Dark Heresy - opowiadania

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 03 maja 2015, 09:45

Dan Abnett to jeden z najbardziej znanych autorów SF specjalizujących się w uniwersum WH40K; jego też najbardziej sobie z tego grona cenię. Przekład jest autorski i ma sporo lat, więc może razić oczy stylistyką. Mam w zamian nadzieję, że poszerzy nieco Wasze wyobrażenie świata gry.
ZAGINIENI W AKCJI (Dan Abnett)

Swoją lewą dłoń straciłem na Sameterze. Oto, jak do tego doszło. Trzynastego dnia Sagittaru (lokalnego kalendarza), trzy dni przed przesileniem, w samym środku mieszczańskiej dzielnicy metropolii Urbanite znaleziono ewangelistę Lazlo Mombrila, krążącego chaotycznie po dachu opuszczonej tawerny. Człowiek ten pozbawiony został oczu, języka, nosa i obu dłoni.

Urbanite to drugie pod względem wielkości miasto Sameteru, rolniczej planety w podsektorze Helican. Wysoki poziom przestępczości i społeczna degeneracja mieszkańców tego miasta nie budzą większego zaskoczenia zważywszy na ogrom jego populacji, jednakże ten akt zbrodniczego barbarzyństwa przyciągał uwagę z dwóch powodów. Po pierwsze, okaleczeń nie dokonano w trakcie walk ulicznych ani pod wpływem alkoholu czy narkotyków - zbrodnia nosiła znamiona zaplanowanej operacji chirurgicznej przeprowadzonej w sposób przywodzący na myśl rytualną ceremonię.

Po drugie, było to czwarte tego rodzaju przestępstwo odkryte w ciągu ostatniego miesiąca.

Przebywałem na Sameterze od trzech tygodni, badając na prośbę lorda inkwizytora Rorkena powiązania pomiędzy lokalną federacją kupiecką, a ugrupowaniami secesjonistycznymi z Hesperusa. Podejrzenia Inkwizycji nie znalazły potwierdzenia w faktach - recesja gospodarcza zmusiła ludzi biznesu z Urbanite do zawarcia kilku lekkomyślnych transakcji z kupcami Wolnej Floty, ale pozostawali oni w błogiej nieświadomości swych przewinień. Źródło przestępczego kartelu znajdowało się na Hesperusie i tam właśnie trzeba było przeprowadzić śledztwo, doszedłem jednak do wniosku, że misja na Sameterze była pomysłem lorda Rorkena, mającym w subtelny sposób umożliwić mi powrót do czynnej służby po wydarzeniach związanych ze sprawą Necroteuchu.

Według kalendarza Imperium mijała druga połowa roku 241.M41. Kończyłem wtedy kilkumiesięczny okres prac naukowych i medytacji na Thracian Primaris. Demoniczne oczy Cherubaela wciąż jeszcze budziły mnie w sennych koszmarach, a skórę pokrywały ślady okaleczeń zadanych przez sadystycznego Gorgone Locke. Jego neuralna broń uszkodziła mój układ nerwowy i sparaliżowała twarz, dlatego już nigdy więcej nie zdołam się uśmiechnąć. Obrażenia odniesione na KCX-1288 i 56-Izar goiły się na szczęście dobrze i czułem narastającą chęć powrotu do swych obowiązków.

Banalnie proste śledztwo na Sameterze nie sprawiło mi kłopotów, więc szybko zamknąłem sprawę i sporządziłem wszelkie wymagane raporty. W trakcie przygotowań do odlotu nieoczekiwanie poproszono mnie o udzielenie audiencji grupie wysokich przedstawicieli Administratum.

Na spotkanie wyznaczone w Urbanite Excelsior, luksusowej dzielnicy na górnych poziomach metropolii, udałem się wraz z grupą zaufanych współpracowników. Za pokrytymi płatkami sadzy pancernymi szybami apartamentu rozpościerała się panorama posępnego brudnego miasta, rzucającego mroczny cień mieszkalnych iglic na zanieczyszczone wody odległej o dwadzieścia kilometrów zatoki. Ornitoptery krążyły nieustannie pomiędzy drapaczami chmur, a światła ostrzegawcze orbitalnych wahadłowców i lekkich frachtowców migotały pośród gęstego smogu znacząc drogę wiodącą do lądowisk kosmoportu. Daleko na obrzeżach metropolii, skryte za kurtyną żółtawego, dusznego powietrza, wielkie rafinerie wyrzucały w niebo kłęby czarnego dymu zmieniając dzień w niekończący się zmierzch.

- Już tutaj są - oświadczyła Bequin wchodząc do pokoju przez drzwi oddzielające apartament od hallu. Miała na sobie elegancką suknię z niebieskiego adamaszku i jedwabny pashmeena, doskonale stosując się do moich poleceń, nakazujących na czas spotkania nałożenie ubiorów demonstrujących powagę naszego urzędu i statusu społecznego.

Ja sam założyłem na tę okazję kurtę z miękkiej czarnej skóry ściągniętą szarym pasem oraz skórzany płaszcz sięgający połowy ud.

- Czy będę wam potrzebny? - zapytał Midas Betancore, mój pilot.

- Raczej nie - pokręciłem przecząco głową - To jakieś kwestie polityczne. Jedź na lądowisko i przygotuj statek do odlotu.

Potwierdził polecenie skinięciem i wyszedł z apartamentu. Bequin zaprosiła gości do środka.

Założyłem polityczne motywy nieoczekiwanego spotkania ze względu na uczestnictwo w nim samego Eskeena Hansaarda, szefa departamentu spraw wewnętrznych Urbanite. Był to potężny mężczyzna w brązowej bluzie o wysokim kołnierzu, ale jego młodzieńcza twarz zdawała się przeczyć muskularnej budowie ciała. Towarzyszyło mu dwóch funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa w szarych pancerzach osobistych oraz niska krępa kobieta o czarnych włosach, nosząca cienki ciemnoniebieski uniform.

Nim Bequin poprosiła gości o wejście do środka, usiadłem pośpiesznie w wysokim ornamentowanym fotelu, dzięki czemu mogłem ich powitać powstając z miejsca w wystudiowany, pełen uprzejmości sposób. Nie zamierzałem nikomu pozostawiać wątpliwości, kto jest tutaj najwyższy rangą.

- Ministerze Hansaard - potrząsnąłem jego ręką - Jestem inkwizytor Gregor Eisenhorn z Ordo Xenos, to zaś moi współpracownicy. Alizebeth Bequin, Godwyn Fischig i Uber Aemos. W jaki sposób możemy panu pomóc?

- Nie chcę nadużywać pańskiego czasu, inkwizytorze - odparł wyraźnie zdenerwowany i zmieszany moją osobą. Doskonale, o taki efekt mi właśnie chodziło - Pojawił się pewien przypadek, który wydaje się wykraczać poza zakres możliwości organów śledczych miasta. Przypadek noszący znamiona opętania, wymagający bliższej uwagi Inkwizycji.

Minister okazał się zaskakująco szczery, czym wywarł na mnie dobre wrażenie. Wysoki urzędnik Administratum, szukający właściwego wyjścia z sytuacji, która zaczynała go przerastać. Mimo to wciąż byłem przekonany, że źródłem kłopotów jest jakaś błahostka, porównywalna z nielegalnymi interesami federacji kupieckiej, wymagająca jedynie mego oficjalnego poparcia przed zamknięciem lokalnego śledztwa. Ludzie tacy jak Hansaard często bywali nadmiernie ostrożni i szukali potwierdzenia słuszności swych działań w opinii innych instytucji.

