PBF - Charleston by Night

Awatar użytkownika
lightstorm
Reactions:
Posty: 882
Rejestracja: 25 października 2014, 09:40

Post autor: lightstorm » 12 stycznia 2015, 20:27

Preludium
Charleston WV 1017 Edgewood Tuckwiller House 06.08.1993 12:03

[center]Obrazek[/center]

Tego dnia było bardzo gorąco, ponad trzydzieści stopni w cieniu. Lato rozgorzało w pełni, przyduszając swym ciężarem drzewa i krzewy w Charleston. Czarny cadillac, bez numerów rejestracyjnych, wjechał powoli na teren posesji. Zaparkował tuż obok wielkiego, atramentowego hammera stojącego na parkingu po lewej stronie domu. Czterech białych mężczyzn, w czarnych garniturach i okularach przeciwsłonecznych wysiadło z samochodu, rozglądając się po okolicy. Każdy z nich wyposażony był w kompaktową, czarną walizkę. Niektórzy ścierali z czół błyszczące w promieniach słońca krople potu. Mężczyźni liczyli nie więcej niż 40 lat, tylko jeden z nich wyróżniał się na tle pozostałych. Był dużo starszy, co uwidaczniały głębokie zmarszczki na twarzy i dłoniach.

Panowie w czerni bez słowa ruszyli w stronę domu. Na wybrukowanej ścieżce prowadzącej do głównego wejścia rozdzielili się. Jeden skierował się na lewą stronę, drugi w prawą otaczając nieruchomość z flanki. Gdy dowódca podchodził wolnym krokiem do drzwi wejściowych, młodszy agent w kilka sekund rozbroił alarm i zamek w drzwiach. Chowając najnowsze dzieło techniki do swojej walizki, otworzył pospiesznie drzwi, by jego przełożony nawet na chwilę nie musiał się zatrzymywać.

Dom w środku był pusty, jakby przed chwilą była tutaj ogromna rodzina, ale nagle coś ich porwało. Gdy wszyscy Panowie w Czerni znaleźli się w budynku, w jednej sekundzie zrobiło się całkowicie ciemno. Na zewnątrz noc wypełniało cykanie świerszczy i delikatne światło lamp zapalonych w ogrodzie. Starzec z niedowierzaniem spojrzał na cyfrowy zegarek, była bowiem 22:23 06.08.1993.

- Nie mamy czasu. Nie manipulujcie nim, to za duże ryzyko - odezwał się metalicznym głosem, który dotarł przez mikrofon do ucha każdego z członków oddziału. - On już wie, że tu jesteśmy. Postępujemy dalej zgodnie z procedurą o najwyższym priorytecie ostrożności.

[center]Obrazek[/center]

Adrahasis siedział z zamkniętymi oczyma w pozycji lotosu. Od bardzo dawna zasypiał w dzień, w ten właśnie sposób. Opanował do perfekcji ciało i umysł, powtarzając te same ćwiczenia przez ostatnie milenium. Czysta świadomość zawieszona w nieskończonej pustce, gdzie nie ma czasu i kierunku. Brujah kilka epok temu przekroczył granicę, której żaden śmiertelnik nigdy nawet nie pozna. I nagle oczy mędrca otworzyły się, a nadnaturalne zmysły wychwyciły kilka istot, które za dnia chciały zbliżyć się do jego ciała. Pułapka czasu zadziałała z kosmiczną precyzją. Nadeszła chwila na ruch poza czasem, pokonujący przestrzeń.

Siedział w bezruchu pozwalając starożytnej krwi przebudzić moc Dyscyplin. Bardzo rzadko decydował się na aktywację takiej potęgi. Jednak teraz nie było już wyjścia, przyszli po niego dużo wcześniej niż się spodziewał. Pomimo ich wysiłków, na to też był przygotowany. Pozwolił bezwolnie opaść starym powiekom, gdy czas powoli zwalniał tempo.

Wpadł w mistyczny i głęboki trans. Pojawił się zaraz przy oknie w swoim pokoju na poddaszu, które było jego małym gabinetem. Otworzył je jednym sprawnym ruchem ręki i pospiesznie zbliżył się do klatki z pięcioma czarnymi jak smoła krukami. Starzec odezwał się:
- Już czas moi przyjaciele - głos mędrca był dla krewniaków w klatce tak mocno emocjonujący jak kradzież o poranku, albo największa tajemnica Bastetów, opowiedziana na spotkaniu Caernu Gwiżdżącego Zdroju.
- Ej, chłopaki Red to robi, rozumiecie - powiedział największy z ptaków.
- To naprawdę się dzieje, on nas wypuszcza - odezwał się kolejny.
- Red, jesteś wspaniały - wykrzyczał ten o największym dziobie - przygodo, witamy cię!
- Ja jestem głodny - odezwał się najgrubszy.
- Zamknijcie się i bierzcie się do roboty. Zaraz startujemy i niczego nie kradniemy - powiedział ostatni uderzając skrzydłami pozostałych, zmuszając kamratów do lotu.

Brujah otworzył klatkę rozbrajając skomplikowany mechanizm, pozwalając pięciu krukom wylecieć przez okno. Podszedł bliżej, by się upewnić, że kruki odlatują bardzo daleko.

Awatar użytkownika
lightstorm
Reactions:
Posty: 882
Rejestracja: 25 października 2014, 09:40

Post autor: lightstorm » 13 stycznia 2015, 23:41

Dno Oceanu u wybrzeży Nowego Yorku, opuszczona siedziba Tal'mahe'Ra 06.08.1993 23:39

W tym samym momencie, Red Wisdom był nie tylko w swoim gabinecie, patrząc jak czarne ptaki znikają na horyzoncie, lecz nadal przebywał w głębokim transie, pojawiając się równocześnie w głównej bibliotece. Sala ta zawierała nadzwyczaj bogaty księgozbiór jego nieżycia. Znał to miejsce doskonale, podobnie jak każde zdanie, które znajdowało się w wszystkich starych tomach wypełniających drewniane półki. Gdziekolwiek nie spojrzeć, wszędzie spoczywały stare manuskrypty, papirusowe zwoje i tabliczki z pismem zapomnianym przez świat ludzi.
Adrahasis spojrzał jeszcze raz na całość kolekcji, upewniwszy się, że proces starzenia omija każdy przedmiot w tym miejscu. Z satysfakcją stwierdził, że wszystko jest w należytym porządku. Tak jak zwykle. Podszedł do półki zawierającej wiedzę o krajach arabskich i sięgnął po księgę o nazwie Assamite. Wewnątrz nie można było jednak odnaleźć liter czy ilustracji opisujących Klan Łowców. W książce, ukształtowanej na podobieństwo schowka, leżała drewniana różdżka z arabskimi literami. Brujah wziął ją do ręki, po czym zamknął tom i odłożył go na miejsce.
Przytrzymując obiema rękoma z łatwością złamał drewniany pręcik, uwalniając prastare zaklęcie Wezyra.


Twierdza Assamitów Damun Kawyun*, Serbia 07.08.1993 4:17 tuż przed świtem

Silsila Akramah Ibin Andar kończył rozmowę z jednym z munafiqun Camarilli, kolejnym psem spragnionym władzy po trupach swoich braci. W pokoju unosił się delikatny zapach żywicy kif i odhu.
- Tak jak się umówiliśmy, Primogen Toreadorów z Amsterdamu zniknie w przeciągu siedmiu nocy. Proszę dostarczyć krew pod podany adres, a uznam kontrakt za zawarty - powiedział powoli cedząc słowa do słuchawki telefonu.
Chciał jeszcze coś dodać, gdy poczuł, że ktoś, próbuje się z nim telepatycznie skontaktować. Ręka Assamity opadła odruchowo na widełki, natychmiast przerywając połączenie. W jego głowie odezwał się głos, który wydawał się znajomy, choć Akramah był prawie pewien, że nie należy do żadnego z Synów Haqima.
- Witaj Akramah. Jestem Atra-hasis syn Gitmalu, syn Brujah z pierwotnej linii. Odwołuję się do kontraktu zawartego w roku 1634 między mną, a Klanem Łowców.
Silsila przypomniał sobie wreszcie skąd zna ten głos i to imię. Data okazał się kluczem. Pamiętał ten kontrakt, zawarty i opłacony wiele lat temu. Nie było wszakże wiele podobnych sytuacji, w których Klan pozwalał sobie na zawieranie umów z tak dużym wyprzedzeniem. Jedynie z osobami szanowanymi, a Atra-hasis zasługiwał na szacunek.
- Potrzebuję waszego wsparcia najszybciej jak to tylko możliwe. Potrzebuję zdolnego zabójcy, do ochrony pewnej grupy kainitów, oraz likwidacji moich wrogów. Wielu wrogów... Chciałbym ustalić szczegóły, ponieważ minęło już wiele czasu od naszej ostatniej rozmowy.
- As-salamu alayka** Atra-hasis, pamiętamy o kontrakcie i honorujemy go. Mektub***, czego potrzebujesz?
Silsila zamknął oczy i odchylił się w fotelu. Skoncentrował się w pełni na kontakcie telepatycznym, tak, by mogli bez słów ustalić każdy aspekt kontraktu. Strumień informacji przepłynął między dwoma umysłami pokonując ocean i Europę Zachodnią. Wszystko trwało zaledwie chwilę, albowiem wypowiadanie zdań zabrałoby cenny czas, którego True Brujah tym razem, wyjątkowo nie miał.
- Zrozumiałem, prośba twoja zostanie spełniona. W nocy 8 czerwca Rafiq, którego potrzebujesz, stawi się w Charleston w domu przy 1017 Edgewood - Arkamah odpowiedział w myślach podsumowując rozmowę. Połączenie mentalne urwało się w tym momencie pozostawiając go zatopionego w ciszy przy potężnym, hebanowym biurku. Otworzył oczy i z szuflady wyjął błogosławiony kamień, ze świętej twierdzy Alamut. Włożył go do ust umieszczając pod językiem. Po chwili mógł bezpiecznie rozmawiać z swoim najbardziej zaufanym uczniem.


[center]Obrazek[/center]
Liverpool Anglia 07.08.1993 2:47

Namtar Sharur stał w deszczu na jednym z przystanków autobusowych, znajdujących się na obrzeżach miasta. Czekał na choćby jedną osobę, która o tak późnej godzinie pojawi się i będzie podróżować do centrum. Było bardzo ciemno, a jego twarz dodatkowo nie budziła zaufania.
Nagle spostrzegł zbliżającą się parę pijanych ludzi. Kobieta ledwo mogła iść, podtrzymywana prawdopodobnie przez swojego partnera. Patrzył na nich z chłodną ciekawością, głaszcząc palcami rękojeść sztyletu, ukrytego w kieszeni płaszcza.

- Namtar, udasz się do komórki. Jutro po zmierzchu masz być w Charleston w Wirginii Zachodniej - odezwał się w jego głowie głos jego Mistrza. - Wszystkie szczegóły zostaną Ci przekazane na miejscu. Powodzenia, niech Wola Haqima cię prowadzi, u nas już świta. - Akramah zakończył połączenie.

Zabójca spojrzał jeszcze raz na dwójkę pijanych ludzi zastanawiając się, co zrobiłaby kobieta, gdyby wbił nóż w jej towarzysza. Po chwili szybko zmienił opcję i wyobraził sobie, co byłoby gdyby pierwszą zaatakował kobietę. Lubił takie eksperymenty. Nigdy nie dane mu było, wiedzieć co naprawdę myślą ludzie i czym jest ich życie.

Nie miał jednak czasu, aby skonfrontować swe wyobrażenia z rzeczywistością. Był potrzebny gdzie indziej. Zerwał się do biegu kierując się do motoru, ukrytego kilkaset metrów dalej.



* arab. Silna Krew
** arab. Pokój z Tobą
*** arab. Tak jest napisane (arabska fraza oznajmiająca, iż coś jest zgodne z wyrokami losu)

Awatar użytkownika
Sigil
Reactions:
Posty: 1972
Rejestracja: 08 stycznia 2015, 20:11
Been thanked: 1 time
Kontakt:

Post autor: Sigil » 14 stycznia 2015, 15:58

Charleston 08.08.1993 22:21

[center]Obrazek[/center]
Obudził się. Chwilę jeszcze leżał w bezruchu, nie otwierając oczu, wsłuchując się w otaczającą go ciszę. Nic, żadnego odgłosu pracującego silnika, żadnych rozmów. Jedynie poskrzypywanie starego drewna, odległy ruch uliczny i samotny oddech kogoś, kto musiał znajdować się w tym samym pomieszczeniu. Blisko, a jednak nie czul zagrożenia. Ten ktoś musiał więc być sprzymierzeńcem, nie wrogiem. Namtar zresztą nie znał wielu innych kategorii, jego świat z zasady dzielił się na przyjaciół, wrogów i ofiary.

