IK - In Thunder Forged

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 14 grudnia 2014, 21:00

"In Thunder Forged" to powieść Ariego Marmella wydana w 2013 roku jako pierwsza z nieistniejącego już cyklu książek o fabule osadzonej w świecie Żelaznych Królestw, zwanego "Fall of Llael". Privateer Press szybko wycofał się z tego projektu stawiając na znacznie słabsze w mojej opinii powiastki spod znaku SIX, toteż papierowa powieść Marmella to na tę chwilę prawdziwy biały kruk dla miłośników świata IK. Posiadam oczywiście jej oryginał i ponieważ bardzo mi się spodobała, postanowiłem ponownie wrócić do zabawy w amatorskie tłumaczenia (tym bardziej, że szanse na jej przekład w Polsce są praktycznie zerowe). Założyłem osobny temat, by wyciągnąć całość z tłumaczeń wrzucanych do topiku "IK - Opowiadania".

Postaram się umieszczać tutaj nowy kawałek przekładu co weekend, w miarę swoich możliwości oczywiście. Mam nadzieję, że książka przypadnie Wam do gustu!
[center]IN THUNDER FORGED - Ari Marmell[/center]
[center]PIERWSZY RAPORT[/center]

4 Glaceus 605 OR, Leryn, Lael

Zwykły przechodzień mógłby nie zauważyć, że znajduje się na terytorium państwa toczącego wojnę. Słońce zniknęło za widnokręgiem godzinę temu, a mimo to miejskie ulice - chociaż już nie tętniące życiem - wciąż nie mogły uchodzić za opustoszałe. Przemierzali je mężczyźni i kobiety podążający przez miasto w sobie znanych sprawach, odziani w grube płaszcze i podbite futrem suknie mające chronić właścicieli przed szorstkim dotykiem mrozu. Przeważająca większość przechodniów była ludźmi, aczkolwiek okazjonalnie można było wśród nich wypatrzyć sylwetkę zbyt niską podług wzorców etnicznych Rynów, a zarazem zbyt szeroką w barach, by mogła uchodzić za zabłąkane na ulicy późną porą dziecko - będącą nieskorym do spoczynku krasnoludem. Buty przechodniów deptały po grubej warstwie świeżego śniegu, a ich biżuteria lśniła w blasku odlanych z żelaza ulicznych lamp. Niektóre z lamp lśniły poświatą gazowych płomieni, inne alchemiczną luminescencją, która oferowała znacznie stabilniejsze źródło oświetlenia, ale zarazem budziła wśród przechodniów pewny irracjonalny niepokój.

Wszyscy przechodnie pozdrawiali się uniesionym dłońmi, skinięciami głów, ukłonami bądź uprzejmymi formułkami, dobieranymi w odniesieniu do statusu społecznego przechodzącej obok osoby - a przynajmniej szacowanego statusu określanego na podstawie jakości odzienia i wartości noszonych ozdób. Gwar rozmów unosił się na zimnym wietrze, chóralny, ale zarazem wręcz harmonijny. Przysłuchujący się tym głosom przechodzień mógłby usłyszeć dyskusje na temat ostatniego skandalu obyczajowego lorda regenta Glabryna bądź opinii o politycznych przepychankach w Zgromadzeniu Szlachty, komentarze tyczące się wyników ostatnich wyścigów konnych albo wrażeń wyniesionych z najnowszej opery Oswinne Muira zatytułowanej Ożenek Orgota.

W zamian przechodzień taki nie usłyszałby ani słowa o przemieszczającym się szybko zachodnim froncie, o cieniu Khadoru padającym coraz dalej na Llael. Ktoś mógłby nawet nie zauważyć przesadnej wesołości rozmów mającej maskować skrywany niepokój, fałszywości śmiechów czy okazjonalnego metalicznego szczęku dobiegającego zza zewnętrznych wałów miasta, wydawanego przez patrolujące przedmieścia wojboty.

Nikt nie rozmawiał o wojnie, nikt nie zdradzał otwarcie noszonych w sercach lęków. Wszyscy toczyli grę beztroskich pozorów.

Pewna para przemierzała ulice szybkim krokiem, spleciona łokciami, sprawiająca wrażenie pościgu za obłoczkami pary ulatniającymi się z ludzkich ust. On był dostojny, okryty zapiętym na ostatni guzik płaszczem o wysokim kołnierzu założonym na elegancką zieloną kamizelkę. Zaczesane do tyłu przyprószone siwizną włosy mężczyzny nie tylko podkreślały jego zauważalną łysinę, ale wręcz prowokowały do próby jej skomentowania.

Ona nosiła odzienie w barwach szkarłatu i złota, jawiąc się płomieniem świecy rozpalonym poświatą ulicznych lamp. Przed chłodem zimowej nocy chroniła ją jedynie stuła z lisiego futra. Włosy o barwie lwiej grzywy opadały lawiną perfekcyjnych loków na twarz, która była zaledwie odrobinę zbyt zaokrąglona, by mogła uchodzić za klasyczny patrycjuszowski wzór.

Kobieta była też o połowę młodsza od swego towarzysza. Fakt ów, a także wyraz spojrzeń, które słała pod adresem mężczyzny oczami o barwie ciemnego piwa, mógł wystarczyć za wyjaśnienie pośpiechu, z jakim para zmierzała do celu swej przechadzki.

Oboje minęli kilka eleganckich budowli, wszystkich bez wyjątku pyszniących się fasadami wspartymi na kamiennych filarach oraz wysoko sklepionymi oknami; będących celowym naśladownictwem wzorców dawnej architektury, echem znakomitej przeszłości. Skręcając w jedno z wejść para znalazła się w przedpokoju zaścielonym licznymi dywanami i oświetlonym pięknymi kandelabrami. Z palących się w górze świec unosił się delikatny zapach o ziołowym posmaku, pochodzący najpewniej od użytego do ich wyrobu składnika, wypełniający w przyjemny sposób powietrze.

Mężczyzna zauważył wzbudzony tym zapachem zachwyt towarzyszki, pokraśniał z zadowolenia na twarzy i wypiął dumnie pierś.

- To tylko trociczki - powiedział jowialnie - Inne udogodnienia wiążące się z tymi kwaterami są jeszcze znaczniejsze. Mój apartament zajmuje połowę piątego piętra.

- Nie mogę się doczekać tego doświadczenia - wyznała zdyszanym głosem dziewczyna. Samemu starając się zapanować nad przyśpieszonym oddechem, mężczyzna zastanawiał się w duchu, czy usłyszane wyznanie pozwalało mu się łudzić nadzieją na takie zwieńczenie wieczoru, jakiego skrycie oczekiwał. Kładąc wolną dłoń na szczupłym przedramieniu oplatającym jego łokieć, powiódł oczarowaną kobietę w górę znajdujących się po przeciwnej stronie przedpokoju schodów.

- Zacny panie Tolamos... - dziewczyna zaczęła mówić na wysokości trzeciego piętra, ale mężczyzna z miejsca jej przerwał.

- Proszę, proszę. Na imię mam Lyrran, moja droga Garland.

- Lyrranie - poprawiła się dziewczyna podkreślając przejście na głębszą poufałość zapierającym dech w piersiach uśmiechem - Nie wiem, czy dobrze wszystko zrozumiałam... To miejsce jest urocze, ale po co ci właściwie apartament? Przecież tak majętny i poważany obywatel mógłby sobie pozwolić na dom, wręcz na własną posiadłość, prawda?

- Jak najbardziej - przyznał Lyrran. Para dotarła w międzyczasie do czwartego piętra i mężczyzna musiał dokładać coraz większego wysiłku do tego, by pozornie bez trudu poruszać się i wieść jednocześnie konwersację bez upokarzającej zadyszki.

Nie jesteś już taki sprawny jak kiedyś, stary głupcze. Myśl ta przemknęła przez jego głowę i zniknęła zastąpiona inną, zrodzoną ze spojrzenia na roześmianą twarz Garland. A za chwilę będziesz potrzebował wszystkich sił, na jakie stać twe lędźwie.

- Jak najbardziej - powtórzył pozwalając sobie jedynie na zaczerpnięcie płytkiego oddechu - Lecz nader często pracuję do późna w swoim laboratorium, a nie jestem miłośnikiem dormitoriów oferowanych przez Lożę. Zadecydowałem, że apartament położony o kilka minut spaceru od Fortecy Grzmotów jest warty ceny wynajmu pokoi w budynku, który nie jest moją własnością.

Gdybym tylko wtedy wiedział, że jedyny dostępny apartament znajduje się na przeklętym piątym piętrze!

Dotarłszy do szczytu schodów Lyrran powiódł swą towarzyszkę ku masywnym drzwiom z drogiego drewna, ozdobionym snycerką w postaci zachodzących na siebie liści.

- Jedną chwilkę, moja droga.

