Post
autor: deliad » 18 lipca 2013, 14:18
Niewysoki mężczyzna o czarnych oczach ruszył wraz z Ebem prosto do rdzewiejącego wraku. Gdy dopadł schronienie, wydobył z kieszeni kurtki starą myśliwską lornetkę. Wysunął się ostrożnie zza osłony i spojrzał.
W czerwonych promieniach wschodzącego słońca dostrzegł trzy maszerujące maszyny. Owadzie korpusy jeżyły się od koców, ostrzy i innych ostro zakończonych elementów. Poruszały się dość wolno, więc istniała szansa, że jeszcze ich nie dostrzegły.
Ian z powrotem schował się za wrak cysterny na mleko. Samochód leżał na boku i przy każdym dotknięciu zamieniała się w strumienie sypkiej, brudzącej palce rdzy.
Na porośniętej kilkunastodniowym zarostem twarzy zagościł wyraz zdumienia.
McNeil ściągnął z pleców zawiniątko, szybko rozwinął je ze szmat i wydobył świeżo wyczyszczony karabin AK, zwany potocznie kałaszem.
- Kurwa, uwierzysz. Maszyny Molocha tak daleko na południe? - szepnął cicho zmiękczając głoski, w sposób jak robią to meksykanie mówiący po angielsku.
- Słyszałem, że te małe gówna potrafią wyprzedzić pędzący samochód, wskoczyć ci na plecy i urwać łeb, zanim ten tam - wskazał podbródkiem na Indianina - zdąży przeładować tego grata. Siedźmy cicho może przelezą bokiem.