Otworzył oczy. Bardziej wyczuł niż zobaczył zawieszone nad sobą wieko trumny. Usiadł, odsuwając je ręką. Nie stawiało oporu. Pokój tonął w mroku, przecięty jedynie samotnym pasmem księżycowego światła, prześwitującym spoza zbutwiałych zasłon. Przypominało mu ostrze: tak czyste i proste w swym pięknie. Skrzywił się czując w ustach smak popiołu. Zapach wilgoci, kurzu i czegoś jeszcze, co przywodziło na myśl niektóre strzępy jego snu, wisiał w pomieszczeniu niczym woal. Nieliczne sprzęty rysowały się w półmroku, rozmieszczone chaotycznie, niczym spłoszone zwierzęta. Sięgnął ku ciemności płynącej w jego krwi i poczuł, jak staje się z nią jednym. W jego odczuciu pomieszczenie natychmiast pojaśniało, wypełniając się widmową, szarą poświatą emanującą z powierzchni każdego przedmiotu. Teraz widział wyraźnie: szkielet kanapy bez obicia, kulawy rzeźbiony stolik, fotel, na którym dostrzegł postać młodego, długowłosego mężczyzny. Jego oczy były całkowicie czarne - podobnie, jak oczy Assamity, które w tym momencie patrzyły nie poprzez, lecz dzięki ciemności. Namtar wstał. Siedzący młodzieniec wstał również.
- Witaj, Rafiq Namtar - odezwał się - Jestem Szkarłatny Deszcz. Silsila Dahir ibin Saleh, Kasztelan 'Ushshu Al'aqrabi*, Pierwszej Twierdzy na tej ziemi, pozdrawia cię i modli się do Haqima, aby twe zwycięstwa były liczne. Vizaresh, Czarny Anioł Zachodniego Wybrzeża, z Krwi Shadowslayers, także cię pozdrawia i przysyła mnie, abym ci służył.
- Ayana anaa**? - zapytał Namtar podchodząc do okna. Światło księżyca wydawało mu się teraz stanowczo zbyt jasne. Spojrzał przez szczelinę między zasłonami. Ogród za szybą porośnięty był chwastami i wysoką trawą. Dalej, za rysującym się w mroku ogrodzeniem, ujrzał przemykające w oddali światła samochodów, mknące samotnie przez noc, niczym dogasające iskry. Żadne z nich jednak nie docierało do okna, przez które spoglądał. Dom musiał być położony w dużej odległości od szosy.
- W Charleston. Wybacz, Rafiq, mój arabski nie jest jeszcze najlepszy. Wolałbym mówić po angielsku...
- Dobrze. Co to za miejsce?
Zapytał, zaciągając zasłony. Świetliste, księżycowe ostrze zgasło niczym zdmuchnięta świeca. Odwrócił się od okna i rozejrzał ponownie, ogarniając wzrokiem wytarty dywan i zżółkłą tapetę, o modnym w latach 80, nieco psychodelicznym deseniu. Teraz pokrywały ją zacieki wilgoci i prostokąty jaśniejszej barwy w miejscach, gdzie niegdyś musiały wisieć obrazy. Pod sufitem wisiała naga żarówka.
- Wynająłem ten dom za psie pieniądze - powiedział Szkarłatny Deszcz - Jest na przedmieściach i raczej nie cieszy się powodzeniem. Ludzie boją się tu przychodzić. Kilka lat temu mieszkała tu rodzina. Ojciec zabił żonę i dwójkę swych dzieci. Strzelił im po kolei w usta z dubeltówki, a potem sam ją pocałował. Na górze, w sypialni są jeszcze ślady krwi.
Namtar uśmiechnął się i nieśpiesznie przejechał językiem po zębach, czując ostrość kłów i lekki smak własnej krwi. W tym uśmiechu nie było niczego, co ludzkie. Przypominał raczej grymas drapieżnika, który zwietrzył krew i w istocie bliższy był rekinom niż istotom ciepłokrwistym.
- Podoba mi się - powiedział powoli - Dobrze się spisałeś.
Dopiero teraz przyjrzał się swemu rozmówcy. Był młody, lecz jego sylwetka i muskulatura wskazywały na dość aktywny tryb życia. Czarne oczy i włosy zdradzały częściowo indiańskie pochodzenie, mimo iż rysy były bardziej europejskie. Mężczyzna ubrany był w czarną podkoszulkę i wytarte jeansy, jego ramiona pokrywały uliczne tatuaże.
- Jakie są twoje kompetencje? - zapytał taksując go wzrokiem.
- Mam dbać o bezpieczeństwo tej kryjówki- odparł Szkarłatny Deszcz - i dostarczać ci tego, czego będziesz potrzebować. Jestem w stanie załatwić broń i amunicję, a także krew. Choć w tej chwili mam jej jedynie niewielką ilość. Tyle co przytachałem z N.Y. Postaram się jednak zdobyć coś jutro.
- Świetnie... Nie zostawiaj tylko trupów w okolicy.
- Bez obaw. Piwnica nie ma podłogi, tylko klepisko. Wstawiłem tam już beczułkę gaszonego wapna. Czy jest coś czego teraz potrzebujesz?
- Moja broń?
- Wszystko jest tutaj, w torbie - metys wskazał na leżącą obok kanapy czarny, wypchany kształt. - Krew w lodówce turystycznej. Później skołuję coś lepszego. Motor masz w ogrodzie, Honda 600, nieco ulepszony prototyp, na razie nie do kupienia. To także prezent od mojego szefa.
- Znakomicie. Zostaw mnie teraz. Będę potrzebował paru rzeczy... Później...
Ghul skinął głową i wyszedł z pokoju. Namtar zamknął oczy i jeszcze raz zatopił się w atmosferze tego miejsca. Zaczynało mu się tutaj podobać.

Nieco później siedział na sfatygowanym łóżku, w sypialni na górze, przeglądając i czyszcząc broń. Robił to w sumie co noc, nawet jeśli nie było takiej potrzeby. Broń jednak musiała być zawsze w doskonałym stanie, tak jak i on był doskonałym narzędziem zemsty, tak jak doskonałe były nauki Haqima we wszystkich księgach i jak doskonały będzie Jego powrót w czasie Ostatecznych Nocy. Broń musiała być zawsze gotowa do tego by przelewać krew...
Poza tym, byłą dopiero 22.43 i miał jeszcze trochę czasu.
Szkarłatny Deszcz mówił prawdę. Istotnie, na wyblakłej, różowej ongiś tapecie dało się zauważyć rdzawo-brązowe plamy, choć musiał zapalić na chwilę światło, aby zanotować ten szczegół. Sufit w jednym miejscu wyglądał na wygryziony - tam, gdzie pocisk breneka wbił się w niego po tym, jak roztrzaskał mózg i kości ojca, mordercy swych dzieci. Namtar czuł się tutaj dobrze. Świadomość zbrodni, strachu i cierpienia wyzwolonego w tym miejscu sprawiała, iż wszystko stawało się nieco ostrzejsze, nieco bogatsze w odcienie, wyrywając go z codziennej szarości. Przed nim, na zaplamionym materacu leżały części Desert Eagel i SWD Dragunow, wszystkie pokryte matową czarną farbą. Jeśli chodziło o wyposażenie Namtar był aż nadto praktyczny i preferował skuteczność i prostotę. Wiedział, że tak naprawdę nie miało znaczenia, czy zabijało się kogoś tulipanem z flaszki od wódki, czy koltem anakonda z przedłużoną lufą i okładziną z masy perłowej. Liczył się efekt - a efektem była zawsze śmierć. Wszystko inne stanowiło jedynie otoczkę, narzędzia potrzebne do wykonania pracy. To śmierć była sednem i tajemnicą. Jedyną kochanką mordercy żyjącego w cieniu niekończących się nocy...
Wykonując rutynowe czynności myślał o Kontrakcie. Mistrz Akramah zdążył na szczęście przekazać podstawowe informacje do Kasztelana, zanim zasnął. Umowa wywodziła się z 1634 roku, co samo w sobie było niecodzienne. Zakładała ochronę czterech osób, czterech Niewiernych, munafiqun - skrzywił się - znał imiona i klany tych Bękartów Khayyina. Nie miały one zresztą tak naprawdę większego znaczenia. Kwestią, która go najbardziej zastanawiała była ochrona - Namtar nigdy jeszcze nie brał takiej roboty. Oczywiście, był przeszkolony pod tym kątem i sam rodzaj działania nie sprawi mu problemów. To, psuło mu aktualnie nastrój, polegało raczej na zgrzycie innego rodzaju - Kontakt zakładał, że będzie musiał spędzić z Niewiernymi naprawdę dużo czasu, słuchając ich kłamliwych słów, patrząc na ich przeklęte twarze... Sama myśl o tym sprawiała, że miał ochotę wbić im nóż w serce. Jednak Akramah ufał mu i zlecił mu ten obowiązek. Namtar wiedział, że wypełni go najlepiej, jak potrafi. Kontrakt był świętością, a sama myśl o tym, iż mógłby zhańbić honor Klanu lub zawieść swego Mistrza była niczym nóż wycelowany we własną pierś. To, co odczuwał nie miało tutaj większego znaczenia - liczyła się jedynie wartość jego służby.
Spojrzał na zegarek: zbliżała się 23, a o północy miał się znaleźć na umówionym spotkaniu. Sprawnie złożył broń i umieścił ją w plecaku. Ubierając się zagwizdał fragment starej, bluesowej piosenki:
[center]People don't live or die, people just float,
She went with the man in the long black coat...[/center]



* Gniazdo Skorpiona
** Gdzie jestem?
Używam oczywiście Ultimate Darkness na poziomie 1 (efekt Wizja Nocy), aby widzieć w ciemności.
Spoiler!
Zanim wyjdę zostawiam ghulowi dokładne polecenia odnośnie zaopatrzenia i bezpieczeństwa (wszystko, o czym pisałem Ci na PW).
Biorę ze sobą broń. DE mam pod kurtką, noże, hak i kołki przy sobie, resztę w plecaku. W nim mam także plan miasta, 5 pustych fiolek, spray i haszysz. Przy pasie, w fiolkach 3 P.K.
Ostatnio zmieniony 03 lutego 2015, 13:23 przez Sigil, łącznie zmieniany 1 raz.
[center]No beast so fierce but knows some touch of pity. But I know none, and therefore am no beast.[/center]

Awatar użytkownika
lightstorm
Reactions:
Posty: 882
Rejestracja: 25 października 2014, 09:40

Post autor: lightstorm » 17 stycznia 2015, 22:34

Jaksonville, Wewnętrzne Miasto, teren kontrolowany przez Rodzinę Wuzo 06.08.1993 22.30

Przewodzący kumpaniyi Tabah siedział w swoim ukrytym, dzięki mocy Iluzji, pokoju. Był tu całkowicie sam, nie pozwalając, by ktokolwiek przeszkadzał mu w pracy. Stał nad wielkim metalowym stołem, na którym leżały porozrzucane chaotycznie zdjęcia osób, uznanych za wrogów Klanu. Wystrój przypominał ten z rodzinnych stron, niezapomnianych i jakże teraz dalekich Indii. Ściany przysłaniały wzorzyste tkaniny w kolorze czerwieni i złota. W kącie na niewielkim ołtarzu stała figurka Bogini Kali-Durgi udekorowana kortha malaai - tradycyjną girlandą z kwiatów oleandru. Wampir zastanawiał się, którą twarz wybrać i jak zwykle w takich chwilach, ciężko mu było się zdecydować.
Ciszę przerwały nagle pośpieszne kroki, a w drzwiach pomieszczenia ukazał się Atrahasis, całkowicie zaskakując Ravnosa i przerywając jego rozmyślania.
- Namaste*, Tabah Mufazzalu. Wybacz me nagłe wtargnięcie, lecz nie zostało mi zbyt wiele czasu. Potrzebuję pomocy waszego Klanu. Wspomnij, iż to ja uratowałem w przeszłości waszą rodzinę przed groźbą Krwawych Łowów.
-Dobrze Cię widzieć Atrahasis, nawet jeśli dzieje się to w tak niespodziewany sposób - Tabah błysną zębami w uśmiechu, składając ręce w klasycznym, indyjskim powitaniu - Czego potrzebujesz przyjacielu?
- Mistrza złodziei w Charleston, w Wirgini Zachodniej. Przekaż mu, by pojawił się w Domu Tuckwiller'ów przy Edgewood. Przekaż mu proszę tą mapę - Red Wisdom położył na stole mapę miasta Charleston. - Resztę informacji pozna się na miejscu. A teraz muszę się pożegnać - mędrzec powiedział to z widocznym bólem na twarzy - Żałuję, lecz to może być nasze ostatnie spotkanie. Pamiętaj, broń swojej rodziny przed wrogami.
- Czy jest coś co mogę dla Ciebie zrobić? - zawołał Tabah, lecz Brujah wyszedł szybko z pokoju. Ravnos zerwał się z miejsca wybiegając za drzwi, ale tam nie było już śladu po starym wampirze. Jedynie ozdobiona koralikami zasłona w drzwiach kołysała się jeszcze przez chwilę, jakby potrącona przez kogoś niewidzialnego...