- W ciągu ostatniego miesiąca w metropolii doszło do czterech morderstw, w wyraźny sposób ze sobą powiązanych. Chciałbym prosić o pańską opinię w ich kwestii. Wszystkie zgony spowodowane zostały rytualnymi okaleczeniami.

- Proszę o dokumenty - odparłem.

- Kapitanie? - chrząknął minister.

Kapitanem arbitratorów Hurlie Wrex okazała się czarnowłosa kobieta. Podeszła do mnie z pełnym respektu ukłonem i podała elektroniczny notes ozdobiony złotym emblematem Adeptus Arbites.

- Przygotowałam streszczenie zawierające podstawowe informacje.

Zacząłem szybko przesuwać wzrokiem po linijkach tekstu, przygotowując w myślach standardowe zalecenia śledcze dla tej bez wątpienia prostej sprawy. Nagle jednak zwolniłem czytanie, po czym przejrzałem zawartość notesu jeszcze raz od początku.

Poczułem mieszaninę podniecenia i frustracji. Już po pierwszym rzucie oka na zgromadzone informacje zrozumiałem, że sprawa zabójstw wymaga natychmiastowej interwencji Inkwizycji. Po raz pierwszy od miesięcy powróciło znajome uczucie ekscytacji. Minister Hansaard nie okazał się przesadnie ostrożnym człowiekiem i musiałem udzielić mu pomocy, choć myśl o dalszym pobycie w tym przygnębiającym mieście wcale nie budziła mego entuzjazmu.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 03 maja 2015, 09:52

Wszystkie cztery ofiary zostały oślepione, pozbawiono je również nosów, języków i dłoni oraz, poza ostatnim przypadkiem, szeregu organów wewnętrznych.

Ewangelista Mombril był jedyną ofiarą żyjącą w chwili odnalezienia. Zmarł wskutek obrażeń osiem minut po przewiezieniu do szpitala miejskiego. Uznałem, że człowiek ten zdołał w jakiś sposób uciec swym oprawcom, nim ci dokończyli krwawe dzieło.

Trzy pozostałe przypadki znacząco się różniły.

Poul Grevan, operator maszyn przemysłowych; Luthar Hevall, tkacz dywanów i narzut; Idilane Fasple, gospodyni domowa.

Hewalla znaleźli tydzień wcześniej serwitorzy pracujący w służbach sanitarnych metropolii, dokonujący rutynowego przeglądu kanałów ściekowych na środkowych poziomach Urbanite. Ktoś próbował spalić trupa, po czym wrzucił szczątki do rur odpływowych, ale funkcjonariusze Arbites zdołali przeprowadzić sekcję zwłok. Lekarze przyjęli tezę, iż brakujące kończyny uległy rozkładowi i spłynęły ściekami, ale w raporcie znalazła się sugestia określająca obrażenia na kikutach ramion jako spowodowane piłą bądź ostrzem łańcuchowym.

Kiedy wydobyto spod dachu mieszczańskiego habitatu ciało Idilane Fasple, jej sekcja wyjaśniła kilka kwestii wprawiających w zakłopotanie lekarzy badających szczątki Hewalla. Fasple została okaleczona w sposób identyczny jak ewangelista Mombril, w jej przypadku jednak zabójcy posunęli się dalej usuwając ofierze mózg i serce. Zwłoki były zmasakrowane w odrażający sposób. Jeden z robotników dachowych odpowiedzialnych za odkrycie ciała popełnił kilka dni potem samobójstwo nie mogąc otrząsnąć się z szoku. Ciało Fasple, pozbawione krwi i dosłownie uwędzone strumieniami gorącego powietrza wydmuchiwanymi przez poddasze z układu grzewczego habitatu, owinięto szczelnie w ciemnozieloną tkaninę o wzorze przypominającym materiał służący do produkcji koców Imperialnej Gwardii i przybito do wewnętrznej strony podpór dachowych za pomocą ciężkiej nitowarki.

Analiza porównawcza spraw Fasple i Hewalla upewniła arbitratorów w podejrzeniach, iż tkacz dywanów również pozbawiony został serca i mózgu. Do chwili odkrycia zwłok Fasple zakładano bowiem, iż brak tych organów wewnętrznych spowodowany był działaniem wyjątkowo żrących płynów wypełniających miejskie ścieki.

Grevan, pierwsza odnaleziona ofiara rytualnych mordów, został wyłowiony z wód zatoki przez łódź patrolową. Początkowo założono, iż jest on ofiarą zabójstwa dokonaną przez marynarzy służących w morskiej flocie, jednakże drobiazgowe śledztwo prowadzone przez kapitan Wrex szybko powiązało przypadek mechanika z pozostałymi tajemniczymi zgonami.

Ze względu na okoliczności, w jakich znaleziono ofiary, niemożliwe okazało się precyzyjne określenie chwili ich śmierci, jednak Wrex wykazała się profesjonalizmem również w tej kwestii. Grevana widziano ostatni raz żywego dziewiętnastego dnia Aquiarae, trzy dni przed wyłowieniem ciała z zatoki. Hewall dostarczył zamówiony dywan do odbiorcy dwudziestego czwartego dnia tego samego miesiąca. Fasple nie zgłosiła się do nowej pracy piątego dnia Sagittaru, chociaż dzień wcześniej rozmawiała z sąsiadami uszczęśliwiona zmianą w dotychczasowym życiu.

- Początkowo uważałam, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą grasującym w niższych dystryktach miasta - oświadczyła Wrex - Jednakże stopień obrażeń zadanych ofiarom zdaje się przeczyć tym założeniom. To nie jest pospolity zabójca, nawet nie psychopata. Te mordy mają charakter specyficznego, przeprowadzanego z zimną krwią rytuału.

- Skąd ten wniosek? - zapytał Fischig, były oficer Arbites na Humbrisie i doświadczony śledczy sekcji zabójstw. To właśnie jego znajomość procedur policyjnych i ogromna wiedza były przyczyną rekrutacji do grona moich najbliższych współpracowników. To oraz jego wprawa w posługiwaniu się bronią.

Wrex spojrzała na niego z ukosa, sądząc najwyraźniej, że próbuje w jakiś sposób kwestionować jej sprawozdanie.

- Ze względu na naturę okaleczeń oraz staranność sprawcy w pozbywaniu się zwłok - spojrzała ponownie na mnie - Moje doświadczenie mówi mi, że seryjny morderca w głębi duszy pragnie być odnaleziony, a już z całą pewnością chce, by jego czyny były powszechnie znane. Mordów dokonuje w spektakularny sposób, okazując w ten sposób swą wyższość nad bezsilną społecznością. Psychopata pożąda strachu wzbudzanego wśród ludzi swymi czynami. Ktoś poczynił wiele wysiłków, aby ukryć te ciała, można zatem przyjąć, iż zabójca bardziej był zainteresowany samym zadawaniem śmierci niż reakcją społeczeństwa na te mordy.

- Poprawne wnioski, kapitanie - uznałem - Doszedłem do identycznych. Morderstwa okultystyczne zazwyczaj starannie się ukrywa, by zakazane organizacje mogły działać bez ryzyka zdemaskowania.