Lyrran pociągnął za niewielki łańcuszek uwieszony na futrynie drzwi, wyzwalając za jego pomocą cichutki dźwięk dzwonka gdzieś po drugiej stronie progu. Odźwierny - wysoki szczupły czarnowłosy mężczyzna, który w mniejszym lub większym stopniu przypominał każdego innego odźwiernego na świecie - zdążył jedynie uchylić drzwi, kiedy jego pan zaczął szeptać pośpieszne instrukcje. Lokaj zerknął na kobietę, potem przeniósł spojrzenie ponownie na swego pryncypała. Potem nie okazując żadnych emocji i nie pozwalając sobie na żaden komentarz opuścił apartament i oddalił się nieśpiesznie w stronę schodów.

- Posiada własny pokoik na niższym piętrze - wyjaśnił Lyrran - Reszta służby o tej porze ma już wolne. Będziemy mogli wieść dalszą rozmowę bez niepotrzebnych zakłóceń.

- Och. Zacny Tolamosie, czy nie sądzisz, że cała ta sytuacja jest jednak nieco krępująca?

- Ja.. cóż...

- Czy ten odźwierny jest dyskretnym człowiekiem?

- Oczywiście! - Lyrran miał nadzieję, że jego głos nie odzwierciedlił ogromu ulgi jakiej mężczyzna momentalnie doznał.

- Zatem nie mamy się chyba czego lękać - zachichotała Garland przestępując przez próg apartamentu - Wina?

- Moja droga, proszę! Jestem gospodarzem, powinnaś pozwolić mi...

- Cóż za bzdura. Proszę, usiądź i odpocznij, wrócę za chwileczkę - głos dziewczyny oddalił się w głąb apartamentu - Oj, albo za dwie chwileczki. Ojej, jakie to miejsce jest rozległe.

Lyrran zadał sobie w duchu pytanie czy ten magiczny i ekscytujący wieczór nie był aby wstępem do próby zuchwałego rabunku poczynionego na osobie właściciela, po krótkiej chwili wzruszył jednak ramionami, zamknął drzwi i usiadł w starym skórzanym fotelu. Nie potrafiłby jej powstrzymać, gdyby spróbowała go okraść - zbyt zmęczony, by ją gonić. Nosił co prawda dwustrzałowy kieszonkowy pistolecik w kieszeni swej kamizelki, ale potrafiłby się zmusić do strzelenia do kobiety.

Mimo wszystko pozwolił sobie na skryte westchnięcie ulgi, kiedy dziewczyna pojawiła się ponownie w pokoju gościnnym niosąc w każdej dłoni napełniony winem pucharek.

- Nie miałaś kłopotu ze znalezieniem barku? - zapytał żartobliwym tonem.

- Och, nie. Twoje mieszkanie jest urządzone w tak uporządkowany sposób, że nie mogę się oprzeć wrażeniu, iż wiem od pierwszej chwili, gdzie czego szukać.

Lyrran uśmiechnął się w odpowiedzi przyjmując do wiadomości komplement.

- Za Llael - wzniósł toast, po raz pierwszy tego czarującego wieczoru zbliżając się przynajmniej pośrednio do tematyki wojennej.

- Za Llael.

Starszy jegomość z trudem powstrzymał się przed okazaniem grymasu niesmaku, kiedy wino rozlało się po jego języku. Być może z miejsca poczuła się u mnie jak w domu, ale dobór odpowiedniego trunku okazał się dla niej zbyt trudny. To jest prawie tak okropne...

- Tak sobie myślę - oznajmiła Garland ocierając swe kuszące usta jedwabną chusteczką - Myślę, że ktoś taki jak ty musi mieć wszystko dokładnie zorganizowane, pracując z wszystkimi tymi miksturami, odczynnikami i czym tam jeszcze. Nie sądzę, że chciałbyś przez przypadek sięgnąć po niewłaściwą fiolkę!

- Nie - roześmiał się Lyrran - Naprawdę bym nie chciał.

- Choćby taki mały przykład - ciągnęła dalej Garland - Potrafisz sobie wyobrazić, co mogło się stać, gdybym wybrała niewłaściwy specyfik do rozpuszczenia w twoim winie? Albo wpuściłabym do kielicha zbyt wiele jego kropli? Mógłbyś wówczas konać na mych rękach miast popadać w sen. Czyż to nie byłaby prawdziwa tragedia?

- Ja... co? - mężczyzna nie potrafił zrozumieć, dlaczego jego język stanął mu znienacka drętwym kołkiem w ustach, niczym okryty własnym zimowym płaszczem. Alchemik zamrugał i zdumiał się jeszcze bardziej, albowiem nagle nie tylko ujrzał dwie dziewczyny zamiast jednej, ale na dodatek rozmyte tak jakby znajdowały się pod przeźroczystą taflą wody.

- Sądzę, że nie mamy dla siebie zbyt wiele czasu, prawda? - Garland podciągnęła nieco swą suknię i usiadła na kolanach mężczyzny. Lyrran wiedział podświadomie, że powinien się czuć tym faktem podekscytowany, ale nie potrafił sobie przypomnieć, co właściwie było źródłem tej ekscytacji.

- Do rzeczy - oznajmiła wręcz rozbawionym tonem Garland, przykładając swój palec do rozchylonych ust alchemika i spoglądając w jego zamglone oczy - Zanim utniesz sobie drzemkę i zapomnisz o naszym spotkaniu, porozmawiajmy o Fortecy Grzmotów i Loży Złotego Tygla. Oraz, o ile miałeś sposobność go poznać, o jegomościu zwącym się Idran di Meryse...

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 14 grudnia 2014, 21:01

Tym razem Garland wyszła na ulicę w pojedynkę, szczelnie owinięta futrzaną stułą. Chociaż nie przyznała by tego na głos, była wdzięczna losowi za to, że proszek nasenny zadziałał tak efektywnie. Pewien odsetek ludzi charakteryzował się zwiększoną odpornością na działanie specyfiku, a Lyrran Tolamos był miłym z natury dżentelmenem. Konieczność przesłuchania go z użyciem środków przymusu fizycznego nie sprawiłoby Garland przyjemności.

Wszystko przebiegało z grubsza po myśli dziewczyny. Alchemik leżał w domu, związany i pochrapujący smacznie, a nie zakrwawiony i pojękujący zza knebla. Garland znalazła się ponownie na ulicy, przygotowując się do wejścia na teren najpilniej strzeżonej części i tak potężnie ufortyfikowanego miasta.

Idąc zaśnieżonymi ulicami ponownie pochylała się we wdzięcznych ukłonach bądź wymieniała uśmiechy z przechodniami, chociaż o tak późnej porze liczba przemierzających Leryn mieszczan wyraźnie spadła. Noc otuliła miasto całunem ciszy, przerywanej okazjonalnie szczękiem pancernych stóp wojbotów i suchym trzaskiem napierających na siebie kawałków kry spływających nurtem Oldwicku.

Odruchowo spoglądała na niebo, chociaż zdawała sobie sprawę, że tej nocy nie może liczyć na nawigację z użyciem nieboskłonu. Pochwycona pomiędzy strzelisty masyw Góry Borgio i zalegające nisko gęste chmury, prędzej wypatrzyłaby w górze widmowego upiora niźli jakąkolwiek gwiazdę. Znała drogę i szła nie pozwalając sobie na ślad niepewności w doborze marszruty, ale będąc intruzem w Lerynie wolałaby umocnić się w przeświadczeniu o swej słuszności dzięki pomocnemu widokowi gwiazd.

Chwilę później lekki wiatr przybrał na sile przynosząc ze sobą nie tylko kąśliwy zimowy chłód, ale i budzący łzawienie oczu odór Czerwonego Rynyrskiego, przemieszany z zapachem zużytego prochu. Czując ów wstrętny z natury zapach Garland nie zdołała powstrzymać cisnącego się jej na usta cierpkiego uśmieszku. Gdy zawiodą gwiazdy, pokładaj niezachwianą ufność w najgorszym fetorze, jaki potrafisz sobie wyobrazić! Skręcając za najbliższy narożnik dziewczyna spojrzała na coś, co mogło przynależeć do zupełnie innego świata.

Przeważająca większość Lerynu - większość całego Llaelu - chlubiła się architekturą pospołu funkcjonalną i elegancką. Strzeliste wieżyczki i wysokie arkady, gładkie kolumny z marmuru i równe ściany z cegły, zdobienia dachów i ogrodzeń - wszystko to miało z założenia nie tylko zapewniać dach nad głową, ale i cieszyć swym pięknem oko. Llaelijska architektura od zawsze cieszyła się reputacją rzemiosła uchodzącego za sztukę samą w sobie.

Forteca Grzmotów zupełnie temu konceptowi przeczyła.

Niczym tłusta okropna ropucha, cytadela rozkraczyła się pośrodku kamiennego ogrodu, jakim się jawił Leryn. Kanciasta, brzydka, przyciężka i równie pasująca do reszty miasta, co mostowy troll do iosańskiego elfa, forteca obnosiła się wszem i wobec fasadami, których nie mógł pokochać żaden architekt.