Nashville, Siedziba Anarchistów 06.08.1993 22:45

Na scenie popularnego lokalu trwał występ jednego z najbardziej znanych komików klanu Brujah, który potrafił walczyć nie za pomocą siły, lecz śmiechu. Martin Angel Ricardo Aranda stał na scenie ubrany w bardzo drogi garnitur, trzymając w ręku mikrofon. Na widowni obecni byli, tylko członkowie ruchu Anarchistów oraz ich Ghule, którzy bardzo gorąco i chwilami wręcz zbyt entuzjastycznie reagowali na dowcipy Martina.
- Chciałbym teraz przejść do najważniejszej części mojego występu, a patrząc na reakcję mej ukochanej publiczności nie mogę postąpić inaczej. W tej chwili oto chciałbym zgłosić swoją kandydaturę na Księcia tego miasta! Droga publiczności, Ventrue ukradł wam ostatnie dwa dolary? Po spotkaniu z Toreadorami boli dupa? Głosujcie na Martina Wypierdalaj!
Na Sali zaczęło robić się dość głośno, temperatura emocji wyraźnie się podnosiła. Zewsząd rozległy się okrzyki i gwizdy. Gavin J. Bellanger siedział przy stoliku pod ścianą, starając się nie zwracać na siebie większej uwagi. Zabłąkał się na ten występ przypadkowo, tylko dlatego, że jego samolot miał problemy z lądowaniem, przez warunki atmosferyczne. Nie mógł tego przewidzieć, lecz nauczony doświadczeniem wiedział, że psy z Camarilli są już na jego tropie. Szukając dobrego miejsca na ukrycie się, zobaczył plakat informujący o występie anarchistycznego komika. Tam mnie na pewno nie będą szukać - pomyślał zaciskając odruchowo dłoń na spoczywającym w kieszeni, skradzionym Toreadorom wisiorze z kameą. Udawanie Anarchisty nie było żadnym wyzwaniem, wszakże Ravnosowi nie podobała się atmosfera i kierunek, w którym zmierzało całe to widowisko. Występ nieuchronnie jednak trwał dalej, zbliżając się do wybuchowego końca:

- Kiedy ja wchodzę do Elizjum, jako pięęękny mąż stanu, o każdej porze słyszę tylko: Wypierdalaj! - wykrzyknął Martin do mikrofonu - Słuchajcie, mój elektoracie, oto moje postulaty: Przymusowa eutanazja Tremerów poniżej dwunastego pokolenia! Całkowita utylizacja bezpłodnych Toreadorów! Darmowe szczepienia Gangreli przeciwko wściekliźnie! Podatek Ventue w wysokości 90% ich majątku na rzecz mojej kampanii wyborczej! A mym hasłem wyborczym jest: Nie podoba Ci się w Camarilli, to Wypierdalaj!
Na widowni pojawiły się okrzyki aprobaty i chaotyczne oklaski. Ravnos wyczuwając nadchodzącą bójkę, zręcznie wycofał się i skierował w kierunku toalet. Zwinnie zbiegł po kilku schodkach. Wrzawa głosów opadła, gdy pozostawił za sobą wypchaną salę. Tu było chłodno i prawie cicho, jeśli pominąć echa okrzyków Martina. Duża część białych kafelków już dawno odpadła od ściany, a mrugająca świetlówka podkreślała swoisty, nieco oniryczny klimat Wewnętrznego Miasta. W pomieszczeniu nie było nikogo. Gavin wyjął z plecaka telefon i spojrzał na wyświetlacz. Na ekranie lśniła ikona kilku nieodebranych połączeń. Wszystkie pochodziły z jednego, dobrze mu znanego numeru. Natychmiast nacisnął zieloną słuchawkę:
- Jestem, dzwoniłeś do mnie, ale miałem tutaj małe zamieszanie. Wiesz, Anarchiści się bawią. Coś się stało?
- To nie jest rozmowa na telefon. Udaj się jak najszybciej do Charleston, w Zachodniej Wirgini. Wszystkie informacje, przekażą Ci członkowie naszego Klanu na miejscu. Ta sprawa dotyczy honoru naszej rodziny Wuzo, więc nie spieprz jej. Mówię cholernie poważnie. Ruszaj natychmiast.
- Tak, rozumiem - odpowiedział, chciał zapytać o coś jeszcze, lecz jego rozmówca zakończył już rozmowę.

Z sali na której był występ usłyszał jak wszyscy obecni skandują jedno słowo: Wypierdalaj, Wypierdalaj, Wypierdalaj!
Najwyższy czas zmienić miejsce pobytu i wydostać się z tego kotła - pomyślał trzeźwo. Przez chwilę zastanawiał się, czy ten cały Martin, parodiuje bardziej członków Camarilli, czy może samych Anarchistów. Ruszył w stronę wyjścia.

[center]Obrazek[/center]


*Pokłon tobie (tradycyjne indyjskie przywitanie).

Rellon
Reactions:
Posty: 90
Rejestracja: 03 stycznia 2015, 08:24

Post autor: Rellon » 18 stycznia 2015, 22:55

Nashville, Siedziba Anarchistów 06.08.1993 23:15

[center]Obrazek[/center]
Zostawiając za sobą rozochoconych Anarchistów, Gavin skierował swe kroki do najbliższego postoju taksówek, 2 bloki od miejsca imprezy. W normalnych okolicznościach pewnie zostałby dłużej, przygarnąć kilka portfeli, by potem za adoptowane pieniądze stawiać drinki "bohaterom wieczoru". Znajomy mojego znajomego jest także moim znajomym a tych nigdy za wielu. Zwłaszcza gdy jesteś Ravnosem. Dzisiejsza noc jednak miała minąć w objęciach Wiatru...

Wyciągając telefon, Ravnos wybrał numer Kortan'a, szefa ochrony lotniska w Nashville.
- Salam alejkum* drogi przyjacielu, czy nie pomógłbyś zbładzonej duszy w potrzebie?
- Alejkum salam drogi przyjacielu, w czym problem? - odpowiedział Kortan swoim nieco chrapliwym głosem. Noc była przyjemna a opcja "zasłużonej premii" sprawiała że stawała się nawet przyjemniejsza.
- Potrzebuje transportu do Charleston w Wirginii Zachodniej najszybciej jak sie da, znalazłbyś dla mnie jakieś opcje?
- Hmm, o 2:00 masz JetBlue Airways, moge zorganizować hamak w luku bagażowym jesli Cie to interesuje, jeśli nie jest jeszcze Sun Country Airlines o 5.45
- Wezmę ten pierwszy. Standardowa cena jak mniemam? Dwa koła i nigdy mnie tam nie było?
- Trzy przyjacielu, wczoraj urodziła mi sie córeczka, wiesz jak to jest, wydatki gonią wydatki...
- Zgoda, płatność jak zwykle, krzyż jak zwykle, niewygodna jak zwykle i żadnych oczu jak zwykle.
- Jak zwykle - po czym Kortan się rozłączył.
Zakłamany, chciwy szmaciarz - myślał Gavin, z pewną dozą podziwu dla lekkości z jaką mówił Kortan - Przecież Ty nawet nie masz żony...

Taksówkarz wyrażał pełnie zrozumienia dla pośpiesznego kursu na lotnisko, kilka banknotów znowu zmieniło właściciela.
Gavin był młody, wyglądał na jakieś dwadzieścia pare lat, raczej mniej niż więcej. Ogorzała cera, ciemne oczy, długie czarne włosy za ramiona związane brunatną wstążką - to była esencja tego niespokojnego ducha. Dziś miał na sobie skórzaną kurtkę, adidasy, dzinsowe spodnie i czarną podkoszulkę z napisem:"Co robią rodzice ślepego chłopca kiedy chcą go ukarać? Przemeblowują mu pokój".

Nashville, Luk bagażowy samolotu JetBlue BNA 4522 07.08.1993 1:45

[center]Obrazek[/center]

Operacja przebiegła bezproblemowo, skryty pod nową twarzą Ravnos siedział właśnie w luku bagażowym, na walkmanie leciał właśnie kawałek outlaw. Miał chwile dla siebie, bardzo długą chwile.
Spoiler!
Używam Niewidoczności z poziomu 3 (Maska Tysiąca Twarzy), tak by zmienić swoje rysy twarzy.
Zmiany wyglądają tak że nos staje sie bardziej kartoflowaty, brwi grubsze i prostsze, uszy troszeczke większe ale za to bardziej odstające. Całość ma sprawiać wrażenie, jakoby ktoś upuścił go jako niemowlaka na podłogę - twarzą do gleby - po czym proces powtórzył kilkakrotnie dla utrwalenia efektu. Po opuszczeniu lotniska w Charleston wracam do mojego normalnego "image".
Wuzo, przeklęci Wuzo... oby żadnej ich kumpaniyi nie było w Charleston, bo Krwawe Łowy gwarantowane. Co mogą chcieć? Honor... - tu ciężko westchnął, gładząc skradziony wisior - Dziś miast ukojenia niesiesz ból. Zwykły symbol dawnego afektu sprzed lat, romansu między dwójką Torreadorów który "nie mógł przetrwać", skrywanego przed światem tak żywych jak umarłych. Gavin podrapał się po brodzie Może znowu trzeba przekazać wiadomość? Wiadomość która niesie ze soba dumę i uprzedzenie... Moze... Oby to tylko nie był kolejny taniec z diabłem.

Charleston 08.08.1993, 23:45

Od 15 minut obserwował miejsce spotkania, z niemiłym odczuciem że nie tylko on patrzy. Wczorajsza noc była kolejną z tych spod znaku przygotowań. Odwiedź bezpieczne miejsca, sprawdź wskazane cele, dowiedz sie ile możesz, załatw ile możesz, oszacuj siły, znajdź przejścia, przygotuj wyjścia. Nawet w tej chwili pewe trybiki pracowały szukając informacji, każda pierdoła może przechylić skale. W ostatnim tygodniu "zaliczyłem" chyba z 6 stanów, może po tej robocie gdzieś osiąde na chwile lub dwie?
Gavin dziś wyglądał nieco bardziej roboczo: czarne spodnie, golf, kurtka, żadnych "głupkowatych" dodatków. Pod płaszczem spoczywał załadowany glock, a w okolicy podrasowany mercedes pod iluzją brązowego garbusa. Jeśli sprawy obiorą naprawdę zły obrót, ostatnim widokiem jaki zobaczą agresorzy bedzie oddalający się z nienaturalną szybkością garbus... Czy ta robota mogła niepodobać mu sie bardziej? Szczerze wątpił : jedyny phralmulo** w mieście, pracujący dla najbardziej radykalnego odłamu swojej części rodziny, a dookoła samo gaje*** I jeszcze coś wisiało w powietrzu... coś bardzo niemiłego. Ravnos spojrzał na zegarek tłumiąc ukłucie strachu, czas ruszać...
Spoiler!
Używam dyscypliny iluzji Ignis Fatuus do zmiany formy samochodu i efektu poziomu 4 do utrwalenia go. Operacja w sumie kosztuje mnie 1 punkt krwii i 1 punkty siły woli. Transformacji dokonałem wczorajszej nocy.
*Pokój z Tobą/Wami.
** Termin oznaczający Ravnosa który został przeistoczony z cygańskiej rodziny.
*** Termin którym Ravnosi okreslają każdego nie cygana i nie Ravnosa. Niezależnie czy żywego czy martwego.
Ostatnio zmieniony 25 stycznia 2015, 21:53 przez Rellon, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
lightstorm
Reactions:
Posty: 882
Rejestracja: 25 października 2014, 09:40

Post autor: lightstorm » 21 stycznia 2015, 01:00

Pittsburgh Stary Szpital Psychiatryczny 06.08.1993 22:10

[center]Obrazek[/center]
Była piękna, ciepła noc, gdy nieumarli zebrali się na dachu jednego z największych zakładów psychiatrycznych w Pittsburgh. Każdy z zebranych miał ze sobą krzesło zabrane z przypadkowej lokacji, wiedzieli bowiem, że bez krzesła nie będzie można włączyć się do rozmowy. Krzesło było bardzo ważne. Ba! Było całkowicie nieodzowne do dyskusji! Ośmiu Malkavanów zebrało się na dachu, pod podejrzanie czystym niebem, by przedyskutować możliwość jaką dał Primogenowi tego miasta sam Książę. Mieli zdecydować o wyborze nowego członka klanu. Niedaleko siedzących przy okrągłym stole wampirów, na perskim dywanie stała najsmakowitsza śmietanka towarzyska, złożona ze szpitalnych gości. Rozczochrani gentlemani i damy w kolorowych piżamach - wszyscy tkwili nieruchomo, uprzejmie przysłuchując się rozmowie, która rozpoczęła się jakiś czas temu przy stole.