- Co znaczy, że możemy nadal znajdować zwłoki... - powiedziała cicho Bequin wypowiadając złowieszczą przepowiednię nadchodzących dni.

- Morderstwa okultystyczne? - zaniepokoił się jeszcze bardziej minister - Co prawda obawiałem się czegoś takiego zwracając się do Inkwizycji o pomoc, ale czy rzeczywiście...

- Na Alphexie zakazany kult pozbawiał ofiary dłoni i języków, ponieważ te części ciała odpowiedzialne są za komunikację międzyludzką - przerwał Hansaardowi Aemos - Na Brettarii dokonywano ekstrakcji mózgów, jakoby w celu wydobycia ich duchowej esencji. Na kilku innych światach doszło do przypadków rytualnego pozbawiania ofiar oczu... Gulinglas, Pentari, Hesperus, Messina... te organy postrzegane są bowiem za okna duszy. Heretycy z Saint Scarif odcinali więźniom dłonie, po czym zmuszali ich do spisywania ostatniej spowiedzi piórami przywiązanymi do kikutów za pomocą...

- Wystarczy tych informacji, Aemos - oświadczyłem. Minister pobladł już wystarczająco, jak na mój gust - To bez wątpienia zabójstwa kultowe, panie Hansaard. Gdzieś w pańskim mieście działa zakamuflowana komórka czcicieli Chaosu i my ją znajdziemy.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 03 maja 2015, 10:00

Nie tracąc czasu udałem się do środkowego dystryktu metropolii. Grevan, Hewall i Fasple mieszkali właśnie w tych dzielnicach, natomiast Mombril, bawiący w mieście przejazdem, tam został znaleziony. Aemos pojechał do archiwum Administratum z poleceniem zebrania wszelkich zapisków mówiących o działalności kultów na Sameterze oraz zbadaniu ewentualnych powiązań pomiędzy datach poszczególnych zabójstw. Fischig, Bequin i Wrex dołączyli do mnie.

Otoczenie miejsc zbrodni często wiele mówi o samym sprawcy i jego motywach. Podczas kupieckiego śledztwa cały czas spędziłem w górnej części miasta, poznając jedynie jego czystsze i bezpieczniejsze dzielnice, wystrzeliwujące smukłymi iglicami drapaczy chmur ponad warstwę wszechobecnego smogu.

Środkowy poziom metropolii okazał się odstręczającym, posępnym miejscem. Gruba warstwa przemysłowych zanieczyszczeń zdawała się pokrywać każdą odkrytą przestrzeń, nieustannie padały żrące deszcze. Na kiepsko oświetlonych ulicach tłoczyły się w gigantycznych korkach brudne samochody, a kamienne ściany budynków zdawały się kruszyć i rozsypywać. Ze względu na kurtynę smogu wszędzie panował półmrok, rozświetlany czerwoną poświatą rzucaną przez kominy gazowych elektrowni. Widok ten przywodził mi na myśl oglądane niegdyś płaskoryty przedstawiające Inferno.

Wysiedliśmy z opancerzonego wozu kapitan Wrex na rogu Shearing i Pentacost. Kobieta ubrała swój kompozytowy hełm i leżącą na tylnej półce samochodu kurtkę. Szybko pojąłem, dlaczego to zrobiła i zacząłem tęsknić za swoim kapeluszem albo respiratorem. Siąpiący deszcz śmierdział uryną. Co pół minuty wzdłuż ulicy przemykał szynowy tramwaj, wprawiający podłoże w wyraźnie drgania.

- Tędy - machnęła dłonią Wrex i poprowadziła nas do bramy zaniedbanego habitatu. Wszędzie wokół dostrzegałem ślady zniszczeń poczynionych upływem czasu. Ktoś ustawił pracujące w budynku systemy grzewcze na pełną moc. Być może chciał w ten sposób poradzić sobie z wszechobecną na zewnątrz wilgocią, ale w efekcie otrzymał potworną duchotę. Stęchłe powietrze wypełnione było odorem przypominającym smród mokrego zwierzęcego futra.

W tym budynku znaleziono zwłoki Idilane Fasple. Znajdowały się w zamkniętej dla mieszkańców części poddasza.

- Gdzie mieszkała? - zapytał Fischig.

- Dwie ulice stąd. Wynajmowała mieszkanie w jednej ze starych kamienic.

- Hewall?

- Jego dom stoi kilometr stąd na zachód. Zwłoki odkryto pięć bloków na wschód.

Rzuciłem okiem do notesu. Tawerna, na której dachu konał Mombril znajdowała się zaledwie trzydzieści minut marszu habitatu, w którym się znajdowałem, natomiast od domu Grevana dzielił nas jeden przystanek tramwajowy. Jedynym elementem nie pasującym do układanki było miejsce odkrycia zwłok mechanika, wyłowionego z wód zatoki.

- Mej uwadze również nie uszedł fakt, iż wszyscy zamordowani mieszkali w wyjątkowo zbliżonym rejonie - uśmiechnęła się lekko Wrex.

- Nigdy nie podważyłbym pani zdolności dedukcji, kapitanie. Wyjątkowo to właściwe określenie. To już nawet nie ta sama dzielnica czy dystrykt. To sąsiedztwo kilku ulic.

- Sugestie? - zapytała Bequin.

- Morderca bądź mordercy również pochodzą z tego miejsca - oświadczył Fischig.

- Albo też mamy do czynienia z kimś, kto tego miejsca nienawidzi i wyraża swe negatywne emocje poprzez zabijanie jego mieszkańców - zaproponowała Wrex.

- Obszar łowiecki? - chrząknął Fischig.

Skinąłem potakująco głową. Obie koncepcje były równie prawdopodobne.

- Rozejrzyjcie się - poleciłem Fischigowi i Bequin, chociaż doskonale wiedziałem, że wszelkie istotne dowody w sprawie zostały już zabezpieczone przez funkcjonariuszy policji. Wrex nie zaprotestowała, sądząc widocznie, że nasze doświadczenie może doprowadzić do znaczącego przełomu w śledztwie.

Na końcu korytarza znalazłem niewielkie biuro, najwyraźniej używane przez nadzorcę habitatu. Kartki papieru wisiały na ściennej tablicy przybite do niej pinezkami: rachunki za czynsz, ewidencja wyposażenia, wykaz najbliższych remontów. Atmosferę utraconego dobrobytu podkreślał mały serwitor, częściowo rozmontowany i stojący nieruchomo w kącie, oraz przesycający powietrze zapach taniego likieru. Odcięty od munduru naramiennik i papierowa rozeta pochodząca z imperialnej świątyni wisiały przymocowane do ściany nad drzwiami biura.

- Co tutaj robisz?

Odwróciłem się w miejscu. Nadzorca okazał się mężczyzną około pięćdziesiątki noszącym brudny, zaniedbany ubiór. Szczegóły. Zawsze dbam o szczegóły. Złoty sygnet na palcu, ozdobiony symbolem kłosa zboża. Rząd metalowych płytek biegnących wzdłuż blizny przecinającej czaszkę w miejscu, gdzie włosy już nie odrosły. Pomarszczona, chorobliwie blada skóra. Odważny błysk w oczach.

