:

- Tak jak powiedział Eric, potrzebne nam przede wszystkim informacje. Proszę, powiedz Julie, czy możemy się natknąć na Sabat w tych okolicach, a właściwie w całym Salt Lake?

* Nie, mojej postaci nie chodzi o tego Żmija, raczej o istotę z legend wschodniej Europy.
Ostatnio zmieniony 08 kwietnia 2017, 13:31 przez TatTvamAsi, łącznie zmieniany 1 raz.

Gohan
Reactions:
Posty: 81
Rejestracja: 29 listopada 2016, 15:24

Post autor: Gohan » 08 kwietnia 2017, 22:26

2951 S Rushton Park Drive, West Valley City, 23 października 1994

Po przywitaniu z tymi, którzy dotarli przed nim, złapał za jedno z krzeseł, obrócił je i usiadł na nim okrakiem kładąc łokcie na oparciu. Julie nie dawała się zagadnąć, więc starał się cierpliwie czekać, ale po chwili zaczął nerwowo przytupywać nogą.

Przybycie gościa w długich włosach skwitował tylko krótkim skinieniem głowy, ale pojawienie się Amelii zdecydowanie bardziej go zainteresowało. Wyprostował się na krześle i uśmiechnął do niej przyjaźnie, jednocześnie oglądając ją uważnie.
No, no, no, już się bałem, że Kapturek samych facetów zaprosiła, a tu proszę jaka miła niespodzianka.

Gapienie się na nieco niższe partię Amelii niż szyja przerwało mu to, że Julie wreszcie zaczęła mówić.
Wiadomość o śmierci chłopaków od Ralpha i od niej powoli wdzierała się do jego umysłu, a na każde wspomnienie księcia robił się coraz bardziej zły. Gdy doszła do tego jaką wersję oznajmił książę w sprawie napadu w siedzibie, miał ochotę wstać i rzucić krzesłem o ścianę.
Skurwysyn, zapłaci za to. To były dobre chłopaki, a on jak zwykle gra świętego, psia jego mać. Chociaż Małego to chyba akurat nie kojarzę hmm...
Coś w jego wnętrzu warczało, ale nie starał się zbytnio tego powstrzymać. Zamiast tego zacisnął ręce na oparciu krzesełka czując jak plastik pęka w kilku miejscach.

Gniótł by to oparcie pewnie tak długo, aż by się całe rozsypało, ale po Julie wygłosił przemowę Black8 i mimo że początkowo wydawało mu się, że koleś pitoli jak potłuczony albo co gorsza jak jeden z polityków na jakimś wiecu wyborczym, to po chwili jego słowa przebiły się do jego świadomości i złożyły w totalnie logiczną całość.
Ożeż w mordę, ziomek wygląda na zwykłego osiłka, ale to jakiś pierdolony geniusz. No i przy nim dostać kulą w łeb nabiera zupełnie nowego znaczenia hehe.
Przemowa całkowicie go ogarnęła i zamiast maltretować dalej krzesło mimowolnie przyłapał się, że prawie podniósł rękę w górę porwany słowami Black8'a.

Kolejny zaczął gadać wytatuowany chudzielec i poprawiony chwilowo płomienną mową humor Chucka znowu się nieco popsuł.
Skromny to on raczej nie jest. Skąd on się urwał z tymi tekstami? Wolny seks? Ja tam wole szybki.
Parsknął pod nosem.

Przedstawienie Erica było dla niego raczej nudnawe.
Zmienia się w kruka... No fajnie... Pomyślał z nikłym entuzjazmem.

Słowa Amelii też go nie porwały, ale chociaż było na czym zawiesić oko, więc gdy usiadła uśmiechał się lekko wstając i zaczynając mówić.

- Nazywam się Chuck Summers i umiem jeździć na koniu - zrobił krótką pauzę, a potem wybuchnął śmiechem.

- No nie wierzę, wasze miny były bezcenne, normalnie szkoda, że nie miałem aparatu.

Po kilku sekundach przestał się chichrać, wziął głębszy oddech i zrobił poważniejszą minę.