Lecz miejsce to nie było wyłącznie architektonicznym potworkiem, słusznie bowiem uchodziło za serce potęgi militarnej Lerynu oraz jedno ze skupisk najtęższych i najbardziej światłych umysłów naukowych świata Żelaznych Królestw.

Z tego właśnie powodu fortecy skrupulatnie pilnowano.

W pobliżu fortecy śnieg tracił swą olśniewającą biel przechodząc w barwę brzydkiej szarości, zanieczyszczony wyziewami pochodzącymi z licznych kominów pobliskich instalacji. Delikatne suche skrzypienie dobiegające spod butów Garland przeszło w nieprzyjemny chlupot. Nie zwalniając kroku i dbając cały czas o pozory, młoda kobieta przeszła obok muru Fortecy pozdrawiając uniesioną dłonią żołnierzy krążących po blankach bądź trzymających straż we wnękach zamkniętych bram.

Niektórzy odwzajemnili te pozdrowienia, większość na nie w ogóle nie zareagowała, wszyscy jednak bez wyjątku odprowadzili ją spojrzeniami, w których nie było śladu zainteresowania samą kobietą, a jedynie zawodowa podejrzliwość.

Otrzymane wcześniej informacje były wiarygodne. Gwardia Loży stanowiła przeszkodę, której nie należało lekceważyć.

W świetle prawa służący w Gwardii Loży mężczyźni i kobiety byli formacją porządkową dbającą o bezpieczeństwo organizacji, o mienie alchemików i ich samych w siedzibach Loży oraz w trakcie podróży. Nieoficjalnie, aczkolwiek bez zbytniego ukrywania tego statusu, Gwardia Loży była zarazem prywatną armią Lerynu. Kiedy Khador wdarł się w granice Llaelu, gdy członkowie służb specjalnych najeźdźców skrytobójczo wyeliminowali większość llaelijskich adeptów magii, wśród nich również wielu i tak nielicznych botmistrzów, Gwardia Loży stała się jedną z ostatnich kart w rękawie najechanego królestwa.

Z jednej strony, Garland nie musiała się obawiać konfrontacji z całym garnizonem Fortecy - nie w czasie, gdy większość żołnierzy Loży została przeniesiona do innych miast bądź walczyła na linii frontu za pomocą swego doskonałego oręża i alchemicznych medykamentów. Z drugiej strony, ci, którzy pozostali na straży Fortecy Grzmotów nie byli zwyczajnymi gwardzistami.

Przechadzając się wzdłuż muru dostrzegła karabiny i cięższe kulomioty w górze oraz mocne pancerze i ogromne pistolety przy bramach - a były to jedynie te elementy systemu obronnego, które dostrzegało oko. Morrow jeden wiedział, ile pułapek skrywały grube mury kompleksu i jakie eliksiry utrzymywały wartowników w stanie najwyższej czujności pomimo wielu długich godzin stróżowania. Pilnująca Fortecy Gwardia Loży gotowa była na odparcie szturmu niewielkiej armii, o pojedynczym intruzie w ogóle nie wspominając.

Lecz armie nigdy nie polegały na daleko posuniętej dyskrecji i sztuce infiltracji.

Kilka ulic od Fortecy Garland skręciła w niewielki zaułek i kucnęła w śniegu. Nie zważając na przejmujący chłód rozpięła guziczki swego gorsetu i zdjęła obszerną suknię. Każdy przypadkowy obserwator oczekiwałby widoku obnażonej jedwabnej bielizny; strój w barwie rdzawego brązu byłby dla takiego obserwatora wielkim zaskoczeniem.

Kobieta pochyliła się nad suknią, wyciągając z jednej z wszytych w wewnętrzną część stroju kieszeni tunikę, rękawiczki oraz wykonane z miękkiego materiału buty. Z innej kieszonki wydobyła dwie malutkie ceramiczne fiolki. Koniec końców, zwinęła suknię w nieforemny tobół i wywróciła na drugą stronę uszytą z lisiego futra stułę odsłaniając ciemną podbitkę. Upewniwszy się, że wie, gdzie schowała którą fiolkę - w życiu nie chciałaby ich ze sobą pomylić - kucnęła ponownie w ciemnościach zaułka.

Teraz wszystko sprowadzało się do cierpliwego czekania; i oby nie trwało zbyt długo zważywszy na panujący na zewnątrz domów siarczysty mróz.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 14 grudnia 2014, 21:43

Caje nienawidził nocnych dostaw.

Oczywiście doskonale rozumiał, dlaczego były konieczne. Forteca Grzmotów słusznie uchodziła za największego producenta prochu strzeleckiego w zachodnim Immorenie i kiedy Llael znalazł się w stanie wojny, produkcja ta odbywała się na okrągło w dzień i w nocy. O każdej bez mała godzinie zaprzęgi wyładowane baryłkami przetworzonego specyfiku opuszczały jej mury, ich miejsce zaś zajmowały przybywające zewsząd konwoje przywożące czerwony i czarny proch oraz rozliczne inne surowce.

Furman w pełni to rozumiał, tylko dlaczego to właśnie on musiał za każdym razem trafiać na nocną zmianę?

Mroźna pogoda oraz długie godziny podróży odcisnęły na młodym mężczyźnie jeszcze silniejsze piętno niż zazwyczaj. Zatrzymał się po drodze na krótką chwilę, by Dondy i Nosli odpoczęły krzynkę, otrzepał śnieg zalegający w ich grzywach i ogonach oraz na zarzuconych na końskie grzbiety płaszczach - i zasnął w koźle, na Morrowa!

Drzemka musiała trwać zaledwie kilka minut - furman oszacował jej czas na podstawie grubości warstwy popiołów, która opadła w tym czasie na kozioł wozu oraz plandekę przykrywającą ładunek Czerwonego Rynyru - lecz i tak było to kilka minut za dużo. Gdyby Loża to odkryła, mógł stracić pracę; mógł nawet stanąć przed sądem! Cuchnący okropnie minerał po przemysłowym oczyszczeniu stawał się istotnym składnikiem strzeleckiego prochu, a przez to każda jego dostawa, nieważne jak rutynowa, podlegała pod jurysdykcję wojskową. Gdyby ktokolwiek go złapał, gdyby ustronne ulice nie były o tak późnej porze opustoszałe...

- Wio! - ostry trzask bata dobył z pysków koni przeciągłe zmęczone rżenie. Zaprzęg ruszył z miejsca, podskakując i turkocząc na pokrytych brudnym śniegiem kocich łbach.

Przy bramie odlanej z wzmocnionego alchemią żelaza wóz natrafił na parę mężczyzn w zdobionych zbrojach, dzierżących w rękach ciężkie halabardy. Ich pancerze sprawiały wrażenie ceremonialnych, podobnie jak jasno barwione sukno przesłaniające kolcze obręcze chroniące stawy ludzi, toteż ktoś naiwny mógłby sądzić, że zarówno zbroje jak i ich właściciele pełnili rolę reprezentacyjną.

Reprezentacyjną! Dobre sobie! Caje wiedział swoje.

- Dostawa fabryczna - oznajmił łudząc się nadzieją, że strażnicy wezmą słabość pobrzmiewającą w jego głosie za zmęczenie wieloma godzinami jazdy, a nie dowód niedawnej nieusprawiedliwionej drzemki. Jak zwykle, wartownicy zlustrowali go bacznym wzrokiem zza wizjerów swoich opuszczonych przyłbic, po czym zażądali sekwencji odpowiednich haseł, które furman natychmiast wyrecytował.

- Ładunek? - spytał ten, który stał po lewej stronie bramy.

- Czerwony Rynyr, nieprzetworzony.

Strażnik odrzucił w bok plandekę wozu odsłaniając przewożony minerał: osypujące się hałdy proszku usiane większymi kawałkami krystalicznego surowca. Caje poczuł natychmiast napływające do oczu łzy, a jego żołądek skręcił się pod wpływem odrażającego odoru w kulkę. Czerwony Rynyr śmierdział wręcz potwornie, czyniąc z innych odmian tego minerału niewinne pachnidełka.

Gwardzista Loży wyburczał coś, co mogło, ale nie musiało być słowem, opuścił z powrotem plandekę i skinął dłonią swemu towarzyszowi. Drugi wartownik krzyknął do kogoś znajdującego się za bramą.

Syk uwalnianej pary, szczęk doskonale naoliwionych łańcuchów i ciężka kratownica wsunęła się w sklepienie przejścia. Caje wjechał w głęboki cień rzucany przez mur barbakanu, skręcił w kilka sąsiadujących ze sobą uliczek. Tu i ówdzie musiał raz jeszcze wyrecytował hasła, po czym zatrzymał swój zaprzęg wewnątrz rozległej budowli, po części będącej magazynem, po części zaś stajnią.