Powiedziałem mu, kim jestem i nie zrobiło to na tym człowieku żadnego wrażenia. Kiedy zażądałem jego personaliów, odparł:

- Świetnie. Czego tutaj szukasz?

Rzadko korzystam ze swojej mocy. Mentalne zdolności często zamykają równie wiele drzwi jak wiele potrafią otworzyć. Coś jednak było w tym człowieku, co budziło mą ciekawość. Wymagał efektywnego ponaglenia.

- Jak się nazywasz? - powtórzyłem pytanie modulując głos w mesmeryczny sposób.

Cofnął się krok do tyłu, zwężając z zaskoczeniem oczy.

- Ouater Traves - wymamrotał.

- Czy znałeś Idilane Fasple?

- Widywałem ją czasami.

- Rozmawialiście?

Pokręcił przecząco głową. Nawet na chwilę nie odrywał swego spojrzenia od moich oczu.

- Miała przyjaciół?

Wzruszył ramionami.

- Co z obcymi? Ludźmi krążącymi po ulicach?

Coś błysło w jego spojrzeniu. Coś drwiącego, ironicznego. Wyraz politowania. Jakby uważał, że nie widziałem jeszcze ulic środkowego poziomu.

- Kto miał dostęp do poddasza, na którym ukryto zwłoki?

- Nikt. Nikt tam nie wchodził od chwili ukończenia budowy tego domu do chwili, w której zatkały się szyby wentylacyjne i trzeba było rozciąć od góry dach. Wtedy ją znaleźli.

- Nie ma tam szybu, włazu?

- Tylko wylot wentylatora. Zamknięty, a nikt nie ma klucza. Łatwiej byłoby rozwalić sufit.

Wróciliśmy do samochodu kryjąc się przed deszczem pod podporami magnetycznej kolejki.

- Identycznych wyjaśnień Traves udzielił mi - powiedziała Wrex, kiedy przekazałem pozostałym treść rozmowy z nadzorcą - Nikt od lat nie wchodził na poddasze, bo do chwili awarii wywietrzników nie było takiej potrzeby.

- Ktoś tam był. Człowiek posiadający klucze do klapy wentylatora. Morderca.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 03 maja 2015, 11:22

Zbiornik ściekowy, w którym znaleziono Hewalla wznosił się za rzędem budynków użytku publicznego, wzniesionych na pozostałościach starych warsztatów rzemieślniczych. Dwie kondygnacje wyżej dostrzegłem neon baru, świecący rachitycznie pomiędzy imperialnym aquila i fleur-de-lys. Fischig i Wrex zeszli w dół zaglądając w rozbite okna opuszczonych domów przy zbiorniku, ja zaś i Bequin udaliśmy się do baru.

W środku królował półmrok. Grupa siedzących przy wysokim kontuarze pijaków zgodnie zignorowała nasze wejście. W powietrzu unosił się ciężki zapach obscury.

Za bufetem stała kobieta zwracająca natychmiast na siebie uwagę. Miała jakieś czterdzieści lat i niezwykle muskularną, niemalże męską, budowę ciała. Jej bluza miała odcięte rękawy odsłaniając w ten sposób ramiona umięśnione równie mocno jak ręce Fischiga. Na bicepsie dostrzegłem mały tatuaż w postaci trupiej czaszki i skrzyżowanych piszczeli. Skóra na twarzy barmanki była blada, pokryta siecią zmarszczek.

- Co dla was? - zapytała wycierając jednocześnie blat brudną ścierką. Jej prawa ręka od łokcia w dół była syntetyczną protezą.

- Informacje - odpowiedziałem.

Rzuciła szmatę za rząd ustawionych na półce butelek.

- Nic nie wiem.

- Znasz człowieka o nazwisku Hewall?

- Nie.

- To jego wyłowiono z odpływu ściekowego za twoim barem.

- Doprawdy. Nie miałam pojęcia, jak się nazywa.

Z miejsca, w którym teraz stałem zauważyłem, że tatuaż nie przedstawiał wcale czaszki i piszczeli. To był zbożowy kłos.

- Wszyscy mamy jakieś imiona. Jak brzmi twoje?

- Omin Lund.

- Żyjesz tutaj?

- Życie to zbyt dobrze powiedziane - żachnęła się i odeszła, by obsłużyć innego klienta.

- Wredna dziwka -mruknęła Bequin, kiedy wyszliśmy na ulicę - Każdy tutaj zachowuje się, jakby miał coś do ukrycia.

- Bo też każdy coś ukrywa, chociażby fakt, że z całego serca nienawidzi tego wstrętnego miejsca, w którym przyszło mu wegetować.

Urbanite, podobnie jak cały Sameter, zaczęło umierać siedemnaście lat temu. Miasta przetwórcze na Thracian Primaris znalazły konkurencyjnych dostawców żywności i profity społeczeństwa drastycznie zmalały. Chcąc przywrócić poziom eksportu do tego z czasów prosperity notable podnosili wydajność rafinerii i fabryk poprzez znoszenie limitów zanieczyszczeń środowiska. Przez setki lat Urbanite z ogromnym trudem próbowało kontrolować smog i skażenie gleby. Od kilku ostatnich dekad nikt już tym problemem nie zaprzątał sobie głowy.

Noszony w uchu mikrokomunikator pisnął krótko. Zgłosił się Aemos.

- Co znalazłeś?

- Nic szczególnego. Sameter jest oficjalnie czysty. Ostatnia kontrolna akcja Inkwizycji miała miejsce trzydzieści jeden lat temu, i nie w Urbanite, tylko w Aquitane, stolicy. Znaleziono wtedy dzikiego psionika. Planeta posiada znaczny poziom przestępczości, działają tu handlarze narkotyków, dochodzi do ulicznych zamieszek. Brak jakichkolwiek informacji mających podłoże heretyckie.

- Morderstwa zbliżone metodyką do naszej sprawy?

- Żadnych. Cofnąłem się w rejestrach o dwieście lat wstecz.

- Co z datami zgonów?

- Trzynasty sagittaru to zwykły dzień roboczy, nie posiada żadnego znaczenia urzędowego ani ludowego. Data pacyfikacji miast Sarpetalu bywa rocznicą heretyckich wystąpień w całym podsektorze, ale minęła półtora miesiąca temu. Jedyny znaleziony łącznik to piąty dzień sagittaru. Jest to dwudziesta pierwsza rocznica Bitwy o Wzgórza Klodeshi.

- Nazwa ta nic mi nie mówi.

- Szósta z siedmiu wielkich ofensyw podjętych przez Imperium podczas wojny na Surealis VI.

- Surealis... przecież to świat w sąsiednim podsektorze, kawał drogi stąd. Aemos, każdy dzień roku w kalendarzu imperialnym jest rocznicą jakiejś bitwy. Co to za łącznik?

- Dziewiąty Regiment Piechoty Sametaru uczestniczył w kampanii na Surealis.

Fischig i Wrex podeszli do nas pośpiesznie wspinając się po stromych schodach. Kapitan mówiła coś ściszonym głosem do swojego modułu łączności. Kiedy skończyła, spojrzała na mnie. Wielkie krople deszczu ściekały po wizjerze jej hełmu.

- Znaleziono następną ofiarę, inkwizytorze - powiedziała.