- Nie, no dobra, wybacz Kapturku - spojrzał na Julie. - Mnie też rusza, że ktoś zabił chłopaków. Zawsze byliście dla mnie w porządku i jeśli to rzeczywiście robota tego ścierwa Harrisa to grubo przegiął. Tak czy inaczej piszę się na to, a jeśli nadarzy się okazja to chętnie własnoręcznie urwę mu łeb.
Widać było, że sama myśl o księciu wywołuje w nim olbrzymią niechęć.

- Co do moich umiejętności to jak trzeba to umiem przywalić, a jak kto woli to mogę też zastrzelić - tutaj szybkimi ruchami wyciągnął jednocześnie z kabur wiszących na pasie dwa colty, zakręcił nimi młynki i błyskawicznie schował z powrotem. Zanim to zrobił dziwnym przypadkiem obrócił się tak by najefektowniej wyglądało to z miejsca, na którym siedziała Amelia.

- Mówią, że jestem twardy, więc jak będziecie potrzebowali kogoś kto będzie szedł przodem to nie ma problemu. Jakby potrzebny był na coś hajs to biedy nie klepię, więc mówcie śmiało. Miasta może nie znam tak dobrze jak Oblivion, Terrier, Hexen czy jak cię tam zwać - ciężko było stwierdzić czy przekręcił Terror świadomie czy przypadkiem
- ale jestem stąd, więc ze mną też się raczej nie zgubicie. Mieszkam za miastem i mam dużo miejsca, więc jak ktoś nie ma się gdzie podziać to możecie wpadać. Serdecznie zapraszam - rzucił głownie w stronę Amelii.

- Mam też chatę w mieście, ale z niej nie korzystam - skrzywił się nieco wspominając o tym. - Niemniej jakby wam zależało to też da radę tam wbić. Co tam jeszcze - zamyślił się na chwilę. - A wiem - stuknął pięścią o otwartą dłoń. - Mam też trochę znajomych w sądzie, więc jak coś ktoś z nas odwali to jest zawsze jakaś szansa, że się z tego wygrzebiemy.

- No to chyba tyle o mnie. Dodać tylko chciałem, że wcale nie uważam, że powinnaś chodzić w spodniach i po to ludzie wymyślili samochody żebyśmy nie musieli wszędzie biegać z buta, a kobiety mogły wyglądać tak jak powinny - uśmiechał się patrząc na Amelię, a jego twarz, zrobiła się od tego uśmiechu jeszcze bardziej przystojna. - Przyjechałem furą, więc jak coś to możemy nią gdzieś podjechać. Na chacie mam też motor, więc jak będzie trzeba to można po niego skoczyć.

- Co do pytań Erica to książę to kłamliwa szuja myśląca tylko o własnej kasie i dobrej opinii. Typowy Ventrue, któremu ktoś powinien wytłumaczyć, jak bardzo wkurwiające jest jego zakłamanie, a najlepiej wbić mu to do głowy młotkiem czy czymś. No ale to pewnie wie każdy. Kojarzę też trochę parszywych gęb i imion z Camarilli, ale nigdy ich nie liczyłem... Kapturek pewnie da radę nas oświecić, bo ci kretyni nadal sądzą, że ona jest po ich stronie. Swoją drogą może dlatego cię nie ruszyli? - zwrócił się do Julie.

- A i może od razu oświeć Obliviona, Terie... no jego - pokazał na Hexena palcem - że tak jak mi kiedyś wspomniałaś - uśmiechnął się z pewną satysfakcją - nie przepadasz za trójkątami, więc może niech raczy dać Amelii spokój i zajmie się tylko tobą.