- Chcę powiedzieć, że Herod, który jest naszym Księciem, tym razem wyjątkowo nie postradał zmysłów i poparł dążenia naszego Klanu, by wszczepić w nasze szeregi nową duszyczkę! - powiedział najwyższy rangą Lunatyk w pasiastej piżamie, spoglądając w stronę gości. - Podobnoż ma to być nagroda za uratowanie jego syna z wielkich i mrocznych tarapatów. Czarna Lampa powiedział mu, iż w jego domu znajdują się drzwi, których nikt nigdy nie widział. Okazało się wszakże, o bracia moi ukochani, że faktycznie tam były jakieś dodatkowe drzwi i że od dawna był śledzony za pomocą śledzia. Być może nawet była to cała ławica?

Malkawianie pokiwali zgodnie głowami w zadumie rozważając słowa Lunatyka. Słuchający jego głosu śmiertelnicy zaczęli się kołysać, zrazu delikatnie, wpadając po chwili w trans. Ich spojrzenia skierowały się w górę, ku wielkiemu oku księżyca w pełni, wytrzeszczającego się na nich groteskowo i majestatycznie. Frater Terry siedział na stołku dla perkusisty zabranym pośpiesznie z garażu, gdzie grała młodociana grupa heavymetalowa. Nawet się nie zorientowali, gdy czegoś im zabrakło. Wyczuł wezwanie tydzień wcześniej i znał dokładną godzinę i lokację spotkania. Patrzył na całe widowisko zastanawiając się, którego ze śmiertelnych kopnie ten zaszczyt.

- Ej, wy tam! Nie spoglądajcie w to oko tak głęboko, albowiem nikt nie wie czy nie spojrzy ono w was - powiedział najsilniejszy krwią, wytrącając chorych umysłowo ludzi z transu - Ktoś umrze tej nocy.

Słysząc te słowa gromada wariatów zareagowała całkowicie spontanicznie, oddając się ekstazie, grozie, bądź też temu, na co akurat mieli ochotę. Jedni chowali twarze w dłoniach, inni płakali a jeszcze inni wybuchali radosnym śmiechem. Ktoś próbował śpiewać Don't Fear The Reaper na melodię hymnu narodowego. Frater Terry zanotował w pamięci, iż nie był to dobry pomysł.

- Zaprawdę świat okrutny nie zapamięta niczego z twego życia - lecz jedynie sposób w który go pożegnasz. Próżną dziwką bowiem jest nasz świat. Starą i próżną. Są przeto cztery sposoby umierania, a każdy z nich skrywa w sobie ziarno przyszłości. W tym wyjątkowym wypadku więc historia potoczy się dalej, miast zjechać po równi pochyłej w stronę gliniastego dołu...

- Możecie umrzeć stosunkowo nagle - dopowiedział jeden z Malkavianów.

- Albo umierać powoli - dodał następny przy stole.

- Możecie umrzeć stosunkowo boleśnie - powiedział łagodnym tonem mężczyzna w podartym ubraniu.

- Lub zakończyć życie bez balastu cierpienia - dodał śpiewnie Frater Terry, włączając się w inkantację.

- Oto cztery sposoby umierania: nagły i powolny, bolesny i bezbolesny, oto podwójna diada nierozerwalnie złączona parzyście, tworząca wszakże statyczną czwórkę. A cztery jest liczbą czwartą z kolei! Nie ma żadnej innej śmierci poza kwadratem. Śmierć kosi ludy mieszkające na czterech rogach ziemi. Decydujcie i bądźcie błogosławieni, ale wybierajcie mądrze.

Wśród zebranych ludzi zapanował całkowity chaos. Krzyki, śmiechy i szepty wypełniły przestrzeń. Wszakże jakaś dziwna siła nie pozwalała im wyjść poza krawędź dywanu, dodając sytuacji pewnego dramatyzmu, gdy niektórzy z nich próbowali przebić niewidzialną barierę. I oto stał się cud, na który wszyscy czekali, niczym Gwiazda Betlejemska lub przemienienie wina w krew (a może krwi w wino, lub w mleko?). Frater Terry doskonale wyczuwał odpowiedzi każdego z obłąkanych przepływające po Sieci Szaleństwa. Widział każdą z nich, obserwował i analizował. Ci ludzie byli najbliżej zrozumienia, czegoś (czegoś? Tego!) co nie posiadało nazwy, lecz słowa wciąż bezowocnie próbowały to uchwycić. Nagle jednak nastał cud. Powstał prorok, narodził się mesjasz. I oto ujrzeli jak z dywanu wiekuistego zstępuje ku nim stary mężczyzna o zmęczonych, lecz zdecydowanie księżycowych oczach.

- O wielny dniu! O Nyx groźnomyśliwa! Przeszedłeś przez ukryte i tajemne drzwi. Jaka jest Twa odpowiedź?

- Nie dbam o rodzaj śmierci, albowiem chcę umrzeć świadomie - odpowiedział stary wariat poważnym głosem.

- Ktoś czeka na ciebie, mój cudobry chłopcze - odezwał się nagle Lunatyk do Terrego, odrywając się na chwilę od prowadzonej ceremonii - pędź więc szybko na dół, do ambulatorium. I pospiesz się, by nie ominęła cię reszta zabawy.

Malkavian zerwał się z siedzenia dla perkusisty i pospiesznie skierował się do drzwi prowadzących do wnętrza szpitala. Szybko zbiegł po stopniach, mijając kolejne piętra, gdy nagle go zobaczył. Atrahasis szedł w górę po schodach, a Terry wiedział od razu, że to właśnie on go szuka. Stary Brujah wyglądał na dość zmęczonego, a na jego skórze pojawiły się szare plamy, otaczał go także dym w którym dało wyczuć się delikatny zapach spalenizny. Brujah zbliżył się do Świra, i schwycił go kurczowo za ramię.

- Potrzebuję Twojej pomocy Terry, to bardzo ważne, wysłuchaj mnie. Musisz udać się natychmiast do Charleston w Zachodniej Wirginii. Proszę... Moje ciało może nie wytrzymać takiego wysiłku, więc skup się na tym, co muszę Ci teraz powiedzieć. Razem z innymi, którzy przyjadą za dwie noce do mojego domu przy 1017 Edgewood, będziecie szukać pięciu kruków. One znają tajemnice moich wielkich obaw. One razem wiedzą wszystko, osobno niewiele zdradzą.

Na dłoni Brujaha pojawił się delikatny błękitny płomień pożerając ciało niczym żrący kwas. Atrahasis skrzywił się, lecz pomimo bólu kontynuował:

- Muszę odejść, ale pamiętaj. Nikt nie może się dowiedzieć o krukach! Ufaj tylko tym, których sprowadzę do Charleston! Inaczej będziecie zgubieni! - wykrzyczał w twarz Malkaviana. Terry próbował coś powiedzieć, lecz jakaś potężna moc Dyscypliny sprawiła, że nie mógł wydusić słowa. Język uwiązł mu w gardle i czuł się jak sparaliżowany.

- Nie zawiedź mnie, a teraz wracaj do swoich. Ruszaj!

Frater Terry w całkowitym szoku, mechanicznie odwrócił się od starego Brujaha i pobiegł w górę schodów. Gdy odzyskał panowanie nad sobą, obejrzał się za siebie, lecz na półpiętrze nie dostrzegł już nikogo. Idąc na dach, przypomniał sobie ile zawdzięcza staremu mędrcowi. Nie śmiałby mu odmówić.

Będąc na górze dopiero po chwili spostrzegł, że grono Malkavian poszerzyło się o kolejną osobę. Terry usiadł na swoim miejscu próbując się otrząsnąć. Jak przez mgłę obserwował całe widowisko. Pożywiający się na przerażonych pacjentach nowicjusz, pilnowany był przez najstarszego, aby nie dał się pochłonąć bestii. Starszy mężczyzna o księżycowych oczach, oderwał kły z uda jęczącej z rozkoszy, półnagiej pacjentki. Znał ją dobrze i lubił przyglądać się jej przez dziurę w ścianie. Teraz mógł dać jej rozkosz, o której zawsze marzyła.

Młody wampir odwrócił głowę do zebranych i powiedział:

- Umarłem świadomie i przekroczyłem zasłonę mroku. Krew wzywa Krew, bowiem Krew dąży do Krwi - przerwał na chwilę spoglądając uważnie na Terrego i dodał - Twój ojciec Cię wzywa...

Frater_Terry
Reactions:
Posty: 352
Rejestracja: 13 stycznia 2015, 12:19

Post autor: Frater_Terry » 22 stycznia 2015, 16:04

Pittsburgh Stary Szpital Psychiatryczny 06.08.1993 22:59

[center]Obrazek[/center]

Terry syknął przez zaciśnięte zęby słysząc słowa nowo narodzonego. Całe jego jestestwo domagało się reakcji, jedynej dopuszczalnej reakcji w obliczu spojrzenia swego stwórcy, które tak mocno teraz na sobie czuł.
Widział słowa które wijąc się przez powietrze krążą wokół niego, próbując go musnąć, dotknąć, złapać, posiąść. Kierując ku nim całą swą uwagę, przestał postrzegać cokolwiek innego. Wiedziony doświadczeniem chwil takich jak ta, zachował spokój. Obserwował litery które w swym podstępnym tańcu powoli go otaczały, rozciągając wyrazy których składową były, budując wokół niego mur niemocy, który jeśli dokończony, wyda go na pastwę tego który odebrał mu wszystko, a teraz idzie po niego. A do tego nie mógł dopuścić. Przemyślanym ruchem wyciągnął rękę w kierunku "o", chwycił je za gardziel i pociągnął ku sobie, razem z resztą wyrazu. "O" zapiszczało cicho, nadając swemu wyrazowi zupełnie odmienne brzmienie. "Ojciec" nie był już tak majestatycznie groźny, Terry szybko zmiął resztę wyrazu przyciskając go ręką do podbrzusza. Jego druga dłoń nerwowo odkręcała wieko słoiczka wydobytego z jednej z wielu przepastnych kieszeni. Bardzo gwałtownie wepchał pomięty wyraz w wypełniony formaliną pojemnik. zakręcił go energicznie i schował, rozglądając się jednocześnie za następnym wyrazem. Przelatujące obok "y" niemal wykuło mu oko swym ogonkiem, jedynie szybki przewrót na plecy zdołał je uratować. Wyraz zawrócił i z zawrotną szybkością ruszył ku Terry'emu. Ponownie jedyną możliwością uniku był rzut na plecy, jednakże tym razem ten zdołał chwycić wyciągniętą ręką zabójcze "y" za jego dolną, wystającą część. Powoli tracąc swój impet wyraz przeciągnął Terry'ego przez spory kawałek dachu, a kiedy zatrzymał się na chwilę by zaczerpnąć oddech, malkavian wykorzystał moment by i to paskudne słowo zapakować do kolejnego pojemnika, przy metalicznym "zzzzz" wyrywającego się "wzywa". Spojrzał następnie na "twój" i "cię" które falowały w blasku księżyca, otaczając go powoli z dwóch stron.
I uspokoił się trochę. Wiedział że żaden z pozostałych wyrazów nie mógł mieć nad nim władzy. Postanowił skorzystać z mocy jednej z dyscyplin by przymusić je do zmiany celu, z niego, na tego który je wypowiedział. A kiedy te nieszkodliwe, bo zbyt powszechne słowa leniwie zbliżyły się do swego autora poczuł szaloną potrzebę by wepchnąć je z powrotem do gardła starca o księżycowych oczach.
Ale wiedział że nie może tego zrobić, nie teraz i nie tutaj. Wiedział też że nie może tu zostać ani chwili dłużej. Rozejrzał się po zebranych i zaczął wypatrywać najbliższej okazji by opuścić to spotkanie w miarę niepostrzeżenie. A kiedy ujrzał że to już, natychmiast złapał się chwili szepcąc w myślach życzenie, by udało mu się wraz z nią stąd oddalić.