Nie była to jedna ofiara, tylko trzy, zaś ich odnalezienie wprowadziło jeszcze większy zamęt w naszym śledztwie. Stary magazyn w dzielnicy młynarskiej, dziesięć ulic od mieszkania Fasple, został dwa miesiące temu uszkodzony przez przypadkowy pożar i grupy robotników rozbierały go systematycznie przewożąc odzyskane materiały na pobliskie place budów. Zwłoki odkryto wewnątrz sekcji muru nietkniętej przez płomienie. Kobieta i dwaj mężczyźni, okaleczeni w identyczny sposób jak inne ofiary.

Te zwłoki były jednak niezwykle stare, poznałem to na pierwszy rzut oka. Weszliśmy do ruin magazynu stąpając ostrożnie po pokrytej gruzem podłodze. Deszcz lał się do środka poprzez dziury w zniszczonym dachu, rozmazując zimne niebieskie światło policyjnych latarek. Funkcjonariusze Adeptus Arbites zabezpieczyli teren magazynu, ale niczego nie dotykali czekając na nasze przybycie.

Zmumifikowane i skurczone, trupy spoczywały wewnątrz muru od lat.

- Co to takiego ? - wskazałem interesujący mnie przedmiot. Fischig pochylił się nad zwłokami.

- Płachty materiału, owinięte wokół ciał. Stare. Rozchodzą się w palcach.

- Chodzi mi o wzór na nich. Te srebrne plamy.

- Wydaje mi się, że to wojskowy brezent. Matowo-srebrny wzór. Zauważ, że ten kamuflaż płowieje wraz z upływem czasu.

- Wiem. Te ciała nie zostały tu ukryte jednocześnie - powiedziałem.

- Owszem - skinął głową Fischig.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 03 maja 2015, 11:28

Musieliśmy czekać sześć godzin na wstępne wyniki sekcji, ale potwierdziły one nasze podejrzenia. Wszystkie trzy ciała spoczęły w prowizorycznym grobowcu co najmniej osiem lat temu, jednakże w różnych odstępach czasu. Jeden z mężczyzn pochowany został prawdopodobnie dwanaście lat temu, ciała kobiety i drugiego mężczyzny ukryto później. Nie zdołano zidentyfikować tożsamości ofiar.

- Magazyn nie był używany od sześciu lat - poinformowała mnie Wrex.

- Chcę wykaz osób zatrudnionych w tym miejscu przed jego zamknięciem.

Ktoś użył tego samego modus operandi i tego samego brezentu we wszystkich trzech przypadkach, pomimo dzielącej pochówki różnicy lat.


Zamknięta tawerna, na której dachu znaleziono Mombrila, znajdowała się pomiędzy ulicą Xerxes i skupiskiem miejskich slumsów. Była to odstręczająca okolica, przesycona zapachem chemikaliów używanych do warzenia podłego taniego piwa. Toksyczne deszcze w żadne sposób nie mogły wypłukać charakterystycznego odoru z tego miejsca.

W budynku nie było klatki schodowej. Fischig, Bequin i ja musieliśmy dostać się na dachu za pomocą metalowej drabinki przeciwpożarowej.

- Jak długo człowiek może przeżyć po takich okaleczeniach?

- Już po samym oddzieleniu górnych kończyn powinien wykrwawić się w przeciągu dwudziestu minut - ocenił Fischig - Rzecz jasna w przypadku ucieczki z rąk morderców adrenalina wydatnie podtrzymywałaby ofiarę przy życiu.

- Tak więc docierając tutaj nie mógł oddalić się od miejsca kaźni dalej niż dwadzieścia minut drogi.

Powiedliśmy wzrokiem po okolicy. Brudne miasto ciągnęło się wokół, rozległe i ciasno zapchane mieszkańcami. Setki potencjalnych kryjówek. Przeszukanie tego obszaru oznaczało konieczność poświęcenia wielu dni.

- Jak dostał się na dach? - zapytał towarzyszy.

- Też nad tym myślałem - odparł Fischig.

- Po tej samej drabinie... - palnęła Bequin i urwała w pół zdania.

- Bez dłoni? - parsknął sarkastycznie Fischig.

- Ani oczu - dokończyłem - A może on wcale nie uciekł. Może jego oprawcy go tutaj przywlekli.

- Albo spadł - zaproponowała Bequin wskazując palcem ponad moją głową.

Tylna ściana wielkiego magazynu górowała ponad dachem tawerny od wschodniej strony miasta. Dziesięć metrów nad nami dostrzegłem rozbite okna.

- Jeśli był katowany gdzieś tam i wyrwał się, być może uciekając na oślep uderzył w jedno z okien i wypadł na zewnątrz, na ten dach...

- Poprawna dedukcja, Alizebeth - pochwaliłem ją. Arbitratorzy zrobili kawał dobrej roboty, ale nawet kapitan Wrex nie zauważyła tego jakże oczywistego tropu.

Zeszliśmy z dachu udając się w kierunku wejścia do magazynu. Pokryte warstwą rdzy metalowe wrota były zamknięte. Wisząca na nich tablica zakazywała wstępu na teren Przedsiębiorstwa Rolniczego Hundlemas.

Wyjąłem swój uniwersalny łamacz kodów i rozbroiłem panel kontrolny wrót. Kątem oka dostrzegłem Fischiga wyjmującego z kabury pistolet.

- Co się dzieje?

- Mam dziwne wrażenie... jakbyśmy byli obserwowani.

Weszliśmy do środka. Powietrze wewnątrz było chłodne i przesycone wonią chemikaliów. Rzędy cylindrycznych zbiorników połączonych ze sobą wężami ciągnęły się wzdłuż ścian pomieszczenia.

Pierwsze piętro było puste, ogołocone z mebli i sprzętów biurowych. Nikt tu nie postawił stopy od wielu lat. Drewniane drzwi wiodące na drugie piętro porośnięte były mchem, po ich powierzchni ciekła deszczówka. Fischig wyciągnął dłoń, oderwał kępkę mchu. Roślina była imitacją, odpadła bez oporu od dykty, na którą ją przyklejono.

Teraz i ja wyjąłem swój automat.

Na drugim piętrze od strony ulicy, za ciągiem mniejszych pomieszczeń odkryliśmy dużą salę, dziesięć na dziesięć metrów, o podłodze pokrytej warstwą plastikowych płacht. W oczy rzucały się plamy zakrzepłej krwi i wyschniętych płynów ustrojowych. Wciągnąłem w nozdrza powietrze i poczułem zapach strachu.

- Tutaj go torturowali - oświadczył Fischig.

- Żadnych znaków kultu, żadnej symboliki Chaosu... - mruknąłem.

- Być może - powiedziała Bequin i przeszła przez pokój starając się nie nadepnąć na wysmarowane krwią płachty. Byłem pewien, że ostrożność ta spowodowana była troską o eleganckie buty, a nie zachowanie dowodów śledztwa - Co to takiego ? Coś tutaj wisiało.

Dwa zardzewiałe haki sterczały ze ściany odsłaniając miejsce, gdzie łuszcząca się farba była nieco lepiej zachowana. Bez wątpienia do niedawna coś na tych hakach wisiało. Na podłodze pod zaczepami zauważyłem dziwny znak w kształcie krzyża usypany z żółtego proszku.

- Gdzieś już to widziałem - powiedziałem. Odezwał się mój mikrokomunikator. To była Wrex.