- Amelio jakbyś szukała mężczyzny, który nie każe ci się rozbierać przy trzech innych facetach to się polecam - mrugnął do Ravnoski i usiadł.
Ostatnio zmieniony 08 kwietnia 2017, 23:57 przez Gohan, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
Sigil
Reactions:
Posty: 1972
Rejestracja: 08 stycznia 2015, 20:11
Been thanked: 1 time
Kontakt:

Post autor: Sigil » 09 kwietnia 2017, 09:41

[center]2951 S Rushton Park Drive, West Valley City, 23 października 1994[/center]
Popisy Chucka z bronią wywołały u Świra napad nagłej wesołości. Malkav zakrztusił się, spojrzał na Pariasa szeroko otwartymi oczyma, po czym parsknął takim śmiechem, że po chwili spadł z krzesła. Dalszą część swej przemowy Summers musiał prowadzić więc na tyle podniesionym głosem, by zagłuszyć chichoczącego na posadzce wariata.

- O rany, o ja pierdole - wyjąkał w końcu Hexen, ocierając krwawe łzy i zbierając się z ziemi. Pomimo wysiłków na twarzy chudzielca pozostało kilka czerwonawych smug, podkreślających jego groteskowy wygląd.

- Ej, Dziki Bilu, myślisz, że będą napotkamy Apaczy uzbrojonych w łuki i strzały, abyś miał czas, by pomachać tymi swoimi pukawkami? - zapytał szczerząc zęby. - Kurwa, to było cholernie zabawne, chciałbym zobaczyć, różowiutki chłopcze, co zrobisz, jak zrobi się naprawdę paskudnie? Wezwiesz karocę, dla Amelii, by mogła wyglądać jak powinna?

Mimo, iż szeroki uśmiech nie zszedł ani na chwilę z twarzy szaleńca, w jego oczach przewinęło się coś o wiele mroczniejszego, co pozwalało zgadywać iż Świr doskonale wie, co znaczy "naprawdę paskudnie".

- I "nie przepadasz za trójkątami, więc może niech raczy dać Amelii spokój i zajmie się tylko tobą"? - zacytował, po mistrzowsku parodiując ton i pozę Chucka. - Poważnie? Powiedziałeś to? - zapytał chichocząc - Naprawdę? Tak przy wszystkich? O ja pierdolę, Dziki Billu, gdzieś ty się uchował? Nie dawał Julie porad odnośnie geometrii, bo najwyraźniej nie masz pieprzonego pojęcia na temat tego, co ona naprawdę lubi - puścił oko w stronę Malkavianki. - A poza tym zazdrość, to taka nieładna cecha. Mama ci tego nie mówiła? Zwłaszcza, gdy się ma perspektywy, jak pies ogrodnika.

- Wiesz co? Ja dla odmiany lubię być zabawnym pieskiem - kontynuował wciąż szczerząc zęby w grymasie obłędnej radości. - Mogę nawet dla ciebie stanąć na głowie.* Już teraz mi się podoba, jak "się polecasz" dziewczynom. Pamiętaj o tym Amelio, on wie, kiedy powinnaś się rozebrać a kiedy nie. Co do mnie, będę szczęśliwy zawsze, jeśli zapragniesz to zrobić. Nawet przed tym całym płaskim miastem - kolejny olśniewający uśmiech adresowany był dla Ravnoski.

- Więc wstrzyyymaaaj swe kooonie Dziki Billu** - Świr powrócił do kopania leżącego. - bo jeśli będziesz dalej jechał tak po bandzie, zrobię się zazdrosny o rolę naczelnego błazna w tej ekipie. A ty na pewno nie masz serca mi jej odbierać.

Potrząsnął głową najwyraźniej uznając, że dalsze słowa są zbędne, po czym przejechał ręką po twarzy, pozostawiając na niej kolejną krwawą smugę.

- Dobra, dość tego pieprzenia. O czym to ja chciałem... - zastanowił się głośno, spoglądając na resztę zebranego towarzystwa. Wydawało się iż chwilowo wyczerpał temat Chucka i próbuje schwytać jakąś nową myśl, która kołacze mu się po głowie:

