Drakwald, późna zima roku 2509
Odgłos wydobytego z wielu gardeł wilczego wycia niósł się po tonącej w śniegu puszczy niczym potępieńczy skowyt skazanych na wieczną udrękę przeklętych dusz.
Wśród niekończących się połaci lasu w półmroku poruszały się obleczone w puszyste futra cielska o szarej sierści, wywieszające z pysków wilgotne jęzory i spozierające ku zdobyczy ślepiami, w których zdawała się płonąć żarłoczna gorączka. Dwukrotnie rosłe bestie podeszły na tyle blisko, by zmrozić swym widokiem krew w żyłach brnących po kolana w śniegu ludzi i za każdym razem cofały się w ostatniej chwili przywoływane w głąb lasu zewem swego przywódcy, chrapliwym wyciem stworzenia, które nawet w tych drapieżnikach budziło zauważalny strach.
Podążający na oślep ludzie nie mogli nie dostrzec w tym odległym zawołaniu pewnej zdumiewającej nuty inteligencji wydającej się zupełnie nie pasować do puszczańskiego zwierzęcia, przywodzącej na myśl ludowe opowieści o starej puszczy opowiadane w cesarskich sadybach przez mądre staruchy.
Zagubieni w puszczy wędrowcy próbowali sobie wmawiać, że to tylko zatrwożona wyobraźnia podsuwa im takie wrażenie, że niosące się echem wycie pochodzi od przewodnika wilczego stada, bestii większej od swych pobratymców, ale wciąż jedynie zwierzęcia.
W myślach modlili się, by prawda nie okazała się inna.