W pierwszej kolejności zabrał się za wyprzęganie koni, przepędzając je w głąb magazynu klepnięciami w zady. Potem, zagryzając usta w grymasie nieudawanej odrazy, spojrzał na pełen surowego prochu wóz, niewielką drewnianą przegrodę, do której miał surowiec przesypać oraz duże łopaty będące jego zdaniem narzędziami tortur stworzonymi przez samą Thamar, Mroczną Bliźniaczkę!

- Pieprzyć to! - sarknął donośnie adresując swe oświadczenie do koni, bo strażnicy znajdowali się zbyt daleko, by go usłyszeć - Najpierw się czegoś napiję.

Syknąwszy jadowicie w stronę łopat wymaszerował z magazynu udając się do najbliższej kantyny.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 14 grudnia 2014, 22:38

Pryzma nieprzetworzonego proszku poruszyła się nieznacznie w cieniu przesłaniającej ją plandeki, osypała się na podobieństwo malutkiej wydmy. Garland wyczołgała się spod plandeki, dysząc i dławiąc się jednocześnie. Opuściła się na podłogę pomieszczenia - czy też raczej wypadła głową w dół na ziemię ku zdumieniu pary zmęczonych koni - i znalazła w sobie ledwie dość sił, by przeczołgać się za koła zaprzęgu. Zerwała z głowy kaptur obszyty lisim futrem, a potem uczyniła wszystko, co tylko mogła zaczerpnąć ze swego silnego charakteru i wyczerpujących ćwiczeń, by nie wypluć płuc ani nie zwrócić tego, co zjadła w przeciągu ostatniego tygodnia.

Jej narzędzia spełniły swą rolę. Kombinezon uchronił ciało przed budzącym podrażnienia skóry proszkiem; niewielka dawka nasennego gazu ubezwłasnowolniła furmana na chwilę dość długą, by kobieta zdążyła zagrzebać się w jego ładunku; a silny chemiczny środek, którym nasączyła szal przed owinięciem nim twarzy filtrował przesiąknięte odorem proszku powietrze wystarczająco skutecznie, by się nie udusiła.

Co nie zmieniało faktu, że o mało do tego nie doszło.

Miała szczęście, niesamowite wręcz szczęście, że woźnica postanowił gdzieś poleźć przed rozładowaniem wozu. Zamierzała go obezwładnić, gdyby ją odkrył, ale w swym obecnym stanie zapewne potrzebowałaby kilku ciosów, by pozbawić przytomności świstaka.

Kiedy odzyskała już panowanie nad swoim żołądkiem i płucami, wypełzła spod zaprzęgu i zajrzała do tylnej jego części wygrzebując spod hałdy proszku swą zwiniętą w tobół suknię. Chowając się z powrotem pod wóz rozwinęła zdobycz. Piękny strój uległ bezpowrotnemu zniszczeniu, ale spełnił swoją ostatnią rolę: uchronił przed korozją ukryte w fałdach materiału przedmioty.

Garland odetchnęła z ulgą, dziękując w myślach Morrowowi za to, że obecne trendy w damskiej modzie faworyzowały obszerne wielowarstwowe suknie. Sprytny człowiek mógł w takim stroju ukryć cały arsenał, jeśli tylko wiedział jak wykorzystać przemyślnie wszyte w całość kieszonki i nie obawiał się chodzić w sukni w nieco zabawny sposób.

Sięgając do skrytek Garland wyjęła z tobołka kolejne ciasno złożone ubranie, tym razem w kolorze brązu. Prosto skrojona bluza i legginsy, popularne wśród zwykłych robotników. Ściągnęła z siebie kombinezon dokładając wszelkich starań, by przypadkiem nie ubrudzić się żrącym proszkiem, potem zaś przebrała się w swój trzeci strój tej nocy. Na koniec wyciągnęła spośród szczątków eleganckiej sukni niewielki mieszek przytroczony naprędce do paska legginsów oraz parę bransolet skrywających w swym wnętrzu kilka miniaturowych niespodzianek, ukrytych następnie na przedramionach pod rękawami bluzy.

Nadgryziony proszkiem kombinezon oraz zniszczona suknia znalazły swe miejsce ostatecznego spoczynku kilka cali pod nawierzchnią magazynu, gdzie koła wozów rozmiękczyły utwardzoną ziemię dość mocno, by nikt nie zwrócił uwagi na ślady kopania. Koniec końców, Garland przeistoczyła się w jednego z szeregowych pracowników Fortecy, wypełniającego jakieś sobie tylko znane zadanie w trakcie nocnej zmiany.

Potrzebowała krótkiej chwili, by odzyskać orientację w terenie, przede wszystkim dzięki informacjom wyciągniętym z otrutego narkotykiem alchemika. Centralna część kompleksu, gigantyczny blok starannie obrobionego kamienia, stanowił doskonały punkt odniesienia. Przez chwilę Garland czuła ukłucie autentycznego żalu, że cel jej misji nie znajdował się we wnętrzu tej akuratnie budowli, bo budzące jej zainteresowanie sławne wojskowe muzeum usytuowane na dolnych piętrach budowli uchodziło za największe we wszystkich pięciu Żelaznych Królestwach.

Skupmy się na robocie, moja droga.

Pomiędzy centralnym kompleksem oraz wałami Fortecy znajdowało się wiele pomniejszych budynków, przypominających nerwowe dzieci przyciśnięte do blanków serca kompleksu. Większość z nich wtapiała się w tło Fortecy: kwadratowe brzydkie konstrukcje z kamienia pozbawione nawet cienia architektonicznej estetyki, rzadko sięgające wyżej niż dwa piętra.

Przyjęte w kompleksie standardy architektoniczne sprawiały wrażenie sensownych. Chociaż spora część tych budowli pełniła rolę zwykłych magazynów lub dormitoriów dla przyjezdnych alchemików i ich pomocników, w innych znajdowały się laboratoria i warsztaty pełne wybuchowych substancji oraz łatwopalnych chemikaliów. W miejscu, gdzie bez mała każdy nieudany eksperyment groził pożarem bądź eksplozją bądź ogromną płomienistą eksplozją, wznoszenie kosztownych budowli mijało się z celem.

Wybrukowane ulice biegnące wokół tych zabudowań stworzono wskutek narastających potrzeb, a nie przemyślanego wcześniej planu, toteż tworzyły istny labirynt. A chociaż laboratoria, dormitoria i magazyny nie były identyczne, wydawały się nie tylko bardzo do siebie podobne: nie miały też żadnych oznakowań. Obcy przybysz pozbawiony przewodnika mógłby się błąkać w tym labiryncie nawet całymi dniami, nim dotarłby do celu swej podróży.

Garland potrzebowała tylko dwóch godzin, dzięki wymuszonej pomocy Lyrrana.

Awatar użytkownika
8art
Reactions:
Posty: 6267
Rejestracja: 13 stycznia 2011, 17:38
Has thanked: 121 times
Been thanked: 81 times

Post autor: 8art » 14 grudnia 2014, 23:46

Mam, czytałem w rodzimym języku angielskim (w zasadzie amerykańskim;)) Ale po polskiemu fajniej się czyta! Dobra robota Keth. w

W istocie fajna książka, szkoda, że nie będzie ciągu dalszego, bo książka nie pozostawia złudzeń, ze to część pierwsza.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 17 grudnia 2014, 09:33

Natrafiła po drodze na innych służących i laborantów, zajętych mimo późnej pory swoimi obowiązkami; przedostała się też przez krążące w kompleksie patrole gwardii, po części przez nie zignorowana, po części korzystająca z haseł dających jej prawo do przebywania w tym miejscu. Pozyskane w podstępny sposób kody Lyrrana nie pozwoliłyby jej sforsować głównej bramy, ale po jej drugiej stronie wystarczały w zupełności. Kiedy dotarła już do celu podróży - znużona, wyziębiona i cuchnąca odorem chemikaliów przesycających powietrze - odzyskała niewzruszoną wiarę w powodzenie swej misji.

Przedostała się przez ciężkie drzwi - początkowo zamknięte na klucz, ale szybko pokonane za pomocą ukrytych w mieszku narzędzi - potem przemierzyła korytarz w instytucjonalnych barwach beżu i szarości usiany identycznymi wejściami do wielu pokoi. Wspiąwszy się po schodach na pierwsze piętro dotarła na miejsce. Trzecie drzwi po lewej.

Osobista pracownia mistrza alchemickiego i wiarołomnego zdrajcy Idrana di Meryse.

Te drzwi również okazały się zamknięte. Co więcej, co Garland uświadomiła sobie w chwili, gdy wytrych pękł wewnątrz zamka przy wtórze jakiegoś szczęku, były też mechanicznie zabezpieczone przed włamaniem.

Kobieta miała wcześniej nadzieję, że jej wizyta nie pozostawi po sobie trwałych śladów. Zmuszona do zmiany planów odkryciem blokady, z cichym westchnięciem sięgnęła do mieszka wyciągając z niego niewielką ceramiczną fiolkę. Wykręcając głowę w bok tak daleko, że zaczynało to wręcz graniczyć ze skręceniem na własne życzenie karku, wylała zawartość odkorkowanej fiolki na zamek.