- A no, kurde! Płaskie miasto - palnął się nagle ręką w czoło. - Dobra, słuchaj Indiana*** - zwrócił się do Gangrela - Nie musimy tracić czasu na ping-ponga złożonego z pytań i odpowiedzi, kto na drugiej dzielni siedzi, ani żonglować możliwościami z zawiązanymi oczami. Mówiłem, że ogarniam temat, nie? Sabatu tu nie ma, więc luz. Księciunio miasto za dupę trzyma. Wiem za to, gdzie biegają gadające pitbule. Cholera, znam nawet bar z chińskim żarciem, gdzie można takiego zjeść i pralnię, w której zrobią ci loda za dyszkę. Dam ci później adres, Dziki Billu. Więc jeśli o tą dziurę chodzi, wiem wystarczająco wiele, byśmy się nie wjebali na minę. A co do wycieczki do hawiry Księcia, to nie ma się co stresować, bo Czarodzieje go ni cholery nie kochają. Więc jedyny problem, jakim naprawdę mógłbym się przejmować, całkowicie odpada. Jak dla mnie, Black8, to możemy tam zapierdalać już teraz.
Spoiler!
Jadę Chucka Demencją:1 (Pasja), by mu zmniejszyć niechęć do mnie. A następnie chcę skorzystać z Manipulacji + Przebiegłość, by wmówić mu, że się nieco zbłaźnił tą swoją popisówką z coltami i kiepską gadką do lasek.
Spoiler!
Hexen - użycie Demencji 1 (pasja), celem wygłuszenia negatywnych emocji względem swojej osoby, 2 sukcesy.
Chuck, negatywne wrażenie, jakie mógł wywołać na tobie Hexen gdzieś znika, po kilku słowach zaczynasz myśleć, że może faktycznie przereagowałeś, a Malkavian jest po prostu szalony, ale poza tym całkiem w porządku.

Hexen - Manipulacja + postępy, 5 sukcesów.
Chuck, w wyniku wystąpienia Hexena, uświadamiasz sobie, że cała szopka jaką odstawił ma na celu zdyskredowanie cię w oczach obecnych tu (przede wszystkim) pań, jednak najgorsze w tym wszystkim jest to, że uwierzysz w jego słowa i ciężko będzie ci z tym dyskutować, bo oto Malkavian tak celnie wypunktował twoje słabości, że przez chwilę stały się twoimi kompleksami. Właściwie, jesteś świadom, że cholernie głupio wyszło i kłócąc się z nim dalej tylko się pogrążysz.W sumie zrobi ci się trochę wstyd i będziesz miał nadzieję, że wszyscy zajmą się jakimś innym tematem, a nie tobą. Do końca tej sceny otrzymujesz karę -1 kości do działań społecznych względem obecnych tu pań.
[center]OD MG:[/center]
Widzicie, jak Malkavian perfidnie wyśmiał cowboy'a, podkreślając jego wady do granic absurdu. Zdecydowanie facet ma talent aktorski, co pokazał parodiując Chucka. Musiał także widać szarpnąć odpowiednie struny, bo mina Chucka jest przez chwilę nietęga.Poza tym zdajecie sobie sprawę, że Świr wyśmiał też te kwestie, które naprawdę mogłyby stanowić problem w czasie akcji (np. tendencje do popisywania się bronią, czy ignorowania zaleceń lidera drużyny).
Spoiler!
Droll Dog (zabawny piesek), gdy czyta się od tyłu brzmi jak: Lord God.
**Hold your Horses - popularny, amerykański idiom oznaczający: nie tak szybko. Moja postać mówi to, parodiując akcent z południa polegający na przeciąganiu głosek.
*** Chodzi oczywiście o Indianę Jonesa.
Ostatnio zmieniony 09 kwietnia 2017, 17:17 przez Sigil, łącznie zmieniany 1 raz.
[center]No beast so fierce but knows some touch of pity. But I know none, and therefore am no beast.[/center]

Gohan
Reactions:
Posty: 81
Rejestracja: 29 listopada 2016, 15:24

Post autor: Gohan » 09 kwietnia 2017, 17:23

2951 S Rushton Park Drive, West Valley City, 23 października 1994

Na początku śmiech Hexena zupełnie mu nie przeszkadzał, ale to co zaczął gadać zaczynało go mocno denerwować. Już do głowy napływała mu wizja jak rzuca się na chudzielca i pokazuje mu, że z pukawkami czy bez jakoś sobie poradzi, ale wtedy jakby go poraziło i nagle coś do niego dotarło.
Przecież to nie temu świrowi chcę urwać łeb, a Harrisowi. Od wczoraj myślę tylko o tym i proszę jak to się kończy. Prawie bym się na niego rzucił, a wychodzi na to, że koleś jest po prostu kolejnym zasranym geniuszem, a ja jak zwykle debilem.