- Mamy te wykazy robotników, o które pan prosił, sir.

- Dobrze. Gdzie pani teraz jest?

- Jadę właśnie do tawerny, o ile tam jeszcze jesteście.

- Spotkamy się na rogu ulicy Xerxes. Proszę powiadomić swoich ludzi, że znaleźliśmy miejsce kaźni w starym magazynie rolniczym za gospodą.

Wyszliśmy z pokoju tortur idąc pośpiesznie w kierunku klatki schodowej. Fischig zamarł w pół kroku i podniósł uzbrojoną dłoń.

- Znowu? - szepnąłem. Skinął głową i wepchnął Bequin w najbliższe otwarte drzwi.

Cisza, przerywana jedynie pluskiem deszczu i chrobotaniem szczurów. Nie opuszczając broni Fischig spojrzał w kierunku dachu budynku. Być może myliły mnie oczy, ale dałbym głowę, że w górze dostrzegłem kształt przemykający po podporach stropu.

Zrobiłem kilka kroków do przodu, asekurując się pistoletem.

Coś gdzieś szczęknęło. Skrzypnięcie deski połogowej.

Fischig wskazał palcem klatkę schodową. Kiwnąłem głową, że rozumiem, ale nie zamierzałem wdawać się w bratobójczą wymianę ognia. Delikatnie włączyłem komunikator i szepnąłem:

- Wrex. Pani nie szuka nas w obecnej chwili w magazynie, prawda?

- Nie, inkwizytorze.

- Dobrze, proszę pozostać na miejscu.

Fischig dotarł do wejścia na klatkę schodową. Trzymając przed sobą broń zaczął przechylać się nad schodami chcąc spojrzeć w dół.

Laserowe wiązki z trzaskiem przebiły podłogowe deski tuż obok jego nogi. Rzucił się płasko na podłogę.

Strzeliłem na oślep w klatkę schodową, trzy razy, chociaż nie widziałem tam żadnego celu. W odpowiedzi w dole rozległ się dwukrotnie huk wystrzałów z automatu, ale znikł natychmiast pośród trzasku laserowej serii, dewastującej podłogę korytarza.

Seria padła z góry, uświadomiłem sobie z zaskoczeniem. Ktokolwiek czaił się na schodach, miał przy sobie ciężki automat, ale strzelec z laserem znajdował się gdzieś na dachu.

Usłyszałem tupot butów piętro niżej. Fischig poczołgał się w stronę szczytu schodów, ale szarpnął się natychmiast w tył, gdy obok ucha syknęła mu następna laserowa seria.

Podniosłem rękę w górę i zacząłem strzelać w poszycie dachu. Przez wyrwane pociskami dziury wpadało do środka blade światło dnia. Ktoś przemieszczał się tam teraz szybko, uderzając butami w dachówki.

Fischig był już na schodach, biegnąc w ślad za drugim napastnikiem.

Popędziłem poprzez drugie piętro kierując się hałasem czynionym przez zamachowca na dachu. W jednej z większych dziur dostrzegłem na chwilę ciemny zarys sylwetki i posłałem w nią niecelny pocisk. W odpowiedzi otwór rozpalił się na ułamek sekundy blaskiem laserowego ognia, ale zbieg przerwał znienacka ostrzał. Usłyszałem zgrzyt osuwających się dachówek i cichy trzask pękającego wspornika.

- Wstrzymaj ogień! Złóż broń! Inkwizycja! - krzyknąłem.

Wtedy rozległ się głośniejszy trzask łamanego drewna i coś huknęło donośnie, jakby cały fragment dachu runął na podłogę. Szczęk rozbijających się dachówek dobiegał z sąsiedniego pomieszczenia.

Wpadłem w drzwi z gotową do strzału bronią, gotów powtórzyć nakaz poddania się z użyciem mentalnego mesmeryzmu. W pokoju jednak nikogo nie było. Sterta strzaskanych dachówek i kawałków drewna piętrzyła się pod wielką wyrwą w dachu, na jej szczycie leżał porzucony laserowy karabin. Po przeciwnej stronie drzwi wejściowych widniały rozbite okna, jedne z tych, które wskazała nam Bequin podczas wizyty na dachu tawerny.

Doskoczyłem do jednego z okien. W dole dostrzegłem potężnie zbudowaną sylwetkę w czarnym stroju. Morderca uciekał w ten sam sposób, który wykorzystała jego ostatnia ofiara - skoczył na dach tawerny.

Dystans dzielący mnie od uciekiniera uniemożliwiał wykorzystanie mocy, ale miałem doskonałe pole ostrzału. Wymierzyłem pistolet w tył głowy zamachowca na sekundę przed jego skokiem z krawędzi dachu tawerny i zacząłem naciskać spust.

Wtedy świat eksplodował za moimi plecami.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 03 maja 2015, 11:34

Ocknąłem się leżąc w ramionach Bequin.

- Nie ruszaj się, Eisenhorn. Medycy już są w drodze.

- Co się stało? - wycharczałem.

- Pułapka. Porzucony karabin. Wybuchł za twoimi plecami. Przeładowanie akumulatora.

- Fischig dorwał drugiego?

- Oczywiście.

Jak się później okazało, nie do końca była to prawda. Fischig ścigał zamachowca po schodach do parteru i przez całą halę magazynu, ale przy wrotach zewnętrznych zabójca odwrócił się i wystrzelał w kierunku byłego policjanta cały magazynek automatu. Fischig rzucił się w bok, pod osłonę metalowego zbiornika.

Wtedy kapitan Wrex pojawiła się przed wrotami magazynu i zastrzeliła zamachowca w chwili, gdy ten przekraczał próg.


Zebraliśmy się wszyscy w zatłoczonym biurze prefektury Adeptus Arbites na środkowym poziomie Urbanite. Dołączył do nas Aemos, obładowany książkami i płytami elektronicznych notesów. Przyprowadził ze sobą Midasa Betancore.

- Wszystko w porządku? - Midas spojrzał na mnie pytająco. W swoim kaftanie z barwionego jedwabiu wyróżniał się na tle jednolicie umundurowanych arbitratorów.

- Drobne zadrapania. Nic mi nie jest.

- Wydawało mi się, że mamy odlatywać, a tymczasem wy zagarnęliście całą zabawę dla siebie.
- Też mi się tak wydawało, dopóki nie wynikła ta sprawa. Zapoznaj się z notatkami Bequin. Potrzebuję cię tak szybko jak to możliwe.

Aemos podszedł do biurka kapitan Wrex i bezceremonialnie cisnął na blat niesione książki.

- Jestem wykończony - oświadczył.

- Efekty? - uniosła brwi Bequin. Aemos spojrzał na nią posępnie.

- Niestety - odparł - Ale zebrałem ogromny zbiór potencjalnie użytecznych informacji. W miarę postępów śledztwa będziemy mogli dzięki nim uzupełnić wiele luk.

- Żadnych efektów, Aemos? Nawet poszlak? - Midas wyszczerzył śnieżnobiałe zęby kontrastujące z ciemną smagłą skórą. Drwił sobie wyraźnie ze starego człowieka stosując jego ulubioną frazę.

Położyłem na blacie biurka spis pracowników magazynu, w którym odkryto trzy ciała oraz wykaz osób zatrudnionych w Przedsiębiorstwie Rolniczym Hundlemas. Szybkie porównanie obu dokumentów ujawniło wiążące je elementy.