Chwilę potem, kiedy bardzo silny kwas zrobił już swoje i zamek praktycznie przestał istnieć, popchnęła drzwi wślizgując się do środka.

Gdyby ktoś poprosił ją wcześniej o naszkicowanie wyobrażenia pracowni alchemika, narysowałaby dokładnie coś takiego jak zastany w środku widok. W jednym z kątów rozległego pomieszczenia stał piecyk służący do topienia metali, gotowania ziołowych wywarów i innych zwyczajowych poczynań adepta alchemii. Wszędzie wokół stały niskie stoły: na niektórych z nich piętrzyły się alembiki i menzurki, na innych rozmaite narzędzia i instrumenty, których zastosowania Garland mogła się jedynie domyślać. Wszędzie można też było dostrzec pióra i kartki papieru, rozrzucony w taki sposób, by gospodarz mógł w dowolnej chwili i miejscu zapisać myśl kiełkującą właśnie w jego głowie. Ślady po ogniu i placki sadzy dostrzegalne na meblach oraz ścianach dowodziły niezbicie faktu, iż nie wszystkie alchemiczne składniki wchodziły ze sobą w zaplanowane naukowo reakcje.

Najbardziej oczywiste miejsca - szafki i szufladki stołów, stery zapisków i niewielką biblioteczkę na postawionym pod jedną ze ścian regale - przeszukała wręcz niechętnie. Nie uwierzyłaby w to, że di Meryse mógłby schować swój skarb w jednym z takich miejsc, ale zwykła działać z pełnym profesjonalizmem.

Dokonawszy swego, zaczęła przeczesywać pracownię w poszukiwaniu bardziej przemyślnych kryjówek. Sprawdziła od spodu blaty mebli, wnętrza oparć krzeseł, nawet popielnik w piecyku. Koniec końca, w ścianie przesłoniętej bibliotecznym regałem natrafiła na wykutą w murze skrytkę.

Znalazła w nim coś, czego zupełnie się nie spodziewała. Była tam pojedyncza koperta, zalakowana i zaadresowana dużą literą G. Zgrzytając w posępnym przeczuciu zębami, wyciągnęła ją ze skrytki i złamała lakową pieczęć.

Lady Garland,
Ubolewam nad Pani opinią o mej osobie. Po zwieńczonej tak nieprzyjemnym incydentem ostatniej rozmowie naprawdę sądziła Pani, że ukryję formułę w miejscu znajdującym się w Pani zasięgu? Pragnę wierzyć, że nie musiała Pani nikogo poturbować w trakcie tego całkowicie bezprawnego wtargnięcia.

Zapewniam Panią, że rzeczona dokumentacja jest przechowywana w bezpiecznym miejscu, strzeżona przed uszkodzeniem, odkryciem i Pani osobą. Nie mam jej przy sobie i zapewniam, że nie zamierzam się do niej zbliżać, toteż gdybyśmy ponownie skrzyżowali swe ścieżki, śledzenie mnie niczego Pani nie przyniesie.

Moja cena jest znana. Z pewnością wie Pani, że istnieją inni klienci, którzy z ogromną ochotą zapłacą taką sumę. Jeśli więc mogę coś zasugerować, proponowałbym zaprzestać dalszych wybiegów i rozpocząć gromadzenie stosownych funduszy.

Z wyrazami szacunku,
I.

P.S. Poczyniłem kroki ku temu, by w razie mojej śmierci bądź zniknięcia dokumentacja została niezwłocznie wysłana do innych zainteresowanych formułą. To zabezpieczenie na wypadek, gdyby zamierzała Pani wyrządzić mi jakąś krzywdę.

P.P.S. Bez względu na wysokość finalnej ceny, pozostaje mi Pani winna sto dwadzieścia złotych za zniszczony zamek.


Garland poświęciła kilka następnych minut na wysławianie się w sposób nie tylko zupełnie nie przystający damie, ale i całkowicie nieprofesjonalny. Całe żmudne planowanie, podjęte ryzyko, uciążliwości związane z przedostaniem się na teren Fortecy... wszystko tylko po to, by ten bękart mógł sobie z niej zadrwić. Kolejny raz z rzędu.

Alchemik okazał się daleko posuniętą zapobiegliwością, musiała mu to niechętnie przyznać. Gdyby ta opcja wciąż pozostawała dla niej dostępna, z pewnością zaaranżowałaby dla niego jakiś pozorny wypadek.

Wyjrzała za drzwi upewniając się, że korytarz pozostaje opustoszały, po czym opuściła budynek. Z trudem powstrzymywała się przed przyśpieszeniem kroku, bo musiała opuścić kompleks przed odkryciem przez kogoś stopionego zamka. Przy każdym kroku w jej myślach formowały się nowe obsceniczne opinie, chociaż tym razem już nie wypowiadała ich na głos.

Musiała pilnie przemyśleć wiele spraw, ale nie potrzebowała dużo czasu, by uświadomić sobie jedno: że jej misja i ona sama, a najpewniej także jej kraj znalazły się w wielkim niebezpieczeństwie.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 18 grudnia 2014, 23:00

Jakiś czas później uświadomiła sobie, że grożące jej niebezpieczeństwo było jeszcze większe niż początkowo sądziła.

Opuszczenie Fortecy Grzmotów okazało się dużo łatwiejsze niż wejście na jej teren. Gwardziści Loży nie byli zbyt skrupulatni w kontrolowaniu osób wychodzących z kompleksu i chociaż nocne wycieczki laborantów nie należały do codzienności, nie były też czymś niespotykanym. Po obowiązkowej wymianie haseł kratownica bramy uniosła się w górę otwierając kobiecie drogę na sąsiednią ulicę.

Nikt też nie zwrócił uwagi na wędrującą pomiędzy domostwami możnych i wpływowych postać, chociaż miała ona na sobie odzienie osoby niskiego stanu - co dowodziło jak wielu służących musiało w nocnej porze spełniać zachcianki owych możnych i wpływowych obywateli.

Dopiero po wspięciu się na piąte piętro kamienicy i zbliżeniu do drzwi apartamentu Tolamosa kobieta zrozumiała, że sprawy potoczyły się naprawdę źle.

Chociaż drzwi wstawiono na ich miejsce, ledwie opierały się o oderwane zawiasy. Drewniane drzazgi sterczały z ich powierzchni w miejscach, gdzie silne kopnięcia wyrwały ćwieki. Pomimo oczywistych uszkodzeń Garland zauważyła również świeże rysy na odlanym z brązu zamku sugerujące, że intruzi najpierw poczynili starania, by wejść do apartamentu w bardziej dyskretny sposób.

Garland poruszyła szybko nadgarstkami i sprężynowe mechanizmy w jej bransoletach odpowiedziały metalicznym szczękiem. Ponad prawą pięścią dziewczyny pojawiła się stercząca na kilka cali klinga wąskiego ostrza, zaś palce lewej ręki dotknęły obejmy spustu malutkiego pistoletu o krótkiej lufie.

Bezszelestna niczym wąż pełznący po jedwabiu, wślizgnęła się do pomieszczeń apartamentu wyczulona na najmniejszy dowód czyjejś obecności.

Żadnego nie znalazła. Kimkolwiek byli włamywacze, zniknęli bez śladu pozostawiając po sobie zniszczenia, których poczynienia mogła im pozazdrościć dwunastofuntowa armatnia kula. Szafki i komody był szeroko otwarte, ich zawartość zaś wyrzucona na zdeptany pomięty dywan. Wszędzie walały się połamane meble, zrzucone ze ścian obrazy oraz przewrócone regały. Wylane wina, atrament i perfumowane wody tworzyły wielobarwne plamy na posadzkach, tworząc po wymieszaniu odór, który mógłby Garland zwalić z nóg, gdyby dziewczyna całkiem niedawno nie zniosła znacznie gorszego zapachowego wyzwania.

Z apartamentu zniknęły łatwiejsze w transporcie, a cenne przedmioty - pozłacane dekoracje, biżuteria, niektóre drogie ubrania. Na pierwszy rzut oka wszystko wskazywało na zwyczajny rabunek.

Dla Garland wyglądało na rabunek w zbyt oczywisty sposób. Dokonane w apartamencie zniszczenia były zbyt przemyślane, zbyt skrupulatnie poczynione. Zresztą nawet bez tych podejrzeń, pomysł jakoby zbieg okoliczności sprawił, że doszło do włamania tej samej nocy do tego samego mieszkania wydawał się absolutnie nieprawdopodobny.

Nie było to włamanie z zamiarem kradzieży, tylko akt przemocy upozorowany na rabunek.

Garland zawróciła w kierunku przedsionka apartamentu, wsłuchana w odgłos okruchów szkła zgrzytających pod podeszwami jej butów. Pewna już tego, że w pobliżu nie czaił się żaden nieprzyjaciel schowała broń z powrotem w bransoletach, po czym spojrzała w stronę podstarzałego alchemika.