Ochota sprawdzenia czy da się zeskrobać z twarzy Hexena tatuaż przeszła mu całkowicie i poczuł nawet, że gość może jednak jest całkiem w porządku.

Walić to wszystko! Nie moja wina, że się urodziłem głupi i prosty jak budowa cepa.

Czuł, że uszy mu płoną czerwienią, ale stwierdził, że i tak coś powie.
- Cieszę się, że mogłem cię rozbawić - wycedził starając się by brzmiało to możliwie bez wyrazu. - Widzę, że aktorstwo to twoja domena i make up już masz, więc możesz sobie główną rolę zatrzymać.

Po tym krótkim podsumowaniu zawiesił wzrok na jakimś bliżej nieokreślonym punkcie na podłodze i zaczął intensywnie myśleć.
Pies ogrodnika... pies ogrodnika... kurde na pewno już to słyszałem... hmm... hmm...
Zajęło mu to dobrą chwilę, ale wreszcie sobie przypomniał co to określenie znaczyło i mimo że nadal czuł się totalnie zmieszany z błotem to ta myśl nieco go pocieszyła.
Może i nie jestem mądry, ale widać on o gustach Kapturka też chuj wie.
Uśmiechnął się w myślach do własnych wspomnień.
Ostatnio zmieniony 09 kwietnia 2017, 19:17 przez Gohan, łącznie zmieniany 1 raz.

Ferre
Reactions:
Posty: 60
Rejestracja: 14 czerwca 2015, 19:42

Post autor: Ferre » 10 kwietnia 2017, 19:05

23.10.1994, 2951 S Rushton Park Drive, West Valley City

Przez chwilę wpatrywał się w wytatuowanego Świra z powagą, Od dawna już nikt tak do niego nie mówił. Przypomniały mu się dawne czasy, kiedy był jeszcze nastolatkiem. Niestety, od czasu kiedy stał się wampirem, takie słowne zaczepki i tematy przestały go interesować i ruszać. Może właśnie dlatego woli towarzystwo zwierząt. Ciekaw jestem co reszta ma do powiedzenia oprócz tych błaznów. Ten tekst ze zwierzętami... no świetny poziom po prostu ... ehh

- A wpadłeś na taki inteligentny pomysł, że ci, co poszli do księcia przed nami, myśleli właśnie tak jak ty? - zapytał Gangrel Malkava.

- Ni cholery - zaoponował Świr szczerząc zęby. - Jakby myśleli tak jak ja, to by znaczyło, że są całkowicie pojebani, nie? To znaczy wiesz, ciężko by mieli chłopaki. Nic by im już nie pomogło.

Eric zignorował dywagacje Hexena i kontynuował wywód:

- Poprzednia grupa też wnoszę, że znała miasto i była pewna siebie, jednak jakoś ich to nie uchroniło. Więc daruj sobie te daremne zaczepki, wolę być ostrożnym. A skoro miasto jest za dupę trzymane jak to pięknie ująłeś, to może znajdzie się jakiś malkontent, któremu się to nie podoba. - znudzony przerzucił nogę na nogę i oparł się wygodniej - Sprawa jest poważna, wymaga powagi a nie figli. Niezależnie od tego, jaką podejmiemy decyzję, idę z wami. Potraktujmy siedzibę księcia jak minę, którą musimy rozbroić. Niech się reszta wypowie - rzekł wskazując ręką Black8'a i Amelię - Jeżeli mamy podjąć decyzję, to niech się wszyscy wypowiedzą. Twoje zdanie już znamy, Hexen.
Ostatnio zmieniony 10 kwietnia 2017, 19:40 przez Ferre, łącznie zmieniany 1 raz.
Sanity is for the weak!

ODPOWIEDZ