- Brell Sodakis. Vim Venik. Obaj pracowali w zbożowym magazynie do dnia jego zamknięcia, potem znaleźli zatrudnienie w Hundlemas.

- Życiorysy! Adresy! - zwróciłem się do Wrex.

- Natychmiast sprawdzę akta -odpowiedziała pośpiesznie.

- Zatem... mamy tutaj zakazany kult - przygryzł usta Midas - Seria rytualnych morderstw, przynajmniej jedno znane miejsce popełnienia zbrodni oraz dwóch potencjalnych heretyków.

- Być może - nie byłem do końca pewien. Coś tutaj nie pasowało, coś burzyło całą układankę faktów.

Resztki zniszczonego laserowego karabinu leżały na pobliskim stole. Pomimo nieodwracalnych uszkodzeń broni już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że jest to jeden ze starszych modeli.

- Czy akumulator wybuchł pod wpływem uderzenia w podłogę? Spadł przecież z dachu, prawda? - zapytała Bequin.

- To solidna broń - pokręcił głową Fischig.

- Rozmyślne przeciążenie - wyjaśniłem - Stara sztuczka imperialnych gwardzistów. Jeden z elementów szkolenia. Korzystają z niej w sytuacji bez wyjścia, zapędzeni w pułapkę. Gdy wiedzą, że i tak zginą.

- To nie jest standardowy karabin - oświadczył Fischig wskazując palcem osłonę spustu. Jego wiedza na temat uzbrojenia od zawsze budziła mój podziw - Widzicie tę przeróbkę ? Osłona została powiększona za pomocą narzędzi.

- Po co? - zapytałem.

Fischig wzruszył ramionami.

- Większy luz? Może dla osoby posiadającej cybernetyczną rękę z grubszymi od naturalnych palcami?

Zeszliśmy piętro niżej do sali sekcyjnej, gdzie na metalowym blacie spoczywało ciało mężczyzny zastrzelonego przez kapitan Wrex. Denat był w średnim wieku, o muskularnej budowie ciała zaczynającej nieznacznie tyć. Jego skóra była pomarszczona i naciągnięta.

- Tożsamość?

- Pracujemy nad tym.

Ciało zostało rozebrane do naga przez pracowników prefektury. Fischig obejrzał je uważnie, przewrócił z pomocą Wrex na brzuch, by przyjrzeć się plecom. Ubranie i znalezione przy trupie przedmioty spoczywały w małym plastikowym worku położonym przy jego stopach. Zacząłem grzebać w worku przyglądając się uważnie zebranym rzeczom.

- Tatuaż - oświadczył Fischig - Imperialny Orzeł, lewe ramię. Toporny, stary. Litery poniżej... duże S, odstęp, duże P, odstęp, duże I, duże X.

Wyjąłem z worka złoty sygnet, zwieńczony grawerunkiem w postaci zbożowego kłosa.

- SP IX - powiedział Aemos - Dziewiąty Sameterskiej Piechoty.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 03 maja 2015, 11:41

Dziewiąty regiment Sameteru został sformowany w Urbanite dwadzieścia siedem lat temu i uczestniczył, zgodnie z informacjami Aemosa, w krwawej wojnie na Surealis VI. Z kampanii tej powróciło po trzynastu latach służby pięciuset dziewiętnastu weteranów, wyniszczonych koszmarami wojny i zwolnionych do cywila w okresie szczytowej recesji. Emblematem jednostki był kłos zbożowy, motyw charakterystyczny dla światów rolniczych.

- Wrócili do domu trzynaście lat temu. Z tego okresu pochodzą najstarsze ofiary - powiedział Fischig.

- Kampania na Surealisie nie należała do łatwych, prawda? - zapytałem.

Aemos skinął głową.

- Nieprzyjaciel ciężko się ufortyfikował. To była brutalna, bezlitosna wojna. I jeszcze ten klimat. Dwa białe karły, całkowity brak chmur. Żar lejący się z nieba i jaskrawe światło, nie wspominając już o promieniowaniu ultrafioletowym.

- Niszczącym skórę - mruknąłem. Ultrafiolet wysuszał komórki i postarzał naskórek.

Wszyscy spojrzeli w milczeniu na twarz martwego mężczyzny.

- Sporządzę listę weteranów - przerwała ciszę Wrex.

- Już ją mam - odparł Aemos.

- Gotów jestem pójść w zakład, że znajdziesz tam Brella Sodakisa i Vima Venika - oświadczyłem. Aemos zaczął przeglądać wykaz.

- Owszem, są - potwierdził moje słowa.

- A Quater Traves ?

- Tak, jest tutaj. Starszy sierżant artylerii Quater Traves.

- Omin Lund ?

- Hmm... jest. Strzelec wyborowy pierwszej klasy. Zdemobilizowana z powodu trwałego kalectwa.

- Sameterski Dziewiąty był jednostką mieszaną? - spytała Bequin.

- Wszystkie jednostki Gwardii formowane na tym świecie przyjmują na równych prawach mężczyzn i kobiety - odpowiedziała dumnie Wrex.

- Zatem, ci mężczyźni... i kobiety... - Midas znów przygryzł wargi - Ci żołnierze rzuceni w istne piekło, walczący z nieczystą potęgą... myślicie, że sprowadzili skażenie ze sobą? Jakieś znamię Chaosu? Czy zostali tknięci jadem Osnowy na Surealis i teraz zabijają w rytualny sposób czcząc swych mrocznych bogów ?

- Nie - zaprzeczyłem - Sądzę, że oni wciąż jeszcze toczą tę wojnę.


Prawdą jest stwierdzenie, że żaden kombatant Gwardii nie powraca do domu nietknięty. Już sama walka rujnuje nerwy i okalecza ciała, ale groza niebezpieczeństwa czającego się w Osnowie lub usposabianego przez obce formy życia kradnie śmiertelnikom rozum i pozostawia mentalne wraki bojące się panicznie ciemności nocy albo innych ludzi do końca ich życia.

Gwardziści Dziewiątego Sameteru powrócili na macierzysty świat trzynaście lat temu, wyniszczeni dziką wojną z Arcynieprzyjacielem i mimo swych blizn i strachu nigdy nie złożyli broni.

Funkcjonariusze Adeptus Arbites przeprowadzili jednoczesne naloty na mieszkania wszystkich weteranów z listy Aemosa, którzy wciąż jeszcze żyli i byli zarejestrowani w magistracie. Śledztwo wykazało, że rak skóry zabił ponad dwustu z nich w latach po rozwiązaniu regimentu. Surealis nadal zbierał żniwo wśród swych ofiar.

Inwigilacja eliminowała kolejnych podejrzanych. Zdziwaczeli pijacy, inwalidzi, narkomani, garstka uczciwych mężczyzn i kobiet próbujących ułożyć sobie jakoś resztę życia. Zwłaszcza tych ludzi szczerze żałowałem.

Grupy siedemdziesięciu osób nie udało się zlokalizować. Wielu z nich mogło zniknąć: przeprowadzić się lub umrzeć bez zwrócenia na ten zgon uwagi służb miejskich. Część z nich rozmyślnie jednak zbiegła. Lund, Traves, Sodakis, Venik. Ich mieszkania pośpiesznie porzucono, pełne śladów błyskawicznej ucieczki. Oprócz tej czwórki w podobny sposób wyglądały mieszkania dwudziestu innych gwardzistów.