Pittsburgh, Bedford Ave, nieopodal Garden of Hope 07.08.1993 01:40

Ricky był taksówkarzem stosunkowo od niedawna. Nie nauczył się jeszcze ostrożności ani rozwagi potrzebnej w jego zawodzie. Kiedy więc zobaczył stojącą na poboczu postać w białym kitlu i z wielkim workiem na plecach, machającą na niego, nie wzbudziło to jego podejrzeń. Zatrzymał się i po chwili obrócił na dźwięk który sugerował mnóstwo szklanych naczyń obijających się o siebie w bagażu nowego pasażera. Ten pochwycił jego spojrzenie zza oddzielającej ich szyby.
-Jedź mój przyjacielu, oto bowiem Pan zawitał do Twego szarego życia, by dać Ci okazję odkupić swe winy. Jedź!

Charleston, 1017 Edgewood 07.08.1993 03:15

Żółty samochód z napisem "TAXI" zatrzymał się na niewielkim rozjeździe, obok wielkiego białego domu. Ricky, kierowca, nie do końca rozumiał jak się tu znalazł. Nigdy nie brał kursów za miasto, chyba że od znajomych, a jego obecny pasażer zdecydowanie nie należał do tego grona. W dodatku wzbudzał w nim dziwny niepokój. Próbował odtworzyć w pamięci moment w którym się zdecydował tu przyjechać. I nie przypomniał sobie nic niezwykłego. Ten dziwny jegomość w białym fartuchu, krótko przystrzyżonych, ciemnych włosach i o rozbieganych oczach zwyczajnie wsiadł do jego taksówki. Zwyczajnie zamówił ten kurs, a Ricky zwyczajnie go zawiózł. Z zamyślenia wyrwał go odgłos pukania w szybkę oddzielającą kierowcę od pasażera. Obejrzał się i pochwycił spojrzenie dziwnego jegomościa właściwie w momencie kiedy ten otwierał usta by się odezwać.
-Niesamowity wieczór Ricky, niesamowity wieczór. Faktycznie nie wierzyłem Ci kiedy powiedziałeś mi że jesteś w stanie przejechać tę odległość w tak krótkim czasie. Ale udało Ci się. Co prawda myślałem że to koniec kiedy ten patrol zaczął za nami jechać próbując nas zatrzymać, ale udało Ci się ich zgubić. No i podróż sama w sobie też minęła wyśmienicie. Jesteś wspaniałym gawędziarzem Ricky. Ale chyba już na Ciebie czas, wspominałeś wszak że przed piątą musisz stawić się w domu. Nie masz za dużo czasu, więc nie będę Cię więcej zatrzymywał - powiedział i kończąc zdanie wysiadł z samochodu.
Ricky ruszył przed siebie, w lusterku wstecznym widząc jak postać w białym kitlu wkracza na brukowaną ścieżkę prowadzącą do białego budynku.

Spoiler!
Dominacja 1 - rozkaz na taksówkarza żeby mnie zawiózł (słowa Jedź), i Dominacja 3 - zapomnienie na niego w przemówieniu na pożegnanie, programuję mu wspomnienie.
Ostatnio zmieniony 03 listopada 2015, 04:25 przez Frater_Terry, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
lightstorm
Reactions:
Posty: 882
Rejestracja: 25 października 2014, 09:40

Post autor: lightstorm » 25 stycznia 2015, 19:48

Baltimore Antykwariat "Evangeline Antiqes" 06.08.1993 23:04

[center]Obrazek[/center]
Victoria siedziała wygodnie w swoim ulubionym czarnym fotelu, podziwiając nowy odcień lakieru na swych długich paznokciach. Jego głębia przypominała jej barwę nocnego nieba nad pustynią, przywołując dawne wspomnienia i sentymenty. Wokół niej, w pokojach mieszczących się na zapleczu biura znajdowała się istna kolekcja dzieł sztuki, pochodzących z różnych epok i kultur. Niektóre z nich były bez wątpienia dziełem ludzi, inne jednak zawierały w sobie pewne fatalistyczne piękno, będące bez wątpienia dowodem na to, iż ten, kto je stworzył nie był śmiertelnikiem. Lasombra była dumna ze swoich zbiorów. Wiele długich lat zabrało jej skompletowanie tej kolekcji. Za każdym razem, gdy udało się jej zdobyć coś naprawdę cennego i unikatowego czuła radość, wciąż tak samo świeżą, mimo upływu wielu nocy jej egzystencji. Często zmieniała wystrój biura, eksponując to lub inne cudo. Zawsze w zgodzie ze swoim nastrojem i stanem ducha, aby otoczenie także odzwierciedlało jej samopoczucie. Ta prosta przyjemność pozwalała jej wciąż na nowo odnajdywać w sobie pokłady inwencji i intensywność wrażeń.

To pomieszczenie, w którym znajdowała się teraz stanowiło jej osobiste sanktuarium. Przeważała w nim czerń, przeplatana złotymi i szkarłatnymi zdobieniami na drewnianych ramach luster. Wszystkie ściany bowiem zakryte były wielkimi zwierciadłami i ustawione w taki sposób, że fotel znajdujący się w centrum odbijał się w nich w nieskończoność. Lubiła sposób w jaki zwierciadła budują przestrzeń, tworząc dodatkowe pokoje i korytarze. Często zastanawiała się, co tak naprawdę kryje się po drugiej stronie i czy sprzęty powielone w tysiącach odbić wciąż zachowują tam ten sam charakter? Prawie wszędzie panował półmrok, jedynym źródłem światła była bowiem mała ozdobna lampa, stojąca obok siedzącej Victorii. Za niecałą godzinę miała spotkać się z jednym z tych klientów, którzy pozbawieni byli zarówno gustu jak i talentu w kwestii prawdziwych antyków. Wiedziała o swoim przyszłym kliencie praktycznie wszystko, aby poprowadzić rozmowę przy transakcji tak, by ten abderyta zostawił w jej firmie kilkaset tysięcy dolarów. Nie było to dla wampirzycy żadnym wyzwaniem, a raczej czystą przyjemnością. Sądziła zresztą, że spotka go jedynie sprawiedliwa kara za żenujący brak gustu. Siedziała wpatrując się w lustra, które nie pokazywały jej odbicia, zwierciadła które w nieskończoność powielały jej brak.

Wtem jej zamyślenie przerwało wtargnięcie kogoś obcego, kogo kształt ujrzała kątem oka. Zerwała się z miejsca, spłoszona nagłym pojawieniem się intruza. Po chwili jednak rozpoznała Atrahasisa, jednak jego wygląd wywołał w niej szok. Większa część skóry starego Brujaha była bowiem pokryta czarnymi, szybko rozszerzającymi się plamami. Mędrzec wyraźnie odczuwał ból, który nie pozwalał mu szybko się poruszać. Victoria podbiegła do niespodziewanego gościa podtrzymując go, by nie upadł.

- Przykro mi, że spotykamy się w tym momencie. Najpewniej za chwilę spłonę! - krzyknął z bólu.

- Atrahasis! Co ci się stało? - zapytała pospieszenie z troską, choć nie miała pojęcia w jaki sposób ulżyć jego cierpieniu.

- Nie pomożesz mi już... Nikt nie może... Posłuchaj! - uciął gwałtownie cisnące się jej na usta pytania - Udaj się do Charleston w Zachodniej Wirginii. Mój dom jest przy 1017 Edgewood. Jutro o północy... Zbierze się tam koteria, która będzie pracować dla mnie. Chcę byś była jej częścią. A także liderem. Ravnos, mistrz złodziei, Malkavian o wielkiej wiedzy i Nosferatu, który zna bardzo to miasto i okolicę. Nie pozwól, by pozabijali się nawzajem. Wezwałem każdego z nich, ale nie będą wiedzieć wszystkiego. Oni... są mi to winni... Niech pamiętają, że to robią dla mnie.

- Będzie tam jeszcze ktoś - kontynuował po chwili bolesnego milczenia - Assamita, który ma was chronić. Zawarłem Kontrakt, abyście mogli wykonać zadanie. Pamiętaj, że to honorowy klan. Nie pozwól, aby został zerwany przez czyjąś głupotę, lub lekkomyślność, bo to ściągnie na was gniew Klanu Łowców... Każdy, kto tego nie uszanuje, nie uszanuje także mej ostatniej woli...

Brujah przerwał swój wywód, gdyż pod jego czerwoną szatą pojawił się błękitny płomień. Wampirzyca odruchowo odskoczyła od ognia, próbując coś powiedzieć, ale nie wiedząc co właściwie może zrobić.

- Nie zawiedź mnie! Nie ufaj nikomu, oprócz osób które wymieniłem! Nie wymawiajcie imienia, bo się o was dowie i umrzecie. Kruki je znają, ale każdy z nich zna tylko jego fragment, więc to bezpieczny sposób.

Starzec padł na kolana, gdy błękitny płomień objął całe jego ciało. Jego lśnienie odbijało się w nieskończoność, powielając w wiszących lustrach. Brujah zawył z bólu, a z jego gardła wydobył się ryk głębokiego cierpienia:

-WWWWWWRRRRRRRRRRRRRRRRRRAAAAAAAAAAAAAAAA!!!

Victoria wiedząc, co za chwilę się stanie, skoczyła do największego zwierciadła, wbiegając w jego chłodną toń.

Rooster
Reactions:
Posty: 111
Rejestracja: 11 grudnia 2014, 16:37

Post autor: Rooster » 28 stycznia 2015, 12:53

Baltimore Antykwariat "Evangeline Antiques" 06.08.1993 23:06

- WWWWWRRRRRRRRRAAAAAAA...

Potworny i nieludzki wrzask przybrał na sile, wibrując i wznosząc się z każdym ułamkiem sekundy w całym pomieszczeniu. Oplótł zwierciadła na ścianach w stalowe szpony strachu, wdzierając się w ich krystaliczną strukturę. Lustra zaczęły drgać, rezonując z narastającą kakofonią i częstotliwością dźwięku, a błękitny płomień ogarniający ciało Brujaha rozszedł się echem po nieskończonych korytarzach pajęczyny w zimnych odbiciach po drugiej stronie... Victoria wiedziała, co za chwile się stanie. Miał rację, nie mogła mu pomóc... Przykro mi, przyjacielu... Ostatnia świadoma myśl błąkała się w przerażonym umyśle Victorii, pomiędzy panicznym strachem i chęcią ucieczki, przywołując wspomnienia ognia z najgłębszych koszmarów. W ułamku sekundy zobaczyła, jak jej palce dotykają chłodnej powierzchni... Jeszcze jeden krok! W chwili gdy jej ciało zanurzyło się w tafli, światło i dźwięk na jej powierzchni osiągnęły punt krytyczny. Wpełzły za nią w nieskończone labirynty poza miejscem i czasem. Nie było dobrze znanego uczucia rozproszenia, dziwnej miękkości i braku poczucia kierunków. Nie było chwili, w której forma ulega destrukcji, kiedy można doświadczać każdej cząstki siebie, nie będąc jednocześnie żadną z nich. Było za to echo eksplozji i tysiące kawałków potłuczonych luster ścigających świadomość bez formy. Najbliższe wyjście! Szybciej... Brama... Tutaj! Victoria wypadła na środku niewielkiego pomieszczenia, spowitego w całkowitych ciemnościach, przewracając się kilka drobiazgów ustawionych na podłodze. Szybko odwróciła się, spoglądając z przerażeniem na obrazy, które widziała w lustrze na ścianie. Ogień, próbujący ją dosięgnąć, zamknięty i błąkający się w korytarzach nieskończoności. A może te obrazy podsuwał jej przerażony umysł? Zapadła cisza.
- Co tam się do cholery stało? - Słowa wyrwały się z ust Victorii ze zgrzytem i zaskoczeniem, niepasującym do jej zwykle melodyjnego i spokojnego tonu.
Nerwowo podniosła się z podłogi, próbując uspokoić galopujące myśli, oswoić się z sytuacją. Zaczerpnęła kilka głębokich oddechów, wyciszając się wewnętrznie. Jeszcze chwila, nie zapalę światła dopóki nie będę pewna... - Mijały sekundy, minuty... Lata doświadczeń i dyscypliny zrobiły swoje. Nasłuchiwała jakichkolwiek dźwięków w pomieszczeniach na końcu korytarza, jednak jedyne, co mogła usłyszeć to cisza, dźwięcząca przynagleniem w umyśle Lasombry. Wstała powoli z podłogi, bez problemu w ciemności odnajdując to, czego potrzebowała. Zapaliła światło niewielkiej, prostej i praktycznej lampki na suficie, oświetlając surowe pomieszczenie delikatnym światłem. Luksusowa łazienka przylegała bezpośrednio do części biura. Nie było czasu. Kiedy ostatni raz używałam go w ten sposób? - Zastanawiała się, podchodząc bliżej i przyglądając się dużej lustrzanej powierzchni na jednej ze ścian. Szukała w niej czegokolwiek, co wskazywałoby na uszkodzenie. Najmniejszej rysy, czy pęknięcia. Nie znajdując nic niezwykłego, ruszyła do wyjścia, gasząc światło i ostrożnie udając się do swego sanktuarium. Już teraz wiedziała, że nie znajdzie tam nic prócz rozbitych luster.