- Dobry Boże...

Lyrran Tolamos nie odszedł spokojną śmiercią. Jego skórę znaczyły ciemne siniaki i płytkie rozcięcia. Zaschnięte wężyki krwi pokrywały podbródek, otwarte usta odsłaniały pustkę po kilku wybitych zębach, a pobieżna obdukcja dowiodła niezbicie złamania części kości.

Ponownie ktoś mógłby pomyśleć, że śmiertelne pobicie alchemika powiązane było z napadem na jego mieszkanie, ale Garland w to nie wierzyła. Żywiła jedynie nadzieję, że przestający powoli działać narkotyk złagodził w jakimś stopniu cierpienie i trwogę wypełniające ostatnie chwile życia mężczyzny. Nie znała go niemal wcale; co więcej, sama gotowa była wydobyć z niego przemocą niezbędne informacje, gdyby sytuacja ją do tego zmusiła. Mimo to nie zdołała się powstrzymać przed przelotnym poczuciem winy.

- Jeśli to przeze mnie, przykro mi - powiedziała niemal bezgłośnie stojąc nad sponiewieranym ciałem.

Czego od niego chcieli? Informacji na temat Loży Złotego Tygla? Poczynań samej Garland? Czy zaspokoili swą ciekawość? Jak długo go wcześniej obserwowali... bądź ją? Jak daleko posunęli się w odkryciu jej prawdziwej tożsamości i celu misji?

Garland nie potrzebowała odpowiedzi na jedno pytanie. Kto? Znała doskonale jedyną odpowiedź. Sprawnie działający, brutalni i doskonale poinformowani...

Khadorański wywiad. W Lerynie działali agenci służb szpiegowskich Khadoru!

Najpewniej Sekcja Trzecia, bo działalność na terytorium Llaelu wydawała się wykraczać poza jurysdykcję skupionej raczej na sprawach wewnętrznych kraju Kancelarii Prizaku. Nie mogła mieć w tej kwestii niezbitej pewności, ale opcja ta wydawała się najbardziej prawdopodobna - i stanowiła zarazem najgorszy możliwy wariant. Jeśli Sekcja Trzecia była na jej tropie, jeśli zdobyła wiedzę na temat motywów, które sprowadziły Garland do Lerynu, kobieta nie mogła już dłużej zwlekać. Do tego momentu autentycznie chciała zakończyć misję własnymi siłami, ale teraz?

Teraz mogła jedynie desperacko wzywać pomocy i dla dobra swego króla i swego kraju modlić się do Morrowa o to, by na ratunek nie było już za późno.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 18 grudnia 2014, 23:05

Mamy za sobą pierwszy rozdział powieści. Ari Marmell wykreował w niej trzy bardzo charakterystyczne heroiny, zapadające w pamięć kobiece role, których losy śledzi się ze sporym zainteresowaniem (chociaż daleko im rzecz jasna do Mantisy).

Pierwszą już poznaliście, immoreńskiego Bonda w spódnicy, przy której wymiękają Aniołki Charliego. Druga pojawi się niedługo, w przekładzie następnego rozdziału książki.

Jak Wam się spodobał ten szpiegowski klimat świata IK, na co dzień ukryty gdzieś w tle bitewniakowych planszy?

Araven
Reactions:
Posty: 8334
Rejestracja: 13 lipca 2011, 14:56
Has thanked: 1 time
Been thanked: 1 time

Post autor: Araven » 19 grudnia 2014, 14:48

Mocna rzecz, Twój przekład świetny.

namakemono
Reactions:
Posty: 1552
Rejestracja: 26 października 2012, 07:18

Post autor: namakemono » 20 grudnia 2014, 08:52

Keth, doskonała robota! Czekam na kontynuację.
Sam pierwszy rozdział bardzo zachęcający. Ciekaw jestem jak to się rozkręci.
A co do swojej szpiegowskiej nietypowości na tle klasyki Ajronkingdomskiej, no cóż, widać, że jeśli pióro dobre, to ani gatunek, ani uniwersum nie mają większego znaczenia. W tym przypadku i gatunek, i uniwersum, i oba pióra (autora i tłumacza) celnie we mnie trafiają. Me gusta, jak to mówi dzisiejsza młodzież.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 26 grudnia 2014, 11:04

7 Glaceus 605 OR, kilka mil na południe od Clockers Cove

Pierwsza fala piratów wylała się na szeroką plażę.

Ciężkie wiosłowe łodzie, chronione metalowymi tarczami przynitowanymi do burt w celu zapewnienia załogom lepszej osłony, zaryły dziobami w wilgotny piasek. Z pokładu każdej wysypał się tuzin ludzi. W ich rękach połyskiwały szable i toporki, w przeważającej mierze zwyczajne, w kilku przypadkach wibrujące w rytmie pracujących w ich wnętrzu mechanizmów. Ciężkie ręczne samopały, garłacze i okazjonalne miotacze harpunów dopełniały reszty. Buty i opadające aż ku ziemi płaszcze znaczyły piasek ściegiem mokrych śladów, a okrzyki płynące z gardeł żądnych krwi ludzi niosły się daleko ponad hukiem przyboju.

W górze plaży wznosiła się jedna z czterech wież strażniczych przygotowanych niegdyś z myślą o obronie tej części niezamieszkanego wybrzeża. Grupa żołnierzy - licząca niepełne dwa tuziny dusz - kucała za workami z piaskiem oraz żelaznymi pawężami spoglądając poprzez otwory strzeleckie na nadciągającą korsarską hordę. Skórzane ochraniacze, odlane z brązu karwasze oraz ciemnoniebieskie płaszcze obrońców nosiły wszechobecny znak Cygnusa - złotego łabędzia będącego godłem królestwa Cygnaru.

- Czekać... - rozkaz popłynął z ust posępnej brunetki o cynamonowej cerze, noszącej narzucony na porysowaną zbroję oficerski płaszcz. Jedną ręką kobieta przyciskała do prawego oka lunetę, w drugiej ściskała ciężki wojskowy karabin - Czekać...

Nikt nawet nie pomyślał o zignorowaniu tego rozkazu. Czekali cierpliwie, mężczyźni i kobiety służący w Siódmej Dywizji Drugiej Armii Cygnaru. Tylko sporadyczny trzask kostek ściskających broń oraz odgłos przestępowania z nogi na nogę w miękkim piasku zdradzały emocje ukryte pod stoicką fasadą ich twarzy.

Odczekawszy jeszcze chwilę sierżant Benwynne Bracewell odjęła od oka lunetę i obejrzała się ponad ramieniem za siebie. Daleko w tyle, na szczycie najbardziej oddalonej od brzegu i największej wieży, migało ledwie dostrzegalne światło zabarwionej na zielono sygnałowej lampy.

Widząc jej błysk skinęła głową w stronę znajdującego się obok mężczyzny.

- Mamy pozwolenie porucznika. Sygnał.

Czekający na rozkaz mężczyzna pociągnął za dźwignię wbudowaną w korpus dziwnego żelaznego stojaka o trzech nogach, mierzącego połowę wzrostu dorosłego człowieka. Z perforowanej tuby przyrządu wydobyły się obłoczki pary oraz przeraźliwy świst, który dał się słyszeć w promieniu jednej bez mała mili. Po obu stronach wieży rozległy się niemal natychmiast podobne dźwięki, sygnalizujące włączenie do akcji pozostałych oddziałów.

Plaża eksplodowała życiem nim jeszcze donośny gwizd przebrzmiał.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 26 grudnia 2014, 22:54

W połowie drogi pomiędzy wieżą Bracewell i gromadą nadbiegających piratów, na wietrze załopotały odrzucone w bok maskujące plandeki z barwionego na piaskowy kolor płótna. Z wzmocnionych drewnem i żelazem okopów wychynęła setka żołnierzy mierzących przed siebie lasem stalowych luf. Umocowane na wkopanych głęboko w grunt stojakach taśmowe kulomioty ożyły z przeraźliwym rykiem, plując z obracających się błyskawicznie luf lawiną ognia i stali.

Wielu pochwyconych w pole ostrzału piratów dosłownie obróciło się w krwawą miazgę. Ustawieni za plecami obsługi kulomiotów strzelcy przekręcali bębenki swoich karabinów wyłuskując tych napastników, którzy znaleźli się poza zasięgiem cięższej broni bądź wciąż jeszcze tkwili za osłoną zapewnianą przez pawęże przynitowane do łodzi. Mniejsza grupa cygnarskich żołnierzy uzbrojonych w garłacze wciąż czekała na własny ruch, gdyby piraci zdołali się zbliżyć na zasięg ich broni.