Jej dom był klejnotem, który zachował styl i godność przez wiele dekad. Kominki w stylu Adam* zawsze będą zachwycającą ramą dla migoczącego ognia. Chociaż nigdy w nich nie zapłonie. Kryształowe lichtarze Waterford zawsze będą sączyły światło na lśniące drewno, iskrzące się szkło i ręcznie malowaną porcelanę, niezależnie od tego, kto zapala lampę. Krzesła weneckie zawsze pozostaną piękne, bez względu na to, kto na nich siada. Właśnie dlatego ceniła sobie ciągłość tego, co stare i rzadkie. Pokoje były elegancko umeblowane antykami i przedmiotami sztuki oraz kwiatami. Nikt nie nazwałby ich przytulnymi i bezpretensjonalnymi, ale należały do najlepszych zamieszkanych galerii. Idąc szybkim krokiem przez korytarz, skierowała się do swojego prywatnego biura.
- Atrahasis...- imię starego Brujaha wypłynęło cichym szeptem z ust Victorii, przywołując przeszłość.
- Nie pomożesz mi już... Nikt nie może... Posłuchaj!- jego słowa dźwięczały w jej umyśle niczym ostre krawędzie szklanych wspomnień... Nie, nie czas teraz na to. Zanim tam wejdziemy, trzeba zrobić jeszcze kilka rzeczy... Podniosła słuchawkę zabytkowego telefonu z okrągłą posrebrzaną tarczą, wybierając znajomy numer.
- Cleo, czekam w swoim biurze. Mam dla ciebie zadanie moja droga. - Rozłączyła się, nie czekając na odpowiedź dziewczyny. Nie musiała. Kilka chwil potem rozległo się ciche pukanie do drzwi.
- Proszę. - Do biura weszła smukła blondynka, z gładko zaczesanymi włosami związanymi w koński ogon. Nosiła okulary w czarnych oprawkach, które dodawały jej powagi, stylową czarną garsonkę od Prady i wysokie szpilki. Tak, trochę czasu zajęło, nim ta mała okularnica zaczęła reprezentować sobą coś więcej niż bystry umysł i niewyparzony język. Szybko się uczyła. Użyteczne małe stworzonko.
- Usiądź. - obserwując jak dziewczyna zajmuje miejsce naprzeciwko biurka, Victoria kontynuowała.
- Za dwadzieścia minut pojawi się nasz nowy klient, pan Karol Wiliams. Wszystko jest tutaj. - Podała teczkę asystentce, obserwując ze skupieniem jej reakcje. Dziewczyna szybko przejrzała jej zawartość, odnotowując w pamięci podstawowe informacje na temat klienta, po czym skupiła się na dalszych instrukcjach swej pani.
- Pan Wiliams jest zainteresowany dłuższą współpracą, więc bądź dla niego miła. Szuka czegoś wyjątkowego dla swojej młodej rozpieszczonej żony. - Zrobiła dłuższą pauzę, aprobując ironiczny uśmiech Cleo.
- Nie muszę dodawać, że nie chcemy wyprowadzać starszego pana z błędu. Niestety nie mogę osobiście się nim zająć.
- Oczywiście, zajmę się tym od razu. Czy coś jeszcze? - zapytała Cleo.
- Tak. Teraz przejdźmy do właściwej sprawy. - Delikatny uśmiech na pięknej twarzy Lasombry zastąpił zimny chłód i kalkulacja. Atmosfera rozmowy wyraźnie się zmieniła. Dziewczyna błyskawicznie wyczuła zmianę.
- Charlestone, Zachodnia Virginia. Wynajmij tam dom. Na jutro. Nic rzucającego się w oczy. Zabezpieczenia jak zwykle. - Po chwili zamyślenia Victoria dodała stukając paznokciami o wypolerowany blat biurka. - Lucas już wie. I czeka.
- Jak sobie życzysz. - odpowiedziała Cleo skinieniem głowy. Wstała i szybkim krokiem wychodząc z pomieszczenia, zostawiła wampirzycę ze swoimi myślami.

Baltimore Antykwariat "Evangeline Antiques", Studnia 07.08.1993 3:15

Woda była zimna i czarna. I słona. Stopy Victorii powoli zanurzały się w odmętach ciemnej toni, obmywając delikatnym ruchem fal jej nagie ciało. Stąpając po kamiennych schodach do środka okrągłego basenu, słyszała plusk fal rozbijających się o jego brzeg. Takie znajome i takie piękne w swej prostocie. Nie było tam światła, jedynie ciemność, która przerażała i koiła zarazem. Lasombra zanurzyła się cała w wodach czarnego oceanu, pozwalając odpłynąć myślom. Powoli zbliżała się do kamiennego cokołu na środku, miejsca w którym medytowała i które pozwalało zagłębić się w jej Otchłań.

Każda pożądana zmiana może być uskuteczniona dzięki zastosowaniu właściwego rodzaju i stopnia siły we właściwy sposób, oraz za pomocą odpowiedniego medium wobec odpowiedniego obiektu.
Pierwszym niezbędnym warunkiem do spowodowania zmiany jest jakościowe oraz ilościowe zrozumienie warunków.
Drugim warunkiem niezbędnym do spowodowania zmiany jest praktyczna zdolność do uruchomienia we właściwy sposób niezbędnych sił.
Atrahasis, wrzuciłeś ten kamień dawno temu. Ruchy fal rozchodzą się koncentrycznie, pochłaniając cekiny w wirze który wywołałeś... Które utoną, a które wypadną poza?
Maelstorm, spiralny ruch wciągnie wszystko...


Ostatnim obrazem, który w swoim umyśle zobaczyła Victoria, była szkarłatna wstęga, ciągnąca się za starcem niczym ścieżka krwi, która przyzywa... Krew która śpiewa krwii...

[center]Obrazek[/center]
Ostatnio zmieniony 28 stycznia 2015, 22:27 przez Rooster, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
lightstorm
Reactions:
Posty: 882
Rejestracja: 25 października 2014, 09:40

Post autor: lightstorm » 29 stycznia 2015, 16:06

Charleston WV Domena Horacego 06.08.1993 23:03

[center]Obrazek[/center]

Fiachra, wybrany z pięciu kruków, miał przed sobą bardzo specjalne, dodatkowe zadanie tej nocy. Opuszczając dom Brujaha poleciał w kierunku jednego z najwyższych budynków w Charleston. Tu, w niewielkim schowku, ukrytym pod dachem, całkowicie niedostępnym dla kogoś pozbawionego skrzydeł, znajdowała się paczka. Fiachra doskonale znał jej wagę i rozmiar, ponieważ noc wcześniej sam ją tutaj przyniósł. Teraz sięgnął dziobem w szczelinę muru i delikatnie wydobył zawiniątko. Przyjrzał mu się swymi czarnymi jak paciorki oczyma, po czym ujął je w szpony i wzbił się w powietrze, obierając kurs na domenę Nosferatu.

Horacy przebywał w swoim gabinecie przyglądają się swemu ostatniemu dziełu. Pieszczotliwie głaskał eksponat długimi martwymi palcami, z obsesyjną dokładnością przyglądając się nowej figurze woskowej.

- Wiem, że nikt Cię nie doceniał - wyszeptał chrapliwie - ale nie martw się, obiecuję, że od teraz będziesz mógł cieszyć się moim osobistym zainteresowaniem. O tak... I to przez całą wieczność, jaka nam została...

Miękkie światło nocnej lampki oświetlało dziwaczną parę, zajmującą środek pomieszczenia. Otaczały ich inne postacie z wosku, do złudzenia przypominające ludzi stojących w bezruchu pod ścianami, niczym manekiny eksponujące ubrania na wystawie sklepowej. Niczym obrazy z Danse Macabre Hansa Holbaina Gabinet Figur Woskowych Horacego zestawiał ze sobą najprzeróżniejsze postacie i osobistości, jednocząc wszystkich w powszechnym i doskonałym bezruchu. Byli tutaj politycy, czarnoskórzy niewolnicy, dzieci żołnierze, gospodynie domowe, a nawet modelki. Horacy posiadał niebywały talent, który pozwalał mu wyczarować wrażenie witalności i emocji na twarzach swych podopiecznych. Czekali tutaj, niczym rozbitkowie z wraku rzeczywistości, zamrożeni poza czasem, idealni... Wciąż jednak chętni do pomocy, ciesząc oko swego stwórcy, który ostatnio czekał na impuls natchnienia. Tak, doskonale zdawał sobie sprawę, że czasami wena bywa kapryśna. Choć z drugiej strony zawsze przecież mogła niespodziewanie zapukać do drzwi jego domeny.

Fichara zleciał upuszczając paczkę na miękką wycieraczkę z napisem WITAJ W DOMU, leżącą przed wejściem do ozdobionego portalem budynku. A ponieważ był krukiem o dobrych manierach, nacisnął dziobem czerwony przycisk dzwonka. Po chwili usłyszał, że ktoś się zbliża, wzbił się więc w powietrze w poczuciu dobrze wypełnionego obowiązku. Wielkie, drewniane drzwi otworzyły się, skrzypiąc upiornie, ukazując małego karła mówiącego z niemieckim akcentem:

- Herzlich willkommen.

Nie doczekał się wszakże żadnej odpowiedzi. Sługa Nosferatu spojrzał w lewo, potem w prawo, po czym zaczął drapać się po głowie. Zrobił krok do przodku, zauważając leżącą na wycieraczce papierową paczkę. Krążący wysoko w powietrzu Fichara obserwował sytuację, a gdy karzeł zabrał paczkę i wszedł do domu zamykając za sobą drzwi, odleciał, kierując się ku kolejnym obowiązkom zleconym mu przez Reda.

Horacy przykrył nowego przyjaciela białą, płócienną płachtą, po czym zgasił lampkę i udał się do kuchni. Tu zatrzymał się na chwilę spoglądając ku tajemniczej dziurze w podłodze. Z łatwością mógłby wpaść do niej dorosły człowiek, co podnosiło standardy bezpieczeństwa w schronieniu Nosferatu. Fakt ten zdawał się jednak zupełnie nie martwić gospodarza. Przez chwilę nasłuchiwał, czy ryki i wrzaski nie są oznaką zdenerwowania lub nadmiernego pobudzenia tego, co znajdowało się pod ziemią. Upewniwszy się, że jego maleńki Paskud czuje się dobrze, uczynił krok w stronę przedpokoju, pragnąc kolejny raz wyjść na miasto. Tęsknił wszakże za małą przechadzką, która rozjaśniłaby nieco jego myśli. Gdy wtem, w drzwiach do kuchni, pojawił się karzeł, trzymając w ręku niewielkie zawiniątko:

- To leżało przed domem, Dziadku. Nie widziałem nikogo.

- Pokaż... - powiedział stary Nosferatu do swojego sługi.

Horacy od razu rozpoznał to pismo: Dla Horacego!

Red wysyła mi, coś? Może to jeden z tych wspaniałych reliktów przeszłości o których z nim tak wiele rozmawiałem? - pomyślał, po czym otworzył paczkę swoimi palcami, długimi niczym odnóża pająka. W środku znajdowały się dwa zwinięte stare dokumenty, biała koperta z podpisem: Dla Horacego oraz antyczny colt. Każdy dokument posiadał nienaruszoną pieczęć, której wampir nigdy wcześniej nie widział.