Zaskoczeni lawinowym ostrzałem najeźdźcy padli na brzuchy, odpowiadając ogniem z własnych samopałów. Pomimo morderczej efektywności taśmowych kulomiotów ponad połowa piratów należących do pierwszej fali zachowała na razie życie. Tak czy owak, gdyby stanowili całość korsarskiej hordy i gdyby zlikwidowanie ich było jedynym celem Cygnarczyków, wynik bitwy byłby już w zasadzie przesądzony.

Lecz sprawy miały się inaczej.

Setki jardów od brzegu pirackie brygantyny zaczęły się obracać burtami w stronę plaży. Rozwinięte żagle łopotały na wietrze, gdy łopatkowe koła zmieniały położenie okrętów na przekór powietrznym prądom, zwyciężając nad nimi dzięki potędze parowych napędów. Przesłaniające stanowiska ogniowe furty uniosły się odsłaniając wielkie lufy wysuwających się w dziwnie obsceniczny sposób ciężkich armat.

Kłęby dymu przysłoniły burty okrętów, kiedy powietrzem wstrząsnął głuchy huk armatnich salw. Słupy piachu i kawałki rozczłonkowanych ciał wystrzeliły w górę tam, gdzie artyleryjskie pociski dosięgnęły cygnarskich pozycji.

Druga fala łodzi przybiła do plaży i tym razem nie wszystkie z nich służyły przewozowi ludzi. Kilka szerokich płaskodennych barek pokonały spienione wody przyboju zatrzymując się na mokrym piasku i przeistaczając w stabilne pomosty.

Zstąpiły z nich olbrzymy z żelaza plujące w niebo kłębami gęstego dymu. Mierzące niemal dziewięć stóp, jedynie z grubsza przypominały kształtem człowieka. Ich niemal okrągłe korpusy osadzone były na ruchomych przegubach zaopatrzonych w poruszane tłokami nogi, a umocowane w korpusach chwytaki dzierżyły ogromne harpuny i równie wielkie garłacze. Usytuowane w tylnej części metalowych torsów rury wydechowe buchały gryzącym czarnym dymem. Prawdziwie demoniczne oblicza machin, umieszczone pośrodku korpusów, płonęły gorącą wściekłością ognia gorejącego w ich paleniskach.

Napastnicy mieli też inną niespodziankę w zanadrzu. Spod fal wypełzł kolejny metalowy potwór, dalece większy i cięższy od pozostałych machin. Rząd trzech kominów rzygnął dymem, kiedy odpowiedni mechanizm otworzył je po wychynięciu nad powierzchnię wody. Wytwarzana przez kocioł potwora para wprawiała w ruch potężne kończyny zdolne miażdżyć ludzkie ciała pod swoim ciężarem. Na końcu lewego chwytaka konstruktu ziała czernią lufa ogromnej armaty, w prawej zaś niósł on okrętową kotwicę trzymaną z taką samą wprawą, z jaką ludzcy sojusznicy machiny wymachiwali szablami.

Z gardeł obsadzających okopy żołnierzy popłynęły ostrzegawcze okrzyki, chociaż dymiące konstrukty były widoczne z najdalej położonego stanowiska obrońców.

- Wojboty!

- Cóż, trochę trzeba było na nie czekać - mruknęła sierżant Bracewell. Kiedy opodal jej wieży rozerwała się z hukiem armatnia kula, kobieta odwróciła odruchowo głowę.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 27 stycznia 2015, 23:43

- Czy flota nie miała czegoś do zrobienia? - za plecami żołnierki rozbrzmiał niski chrapliwy głos, który mógłby dobiegać z wnętrza dymiącej parowej kruszarki do skał.

Bracewell wzruszyła w odpowiedzi ramionami. Jej rozmówca był mężczyzną w starszym wieku, o pooranej zmarszczkami opalonej twarzy ukrytej częściowo pod siwiejącą brodą przyciętą dość krótko, by ledwie się mieściła w granicach dopuszczalnych przez wojskowy regulamin. Opięty szerokim pasem obwieszonym licznymi narzędziami, nosił też przecinający pierś bandolier z przytroczonymi do niego pistoletami. Tylko okalająca oczy skóra, ukryta za dużymi goglami, pozostawała wolna od warstewki świeżej sadzy i płatków popiołu.

- Pilnujcie swych obowiązków, sierżancie sztabowy - oznajmiła Bracewell - Chłopcy wiedzą, co robić.

Wendell Habbershant, polowy mechanik należący do oddziału Bracewella, prychnął w pełen sarkazmu sposób.

- Lepiej zawsze przyjąć za pewnik czyjąś niekompetencję, pani sierżant. To zaoszczędza późniejszych rozczarowań.

Mechanik umilkł na chwilę, ale zaraz odezwał się ponownie.

- Ten Mariner chyba za bardzo się zbliża, nieprawdaż? - ręka mężczyzny wskazała największego z nieprzyjacielskich parobotów, nacierającego na przylegające do linii brzegowej umocnienia Cygnarczyków.

- Tak - zgodziła się Bracewell - Czekam tylko na... tam!

Ponad wodami zatoki ponownie przetoczył się odgłos grzmotu poczynionego rękami ludzi, tym razem jednak jego źródłem nie były działa pirackich okrętów. Ledwie dostrzegalny zza parapetu strażniczej wieży, daleko na morzu pojawił się napędzany parowymi turbinami pancernik płynący w asyście powszechniej spotykanych żaglowych galeonów. Na masztach okrętów łopotały dumnie niebiesko-złote bandery. Wystrzelone z ich pokładów armatnie pociski spadły w morze nie czyniąc piratom żadnej szkody, cygnarskie jednostki znajdowały się bowiem poza zasięgiem skutecznego ognia, ale pojawienie się flotylli natychmiast wywarło odpowiednie wrażenie. Załogi brygantyn zaczęły obracać swe okręty i lufy dział w stronę bardziej niebezpiecznego przeciwnika, zaprzestając dalszego ostrzału plaży.

Benwynne wciągnęła w płuca haust powietrza, jak zwykle przed rozpoczęciem bitwy pozwalając sobie na przelotne ukłucie bezsilnego rozczarowania. Nie była botmistrzynią i pomimo wszelkich wysiłków nigdy nie miała się nią stać. Czymkolwiek był magiczny talent płynący w żyłach ludzi posiadających ów dar, jej całkowicie go brakowało. Nigdy nie miała poznać smaku więzi emocjonalnej łączącej botmistrzów z ich nie do końca żywymi pupilami.

Lecz jednocześnie, podobnie jak inni wojskowi lalkarze, posiadała dość wiedzy, doświadczenia i praktyki, by wiedzieć, że pomimo bitewnego zgiełku zostanie zrozumiana, a jej rozkazy wykonane.

- Wilczur! - dźwięczny głos żołnierki popłynął ponad polem bitwy, docierając nie tylko do ludzkich uszu - Cel Mariner, inne cele drugorzędne! Ruszaj!

Na plaży załopotała następna odrzucona plandeka w maskujących barwach, tym razem nie wychynęli spod niej uzbrojeni w karabiny żołnierze. Na lewej flance pirackiej hordy wyrósł ponad piaskiem wojbot, który sprawiał w porównaniu do Marinera wrażenie żelaznego maleństwa. Mniejszy nawet od lekkich parobotów podążających za Marinerem, miał dziwnie zgarbioną sylwetę. W przeciwieństwie do barw ciemnego żelaza i brązu składającego się na kolory pirackich machin, wojbot przykuwał uwagę surowością matowej stali. Wyposażony był w jedną rurę wydechową w przeciwieństwie do trzech kominów Marinera; w masywny topór zamiast kotwicy oraz w działo o lufę znacznie mniejszego kalibru, ale zarazem dużo dłuższej od broni nieprzyjacielskiego kolosa.

Wilczur podniósł lufę swej broni i wystrzelił. Alchemicznie wzmocniony stalowy pocisk przemknął ze świstem w powietrzu i wbił się w pancerz Marinera tuż poniżej jego środkowego komina, wnikając w zewnętrzną warstwę pancerza niczym w dyktę.

Ogromna mosiężna łuska wypadła z komory działa i spadła z cichym brzękiem przy stalowej nodze wojbota.

Wielka metalowa bestia przechyliła się upadając na jedno metalowe kolano, rzygając z nowego otworu w swym korpusie dymem, płomieniami i strumieniami płynów hydraulicznych. Pośród donośnego klekotu wirujących zębatek i przekładni parobot zaczął się ponownie podnosić, używając kotwicy w formie podpórki i obracając uzbrojony w wielkokalibrowe działo chwytak w stronę nieoczekiwanego przeciwnika.

Benwynne nie zamierzała pozwolić mu na otwarcie ognia.

- Owczarek! Bulldog! Atak!