- Nie, to nie może być on! - syknął, po czym szybko odpieczętował list i pospiesznie zaczął czytać.

[center]Witaj, stary przyjacielu!

Horacy, jeśli czytasz ten list, to znaczy, że w sposób definitywny rozstałem się z tym światem i spotkała mnie Ostateczna Śmierć. Zważywszy na naszą długą przyjaźń i wzajemny szacunek, czynię Cię niniejszym wykonawcą mej Ostatniej Woli, mając nadzieję, iż nie uchylisz się przed tym obowiązkiem. Proszę Cię przeto, abyś dostarczył mój Testament do Księcia Democritusa, nocy 7 sierpnia 1993 roku. W pudełku znajduje się jego oryginał i kopia, a także uroczy prezent pożegnalny, który mam nadzieję pozwoli Ci zachować mnie we wdzięcznej pamięci. Przeczytaj kopię i zachowaj ją. Jakkolwiek bowiem Democritus powinien zgodzić się na warunki zawarte w Testamencie, ostrożność nakazuje mi przewidywać i mniej korzystny rozwój wydarzeń. Gdyby więc Książę okazał się osobą nie wartą pokładanego w nim zaufania, dopilnuj, by wszyscy Spokrewnieni dowiedzieli się o jego uchybieniu. Nie okaże się to pomocne w jego karierze, a nawet, śmiem twierdzić, może przyczynić się do utraty stanowiska i popularności.

8 sierpnia o północy w moim domu przy 1017 Edgewood zjawą się Spokrewnieni, którzy będą potrzebowali Twojej pomocy i wiedzy. Lasombra Victoria Evangeline, Malkavian Frater Terry, oraz Ravnos niewiadomego mi imienia. Wszyscy oni są moimi dłużnikami. Przybędzie tam także Assamita, zobligowany Kontraktem do ochrony wyżej wymienionych osób i Ciebie. On także przekaże Wam szczegóły mej umowy z Klanem Łowców, o których nie chcę tutaj rozpisywać się, mając na uwadze okoliczności. Razem utworzycie koterię, która będzie miała za zadanie ujawnić prawdziwych sprawców mej śmierci. Nie mogę napisać o tym więcej w liście, ponieważ mogłoby to być dla ciebie zbyt niebezpieczne. Wierz mi, iż wiem co mówię i niechaj moja ostrożność nie wyda Ci się jedynie dziwactwem starego Kainity. Zagrożenie jest aż nadto realne. Wypytaj członków koterii o dalsze szczegóły, a pomogą w zadaniu, które Wam powierzam.

Niechaj moje błogosławieństwo będzie z Wami.

Artahasis "Red Wisdom"
[/center]

Testament:

[center]Obrazek[/center]

koszal
Reactions:
Posty: 2787
Rejestracja: 15 marca 2012, 13:35
Been thanked: 1 time

Post autor: koszal » 02 lutego 2015, 13:37

Charleston WV Domena Horacego 06.08.1993 23:15
[center]
Obrazek[/center]

Przez długą chwilę stał w zaciemnionym przejściu prowadzącym do tylnej części domu. Obserwował, jak karzeł podgląda przez wizjer w drzwiach przedpole posesji. Otwiera je ponownie we wtórze przeciągłego skrzypienia, tak charakterystycznego dla starych, okutych brązem wrót. Otto rozglądał się bezradnie po wypełnionej szeptami istot nocy okolicy mamrocząc coś pod nosem w swoim ojczystym języku. Mimo, że spędzili razem tak wiele lat Horacy nigdy nie wyraził zainteresowania nauką ''szorstkiego szwargolenia'', utrzymując nieprzejednanie, że każdy winien mieć prawo do swych małych tajemnic. Doskonale wyczuwał ton zwyczajowego narzekania karła i jego złorzeczenia. Tym razem Otto zachowywał się dziwnie, łamiąc ustalone reguły i procedury.
Najwyraźniej dał odczuć karłowi swoje poruszenie. Cóż za błąd. Nikt z jego trzódki nie powinien poczuć się choćby zaniepokojony czymkolwiek, co mogłoby tchnąć rozterkę w zimne serce Nosferatu.

Od dawna był żywym trupem, a teraz przejawiał oznaki życia. Nie mógł się zmusić, aby je stłumić. Cokolwiek spotkało Atrahasisa, już sama myśl o tym budziła grozę. Niesiony dziwnym niepokojem odruchowo spojrzał na prezent pożegnalny.

Około 1834 roku, protoplasta Patersona.. zbyt stary.. -wzruszył ramionami w pustym geście wytchnienia, lecz z ust jego nie wydobył się żaden szmer. Wyciągnął nienaturalnie długi, zniekształcony palec w stronę karła. Wyczekał, aż Otto ochłonie z emocji.

-Sprowadź dziewczynki do domu. Już późno. Sporządzę zaraz list, który natychmiast zawieziesz do Oktawiusza. Kiedy wrócisz wybierzemy się na małą przejażdżkę.- uśmiech, którym Horacy usiłował uspokoić emocje karła wypadł o wiele gorzej, niż zamierzał.

[center]***[/center]

Odźwierny i major domus w jednym po powrocie zastał gospodarza w pracowni. Dziadek miał chyba szczery zamiar spreparowania dzisiejszego wieczoru kilku kluczowych figur wieńczących przygotowywaną scenę "wbijanie na pal" nawiązującą do legendy znanego wołoskiego hospodara. Stał z paletą skalpeli w lewej ręce i wilgotną szmatką w prawej pochłonięty precyzyjnym dziełem kreacji. Mimo zaangażowania w pracę odkrywszy obecność Otta Nosferatu natychmiast stwierdził, że właściwie stracił już owego wieczoru ochotę na papranie się w wosku, jak gdyby nagle cały akt twórczy przestał mieć znaczenie. I tak będzie tu na niego czekał- oznajmił.

-Przygotuj samochód. Poleć Igorowi, by położył spać dziewczynki. Niech dziś nie oglądają zbyt wielu horrorów i nie bawią się same w kuchni. Przynieś mi coś odpowiedniego, wybieramy się do Kapitolu naszego stanu.

[center]***[/center]

Kapitol Stanu Wirginia Zachodnia, sala anonsów. 07.08.1993 02:20

[center]Obrazek[/center]

Elizabeth Pascal. Śmiertelnik, czy nie- każdy uznałby ją za ideał piękna. Każda uroda jednak przemija, każda z wyjątkiem tej okupionej za duszę. Z biegiem lat Horacy nauczył się skupiać na pięknie wewnętrznym, uroku chwili, która zastyga na twarzy konającego, niosąc szczere odczucie będące kwintesencją ostatniego, a zarazem najważniejszego z jego doznań. Unosząc je na powierzchnię oceanu złudzeń wypełniających życie śmiertelnika.
Z powodów oczywistych uzyskanie tego było niemożliwe dla kainity, a w tym konkretnym przypadku chłód rudowłosej torreadorki i wyczuwalna, choć skrywana niechęć w spojrzeniu nasuwała skojarzenia ze słowami takimi jak syfilis, wszy, zawiść, hipokryzja, obłuda....

-Książę przyjmie Cię Nosferatu. -aktorskie uśmiechy, jak ten od wieków wywoływały wojny, paliły serca mężczyzn prowokując ich do czynów wielkich, aczkolwiek głupich.

Horacy pokłonił się z kurtuazją nie uchybiając etykiecie, tak cenionej w miejscach takich jak to.

Rudowłosa dupa przynajmniej nie utrudniała. -pomyślał.

[center]***[/center]

Kapitol Stanu Wirginia Zachodnia, sala audiencyjna. 07.08.1993 02:30

Ventrue milczał. Surowe spojrzenie, którym możnaby ciąć stal utkwione było w Horacym. Nosferatu nie lubił takich sytuacji, nie lubił odczytywania myśli, którego się spodziewał przygotowując do tej wizyty. Nie wyczuł jednak nic takiego, choć na wszelki wypadek całą uwagę skupił na treści doręczonego listu. Wreszcie, po zdającej się trwać wieczność chwili z ulgą przyjął zapewnienie księcia o przychylności dla wypełnienia woli brujaha.

Choć potrafił odnajdywać się w podobnych sytuacjach, Horacy z rzadka tylko, z przymusu raczej niż sposobności, bywał na salonach od czasu owej niefortunnej sytuacji przekazania mu przez Democritusa domeny, którą i tak od lat uważał za własną. Ucieszył go więc fakt, że audiencja potoczyła się szybko i bezproblemowo.

Zbliżał się poranek. Sny odnajdą go w wyposażonym w trumnę samochodzie. Igor przeniesie i ułoży jego ciało wśród pięknych istot.
Spoiler!
Wysyłam wiadomość o ostatniej woli Atrahasisa do mego sprzymierzeńca Oktawiusza z prośbą, by rozpowszechnił ją wśród naszego klanu.

Awatar użytkownika
lightstorm
Reactions:
Posty: 882
Rejestracja: 25 października 2014, 09:40

Post autor: lightstorm » 02 lutego 2015, 15:32

Charleston, 1017 Edgewood 07.08.1993 03:15

Terry wysiadł z taksówki i skierował się w stronę wielkiego domu. Jego bystre oczy dostrzegły jakiś ruch wśród cieni, na tyłach posiadłości. Skupił swą moc na zmyśle wzroku, wyostrzając go do nadnaturalnych granic. I oto ujrzał czarną, zakapturzoną postać, o nienaturalnie bladej aurze. Malkavianin natychmiast pojął, iż musiał to być ktoś z Spokrewnionych. Nieznajomy poruszał się bardzo szybko, nie wydając żadnego dźwięku. Nie miał szans go dogonić, bowiem po chwili zniknął mu z oczu, przeskakując nadnaturalnie wysokim skokiem mur otaczający posesję. Jednak Terry był prawie pewien, że uciekinier używał Mocy Niewidoczności.

Postanowił wejść do domu, mając nadzieję, że nie zaskoczy go już nic więcej. Ostrożnie ruszył ścieżką przecinającą trawnik. Stając na werandzie, zorientował się, że drzwi mają otwarte zamki. W środku dom był całkowicie opuszczony i niepokojąco cichy. Ciężkie, drewniane meble stały w ponurym milczeniu, jakby zasmucone swą nowo odkrytą samotnością. Terry czuł, że stolik do kawy obserwuje go żałośnie... Zignorował go jednak, mając przed sobą ważniejsze cele niż pocieszanie zmartwionych sprzętów domowych (stolik westchnął zawiedziony). Intuicja szybko zaprowadziła, go do pomieszczenia, w którym Atrahasis najczęściej przebywał i medytował. Wszystkie ściany pokryte były czerwonym materiałem, a na drewnianej, hebanowej podłodze widniał narysowany białą kredą okrąg. W pomieszczeniu nie było widać żadnych śladów walki - przestrzeń tchnęła melancholią i pustką. A jednak, w samym centrum kręgu znajdowała się, kupka popiołu, Gdy Terry spostrzegł ją, padł na kolana i zaczął płakać.
Wyczuwasz iż w tym miejscu ktoś użył potężnej magii (jeszcze tej nocy). Jesteś prawie pewien, że jest to Magyia Przebudzonych.
Na widok prochów natychmiast czujesz ciężar swego grzechu. To twoja wina, że do tego doszło. Nie powinieneś do tego dopuścić. Masz mało czasu, niebawem świt i zaczynasz szukać schronienia. Całą następną noc spędzasz na modlitwie i nie wyjdziesz z ukrycia, nawet by przedstawić się Księciu. Przygotowujesz swoją duszę do zadania, jakie powierzył Ci przyjaciel. Tylko jego wykonanie pozwoli ci zmyć swój grzech.
[center]To rule in blood is to rule in truth. Ventrue Clan Motto[/center]

Awatar użytkownika
lightstorm
Reactions:
Posty: 882
Rejestracja: 25 października 2014, 09:40

Post autor: lightstorm » 02 lutego 2015, 20:42

Charleston WV 1017 Edgewood Tuckwiller House 08.08.1993 23:32

[center]Obrazek[/center]
Wzdłuż głównej dróżki prowadzącej do wejścia paliły się małe lampy, nad którymi krążyły ćmy i komary. Większość ogrodu przed domem tonęła w cieniu ogromnych drzew, porastających teren posesji. Przed budynkiem krzątali się ludzie w czarnych garniturach, sprawiających wrażenie profesjonalnej ochrony. Horacy wiedział, że są to ludzie Szeryfa, jednakże nikt z ochrony nie nosił otwarcie broni, ukrywając ją pod ubraniem. Wszystkie okna na parterze budynku były rozświetlone. Przesuwające się na zasłonach cienie informowały obserwujących, że wewnątrz znajduje się liczne towarzystwo.

Tej nocy prawie wszyscy reprezentatywni członkowie Camarilli zebrali się w domu zmarłego Brujaha. Główny salon na parterze dostosowany został do przyjęcia tak znakomitych gości. Primogen Toreadorów zadbała, o odpowiedni wystrój, aby odczytanie testamentu odbyło się w godnej i szacownej, aczkolwiek także estetycznej atmosferze. Stoły zostały nakryte czarnymi, jedwabnymi obrusami, powagi chwili dodawały także ciężkie, stalowo-szare zasłony w oknach. Tu i tam w wysokich wazonach umieszczono długie łodygi rzadkiej odmiany mieczyków, o czarno-czerwonych kwiatach. Całość pomieszczenia udekorowana była dodatkowo pogrzebowymi wstęgami, zdobionymi złotymi ornamentami o charakterze funeralnym. Wszystko to doskonale harmonizowało z głębokim odcieniem dębu i hebanu, z którego wykonane były meble i boazeria. Zapach mirry unosił się w powietrzu, przeplatany z wonią kwiatów i perfumami tych, którzy przyszli się pożegnać.

Po prawej stronie na wielkim stole przykrytym atramentowym i złotym jedwabiem, stała srebrna urna a za nią wiekowy portret, w masywnej ramie z rzeźbionego orzecha. Malowidło przedstawiało Atrahasisa. Z boków paliły się długie, czarne świece, o przyjemnie niewielkim płomieniu. Przed urną leżała ogromna kondolencyjna księga i wieczne pióro. Na ścianie powyżej umieszczony został ogromny wieniec z białych kalii, który zdawał się unosić w powietrzu, znakomicie kontrastując z mrocznym wystrojem wnętrza.
W pokoju dodatkowo ustawione były wiktoriańskie krzesła, skierowane w kierunku rzeźbionego biurka z hebanu, za którym spoczywał w fotelu Książę Democritus, wraz z swoim kocim pupilem. Odziany był w garnitur w kolorze kiru, koszulę w tej samej barwie i ciemno-czerwony krawat. Po jego prawej stronie siedziała przedstawiciela Klanu Brujah będąca Szeryfem miasta Chareston. Natomiast po lewicy Księcia godnie prezentowała się Toreadorka, pełniąca funkcję Herolda. Tej nocy ubrana byłą w stosowną na tę okazję, długą, grafitową suknię. Centralna część salonu wolna była jednak od umeblowania i tutaj też stała większość Kainitów, oczekując na odczytanie Ostatniej Woli Atrahasisa. Czynności tej dokonać miał sam Książę.

Na odczyt i złożenie hołdu zmarłemu, przybyło wielu znaczących żałobników. Z łatwością można było rozpoznać członków Rady Primogen z Klanu, Malkavian, Toreador, Brujah oraz Tremere. Powietrze wypełniały szelesty drogich kreacji i ściszone głosy zebranych.
[center]
Obrazek[/center]
Lasombra, Ravnos, Nasferau i Malkavian są już w środku. Możecie wchodzić w interakcje, przedstawiać się Księciu etc. W sali są na razie tylko członkowie Camarilli.

[center]Primogeni:[/center]
Malkavian cały czas majstruje, przy wielkim drewnianym gramofonie na płyty winylowe, mamrocząc coś pod nosem.
Brujah nie odzywa się wcale i ma ponurą minę, stojąc zaraz przy wejściu do Sali.
Tremere popija krew z kielicha i co chwila zmienia osobę z którą rozmawia.
Toreador krąży wśród zebranych i dba o prawidłową atmosferę, jaka powinna panować podczas tego spotkania.
Harpia wspomina pozytywne cechy zmarłego, sącząc krew z kielicha.

To co wszyscy wiecie o Atrahasisie:
Status: Niezależny, nie wiecie jak to możliwe, ale każda z frakcji traktowała Brujaha z szacunkiem. Nie znacie jego generacji, ale na pewno miał potężną krew. Camarilla oficjalnie uważała go za swojego członka, ale zdajecie sobie sprawę, że to był tylko tytuł honorowy. Nikt z was nie ma pojęcia o czymś takim jak True Brujah.
[center]To rule in blood is to rule in truth. Ventrue Clan Motto[/center]

Rellon
Reactions:
Posty: 90
Rejestracja: 03 stycznia 2015, 08:24

Post autor: Rellon » 03 lutego 2015, 00:01

Charleston WV 1017 Edgewood Tuckwiller House 08.08.1993 23:40

[center]Obrazek[/center]

Krok za krokiem w złodzieji mieście... przemkneło przez głowe Gavin'a gdy wchodził do domu, pod dyskretnym i niemal opiekuńczym wzrokiem członków ochrony. Jest wiele sytuacji w których członkowie jego klanu czują sie niezręcznie - ta z całą pewnością do takich należała. Wyglądało bowiem na to, że kameralne spotkane z potencjalną koterią ustąpić musiało miejsca szerzej zakrojonemu, Rodzinnemu spotkaniu. Wypadało się więc przedstawić Księciu... szlag by to...

Chwila obserwacji i... już było wiadomo przez kogo można przedstawić się Capo di tutti Capi*. Podszedł do damy która, jak miał nadzieje, okaże sie członkinią najbardziej ludzkiego odłamu Rodziny.

- Dobry wieczór Madam, czy mógłbym Pani zająć chwile? - rozpoczął ostrożnie Ravnos - Nazywam się Gavin Bellanger, i jako nowoprzybyły...
-... zapewne zechciałby Pan przedstawić się Księciu. - przerwała mu z dystyngowanym uśmiechem torreadorka - A przynajmniej tak by wypadało. - dodała wykonujac lekki ruch głową, charakterystyczny dla osoby która po raz enty powtarza pewną czynność, po czym podała mu dłoń którą Gavin ucałował - Lizelotta Vigier. Miło mi Cie poznać, a teraz prosze za ze mną, Książe zapewne sie ucieszy, tak wiele nowych twarzy wzbogaca dziś oblicze tego miasta...

Lizelotta poprowadziła cygana do Herolda, po czym wymieniła z nią kilka grzeczności. Dalsza część ceremonii przebiegła już gładko i zgodnie z protokołem:
- Nazywam się Gavin Josf Bellanger z klanu Ravnos. Przybyłem do Twojego miasta w by uczestniczyć w pogrzebie Adrahasis'a i uszanować jego ostatnią wole. Proszę o udzielenie mi gościnności na podstawie Piątej Tradycji. - po czym skłonił się lekko, oczekując decyzji Księcia.
- Udzielam... i przypominam o przestrzeganiu pozostałych praw Camarilii panie Bellanger, zwłaszcza na tak smutnym zgromadzeniu. - wyraził swoją wole Democritus.

Po oficjalnym przedstawieniu, Ravnos podszedł do urny i wypowiedział kilka słów w języku cyganów:
[center]
"Zgasł płomyk życia,
spłynęła z rozpaczy łza,
smutek i ból dała losu gra.
Otoczona przyjaźnią oraz sercem
wędrujesz gwiezdnym kobiercem
do odległej i nieznanej krainy,
gdzie będziesz zbierać
za swe życie nagrody i daniny.
"[/center]

Po wyrecytowaniu jednego z pożegnań klanowych, prawą dłonią dotkął klatki piersiowej, ust a następnie wykonał gest jakby posyłał pocałunek w kierunku urny. - Żegnaj Przyjacielu.

Gavin zajął miejsce w jakiejś dogodnej niszy która pozwoli mu na spokojne obserwowanie rozwoju wypadków.
Pierwszy raz w swoim nie-życiu żegnał przyjaciela klanu, wiadomo zdarzały się wypadki wewnątrz klanu, ale my to robimy inaczej.

Kamienne cele są jednak celami, nieważne jak dobrze przystrojonymi - to nie jest pożegnanie cieni na skraju lasu, wśród tańczącego taboru i dźwięków muzyki. To nie chaotyczny taniec iskier ku gwieździstemu niebu, gasnącego wraz z ostatnim podmuchem wiatru...

[center]Obrazek[/center]

*Szef wszystkich szefów
Ostatnio zmieniony 04 lutego 2015, 15:21 przez Rellon, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
Sigil
Reactions:
Posty: 1972
Rejestracja: 08 stycznia 2015, 20:11
Been thanked: 1 time
Kontakt:

Post autor: Sigil » 03 lutego 2015, 16:23

Charleston WV ulica 1017 Edgewood 08.08.1993 23:47

[center]Obrazek[/center]

Obserwował budynek od jakiś dziesięciu minut, stojąc wśród cieni po przeciwnej stronie ulicy. Wiedział, że nie zostanie zauważony przez żadną z osób w ogrodzie. Mrok zalegający wśród potężnych klonów, rosnących na skwerze, ochraniał go, zapewniając całkowitą osłonę zarówno przed światłem ulicznych lamp jak i spojrzeniem Niewiernych. Nie martwiła go ilość agentów na terenie posesji, ani ich ewidentnie profesjonalne podejście do sprawy, o którym zdążył się już przekonać. Problem był nieco innej natury i dotyczył samego domu.

Spojrzał na rozświetlony budynek bezgłośnie licząc cieniste sylwetki, przesuwające się gładko w zaciągniętych zasłonami oknach. Wielu gości, o wiele więcej niż cztery osoby. Liczna ochrona także zdawała się potwierdzać jego obawy, iż w budynku znajdował się ktoś ważny, przynajmniej o statusie Księcia. A więc to było większe spotkanie. Dom, wypełniony Munafiqun*. Czuł jak wzbiera w nim fala odrazy i pogardy. Ten budynek był jak gnijący owoc, wypełniony wijącym się robactwem, ich intrygami, podłością i (krwią) hańbą. Czarny płomień nienawiści wypełnił jego serce i Namtar przez chwilę pozwolił mu kwitnąc, czerpiąc z niego siłę, przed czekającym go zadaniem. Gdyby nie świętość Kontraktu nigdy nie przestąpiłby progów tego siedliska plugastwa. Takie zebrania zresztą widywał dotąd jedynie przez lunetę snajperską - i była to perspektywa, która jak dotąd całkowicie mu odpowiadała. Tej nocy jednak obowiązek wymagał od niego czegoś więcej i zabójca czuł, jak bestia w nim obnaża zęby na myśl, o jego spełnieniu. A jednak wiedział, co musi zrobić. Mektub.
Zdusił gniew, wracając myślą do praw Khabar**. Asabiyya bi to zendegi aerzesh e zi'staen ra naeda'raed!*** Ścieżka Zemsty wymaga przebiegłości i opanowania, a Muruwa**** Klanu jest prawem. Na krew przyjdzie jeszcze czas... Niedługo... Poczuł jak bestia cichnie, uspokojona tą obietnicą. Powoli oblizał kły. Ból i żelazisty smak własnej vitae sprawił mu przyjemność, przywołując go do rzeczywistości.
Skoncentrował się na zadaniu: zidentyfikować i odnaleźć cele. Właściwie... Chyba nie powinien tak o nich myśleć, ale chwilowo nie potrafił inaczej. Poprzez dar skorpiona w swych żyłach sięgnął w otaczającą go ciemność i poczuł jak jego ciało traci materialną formę, przekształcając się w cień. Jak zwykle w tej postaci nie umiał określić gdzie rozpoczyna się jego istota i zaczyna noc... Uwielbiał ten stan, w którym nic nie rozdzielało go z Pramatką Tiamat.

Atramentowy strzęp mroku oderwał się od kępy drzew, rosnących na skwerze i przemknął bezgłośnie przez ulicę. Korzystając z cieni wypełniających park wokół posesji, śmignął niezauważony obok odzianych w garnitury ochroniarzy i wpełzł przez jedno z piwnicznych okien do wnętrza domu...

* Hipokryci - Assamickie określenie członków Camarilli.
** Kodeks Prawa Klanu Łowców
*** pers. O Wierności, życie bez Ciebie jest niczym!
**** Honor
Spoiler!
Palę 2 P.K. na Transformację w Cień.
Ostatnio zmieniony 24 września 2015, 11:11 przez Sigil, łącznie zmieniany 1 raz.
[center]No beast so fierce but knows some touch of pity. But I know none, and therefore am no beast.[/center]

ODPOWIEDZ