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 28 stycznia 2015, 12:30

Dwa inne wojboty wysunęły się z ukrytych stanowisk wykopanych wcześniej na plaży. Ich paleniska, w jednej chwili wypełnione ledwie tlącym się węglem, w drugiej przeistoczyły się w ryczące ogniem piekło. Z rur wydechowych machin rzygnęły wielkie kłęby dymu. W przeciwieństwie do Wilczura, dwa pozostałe wojboty wywodziły się z tradycyjnej cygnarskiej szkoły: ostre krawędzie pancerza, niebieska i złota farba, pary wywietrzników oraz mechaniczne oblicza przywodzące swym kształtem na myśl śnieżne pługi bądź spychacze mocowane na lokomotywach.

Różniły się między sobą jedynie uzbrojeniem: Bulldog dzierżył w jednym chwytaku przerażająco wielki młot, w drugim zaś dwulufowe działko. Owczarek przenosił kulomiot łańcuchowy i najeżoną kolcami prostokątną tarczę z wzmocnionej stali.

Sypiąc na wszystkie strony drobinami piasku, Owczarek otworzył ogień do mniejszych pirackich parobotów kierujących się w stronę Marinera. Bulldog opróżnił zasobnik swego dwulufowego działka śląc pociski w największego przeciwnika. Ponad ogłuszającą kanonadą niósł się odgłos wystrzałów z działa Wilczura.

- Ktoś ma w ogóle pojęcie jak długo się czyści tak zapiaszczone przeguby? - mruknął z nutą ogromnego niezadowolenia Wendell.

Dygocząc pod wpływem impetu uderzających w pancerz pocisków, Mariner wypalił w końcu ze swego wielkokalibrowego działa. Wilczur, pędzący wzdłuż grząskiej mokrej plaży ze zwinnością, której żaden inny parobot nie był w stanie przewyższyć, bez trudu umknął przed armatnią kulą. Zgrzytając przekładniami, szarżujący wojbot typu Łowczar przewalił się przez grupę piratów i wzniósł w górę swój ogromny topór.

Trzęsąc się w niekontrolowany sposób, sypiąc kawałkami korpusu i buchając kłębami dymu, ciężki parobot uległ ciosowi i runął na plażę pośród ogłuszającego łoskotu.

Benwynne po raz ostatni omiotła pole bitwy szkłami swej lunety. Pomimo nieuzasadnionego sceptycyzmu Wendella, pozostałe dwa plutony walczące walczące wspólnie z oddziałem Bracewell znały się doskonale na swym fachu nękając piratów ostrzałem na obu flankach. Tylko dzięki temu plan obrońców mógł się powieść.

- Sierżancie sztabowy, dawajcie swoich ludzi. Chcę mieć przeładowanego Wilczura i Bulldoga. Bulldog, osłona Wilczura na czas dozbrojenia, potem zmiana! Owczarek, potrzebuję czysty korytarz stąd aż po linię wody!

Podnosząc głos na tyle, by ktokolwiek zdołał ją usłyszeć ponad terkotem ciężkich kulomiotów, sierżant rzuciła następny rozkaz.

- Kapralu Gaust! Wasza kolej!

- Nareszcie! - na tyle strażnicy poruszyło się kilka zastygłych dotąd w bezruchu postaci - Już myślałem, że wszyscy o nas zapomnieli.

- Pamiętajcie o zadaniu, kapralu. Żadnych popisów.

- Czy kiedykolwiek zapomniałem o zadaniu, pani sierżant?

- W tym miesiącu? - burknął zaczepnym tonem Wendell - Czy może...

- Kapralu, jazda!

Pół tuzina skulonych żołnierzy wypadło ze strażnicy pędząc na złamanie karku w kierunku plaży. Większość z nich miała na sobie skórznie wzmocnione przynitowanymi do nich kawałkami metalu, identyczne z uniformami pozostałych walczących na brzegu Cygnarczyków, ale prowadzący grupkę człowiek nosił długi płaszcz oraz rogatywkę. Ubiór ten przydawałby mężczyźnie wyglądu pirackiego kapitana, gdyby nie niebieska barwa stroju i jego złote wykończenia.

Odprowadzając swych ludzi wzrokiem Benwynne zdusiła w ustach bezsilne przekleństwo. Wolałaby ukryć ich znacznie bliżej brzegu, gdzieś pomiędzy pozycjami strzelców okopowych - nie wiedziała jednak aż do teraz, którędy najłatwiej będzie im się przebić do linii brzegowej, a nadto ryzykowałaby zbyt wiele narażając całą grupkę na przypadkową śmierć od armatniego pocisku jeszcze przed rozpoczęciem akcji. Teraz czekał ich długi i niebezpieczny sprint w stronę morza...

- Panie i panowie! Osłona ogniowa! - podrzucając do ramienia karabin sierżant Bracewell przechyliła się ponad parapetem strażniczej wieży i otworzyła ogień.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 28 stycznia 2015, 23:00

Atherton Gaust, kapral Drugiej Armii Cygnaru, nie zwracał uwagi ani na unoszące się w powietrzu drobinki piasku ani na ciągnącą od morza bryzę; nie robiły na nim wrażenia nawet świszczące wokół pociski. Biegnąc co sił przed siebie, z rozwianym płaszczem i tarmoszonymi wiatrem długimi włosami, przeraźliwie szczupły żołnierz czuł jedynie ekscytację.

Zbyt wiele czasu minęło od dnia, w którym dane mu było wziąć udział w podobnej bitwie.

Co zarazem wcale nie oznaczało lekceważenia dla nieprzyjaciela.

- Bot, lewa flanka!

Niczym trzy części złożonego zegarowego mechanizmu, trzej komandosi zerwali z pasów metalowe sfery i cisnęli nimi w biegu. Dwa granaty upadły pod nogami dzierżącego harpun parobota, trzeci odbił się od metalowego naramiennika i znajdował się w połowie drogi do ziemi, kiedy wszystkie trzy eksplodowały jednocześnie.

Atherton nawet nie zwolnił kroku, nie upewnił się, czy machina uległa zniszczeniu. Wojbot został przewrócony, a żołnierze już minęli miejsce jego upadku - tylko to się liczyło.

Lecz mimo wszystko kapral wiedział, że jego misja nie będzie pozbawiona przeciwności. Jedynym ostrzeżeniem okazał się wizg ciętego powietrza. Mężczyźni rzucili się odruchowo na piasek wtulając się w plażę, kiedy opodal wybuchł armatni pocisk. Podnosząc głowę i macając wokół siebie dłonią w poszukiwaniu zgubionej rogatywki, Atherton spostrzegł gromadę biegnących w jego stronę piratów.

W międzyczasie spora grupa najeźdźców zdołała przedostać się do okopów obrońców uniemożliwiając im dalszy ostrzał plaży. Pistolety i karabiny ustąpiły pola nożom, bagnetom oraz caspiańskim mieczom o ciężkich ostrzach i zaokrąglonych czubkach. Nad plażą poniósł się szczęk zderzanego ze sobą metalu, punktowany sporadycznie hukiem karabinowego wystrzału czy krótkiej serii z łańcuchowego kulomiotu.

Ludzie Athertona nie użyli wcześniej swej broni, trzymani do ostatniej chwili w rezerwie. Pięć karabinków trzasnęło donośnie, ołowiane kule powaliły w piach pięć ciał, ale po trzykroć więcej piratów wciąż pozostało przy życiu. Atherton nie wątpił, że jego komandosi potrafiliby zabić większość z nich nie to było ich zadaniem.

Poza tym kapral nie chciał pozbywać się okazji do skorzystania z własnych umiejętności.

- Biegiem! Dogonię was!

Komandosi odpowiedzieli chóralnym potwierdzeniem i rozproszyli się w jednej chwili, pędząc na własną rękę w stronę wody.

Atherton stanął na drodze zbliżających się szybko przeciwników, odrzucając poły płaszcza i sięgając po swe pistolety.

Nie były to jednostrzałowe samopały wciąż noszone przez wielu żołnierzy cygnarskiej piechoty, nie miały też nic wspólnego z dużo nowocześniejszymi karabinkami będącymi na wyposażeniu komandosów. Kapral posiadał osławione pieprzniczki, staroświeckie ciężkie kulomioty o czterech lufach obracanych za pomocą zegarowych przekładni, pozwalających na oddanie przed przeładowaniem czterech pojedynczych strzałów. Pieprzniczki były morderczą bronią, chociaż zarazem wyjątkowo ciężką i koszmarnie niepraktyczną w nabijaniu.

A przynajmniej zwyczajne pieprzniczki. Pistolety należące do Gausta nie były wcale zwykłą bronią, tak samo jak Atherton nie był zwyczajnym strzelcem.

Usta Cygnarczyka poruszyły się w niemal bezgłośnym pomruku i powietrze wokół pistoletów zaczęło pulsować rozpalając się migotliwą niebieską poświatą bijącą od wygrawerowanych w lufach run. Aura ta zdawała się przesycać powietrze przybierając na intensywności. Widziana pod pewnym specyficznym kątem, w ulotnym właściwym momencie, mogła przybrać formę rozpoznawalnych dla ludzkiego oka runicznych znaków

- Zaklinacz kul!

ODPOWIEDZ