Arbitratorzy dotarli w ostatniej chwili do domu kaprala Geffina Sancto, właśnie szykującego się do wyjścia. Sancto był operatorem miotacza ognia w swoim plutonie i podobnie jak wielu innych byłych gwardzistów miał prawo do zabrania po demobilizacji swej broni na własność. Wykrzykując bitewne zawołanie Dziewiątego Regimentu obrócił w żywe pochodnie czterech arbitratorów wbiegających do klatki schodowej. Chwilę później strzały policyjnych komandosów dosłownie rozerwały go na strzępy.

- Dlaczego zabijają? - pytanie zadała Bequin - Przez tyle lat, przy zachowaniu takiej ostrożności i tajemnicy?

- Nie wiem.

- Wiesz, Eisenhorn. Ty wiesz!

- No, dobrze. Mogę zgadywać. Zwykły robotnik żartujący w rubaszny sposób z Imperatora i mogący w niezrównoważonej świadomości sprawić tym czynem wrażenie heretyka. Wyplatacz dywanów o egzotycznych wzorach, które mogą przywodzić na myśl sekretne znaki kodowe Chaosu. Gospodyni domowa, potencjalna matka mesjasza Arcynieprzyjaciela. I wędrowny ewangelista, zbyt ostentacyjnie żarliwy w wierze, aby ją uznano za autentyczną.

Wlepiła wzrok w podłogę aerodyny.

- Wszędzie widzą demony.

- Wszędzie. W każdym człowieku. I wierzą szczerze w to, że zabijaniem czynią dzieło boże. Nikomu nie ufają, dlatego nigdy nie zwrócili się do miejscowych władz. Zabierają ofiarom oczy, dłonie i języki... wszystkie organy służące do porozumiewania się, organy mogące posłużyć za bramy dla podszeptów Arcynieprzyjaciela. A potem niszczą mózgi i serca, organy, które zwykli żołnierze postrzegają za gniazda demonicznych mocy.

- Co teraz zrobimy?

- Odnajdziemy ich.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 03 maja 2015, 11:47

Siedziba sameterskiej Gildii Rolniczej była masywną budowlą wzniesioną przy ulicy Płomienników. Jej fasada zszarzała, podniszczona biegiem czasu i kwaśnymi deszczami. Nikt nie korzystał z tego budynku od ponad dwudziestu lat.

Ostatnim razem podwoje Gildii otwarto, by urządzić w niej punkt rekrutacyjny podczas fundacji Dziewiątego Regimentu IG Sameteru. W długich korytarzach mężczyźni i kobiety wpisywali do protokołów swe personalia, odbierali sorty mundurowe i składali gwardyjską przysięgę.

W pewnych określonych przypadkach, gdy w miejscu rekrutacji brak było ołtarza poświęconego Imperatorowi, przepisy pozwalały oficerom werbunkowym na improwizowanie ceremonii religijnych. Na ścianie wybranego pomieszczenia zawieszano wtedy emblemat Imperialnego Orła, a na podłodze pod symbolem mocarstwa usypywano żółtym talkiem święte znaki.

Siedziba Gildii nie należała do konsekrowanych budowli, potrzeba taka pojawiła się dopiero w chwili, gdy progi Gildii przekroczyli młodzi rekruci z Urbanite. Składali przysięgi lojalności przed emblematem Orła i żółtymi inskrypcjami na podłodze.

Wrex miała ze sobą trzy drużyny ciężko uzbrojonych arbitratorów, ale zdecydowałem wejść do budynku przodem, wraz z Midasem i Fischigiem.
Bequin i Aemos pozostali przy samochodzie.

Midas niósł swoje pistolety igłowe, Fischig automatyczną strzelbę. Sam załadowałem pełny magazynek do bezcennego pistoletu boltowego, który otrzymałem w darze od brata-bibliotekarza Brytnotha z zakonu Straży Śmierci.

Wśliznęliśmy się przez niedomknięte drzwi do labiryntu mrocznych korytarzy. Krople deszczu kapały z przeciekającego dachu, a marmurowa podłoga chrzęściła pod butami skorodowana wieloletnią erozją.

Słyszeliśmy śpiew. Kilkanaście głosów śpiewało Hymn Złotego Tronu.

Skradałem się przodem, skulony i ostrożny. Zerkając przez małe okienka do głównego hallu Gildii ujrzeliśmy źródło dźwięku. Dwudziestu trzech weteranów Gwardii klęczało w znoszonych mundurach, w równych szeregach, chyląc głowy przed zardzewiałym Imperialnym Orłem wiszącym na jednej ze ścian. Pod emblematem dostrzegłem wyrysowane żółtym talkiem znaki. Każdy z gwardzistów miał przy sobie plecak i broń ułożoną na podłodze obok swych stóp.

Serce ścisnęły mi zimne kleszcze bólu. Tak to właśnie musiało wyglądać ponad dwie dekady temu, kiedy oni przybyli tu młodzi i pełni wiary w siebie, niecierpliwi. Przed wojną. Przed koszmarem.

- Pozwólcie mi... dać im szansę - wykrztusiłem.

- Gregor! - syknął Midas.

- Pozwól mi spróbować, na litość boską. Osłaniaj mnie.

Wszedłem do hallu, trzymając broń w ręce opuszczonej wzdłuż uda i dołączyłem do pieśni. Jeden po drugim, głosy milkły i pochylone głowy odwracały się w moim kierunku. W głębi sali, na krzyżu z żółtego talku, stali Lund, Traves i brodaty mężczyzna, którego nie znałem. Wobec ich milczenia samotnie dokończyłem hymn.

- To koniec - oświadczyłem - Wojna dobiegła końca, spełniliście swój obowiązek. W pełni i ponad wszelkie wymagania.

Cisza.

- Jestem inkwizytor Eisenhorn. Przybyłem tu, by was ocalić. Tajemna wojna, którą toczyliście przez tyle lat w Urbanite już się skończyła. Teraz zajmie się nią Inkwizycja. Możecie odpocząć.

Kilku weteranów zaczęło płakać w milczeniu.

- Kłamiesz - warknęła Lund postępując krok do przodu.

- Nie. Złóżcie broń, a przyrzekam wam, że będziecie traktowani uczciwie i z szacunkiem.

- Czy... czy dostaniemy medale? - brodaty mężczyzna zapytał dziwnie łamiącym się głosem.

- Wdzięczność i łaska Boga-Imperatora będą z wami zawsze i wszędzie.

Kolejni weterani zaczęli łkać, po ich policzkach ciekły łzy ulgi, radości, nadziei.

- Nie wierz mu! - powiedział Traves - To kolejna sztuczka!

- Widziałam cię w moim barze - oświadczyła Lund - Węszyłeś tam.

- Widziałem cię na dachu tawerny, Omin Lund. Wciąż jesteś świetnym strzelcem, pomimo tej ręki.

Spojrzała z grymasem wstydu na swoją protezę.

- Dostaniemy medale? - powtórzył pytanie brodacz, w jego głosie brzmiała nuta niecierpliwości i nadziei.

- Oczywiście, że nie! Spake, ty durniu! - Traves wyrzucił z siebie potok ostrych słów - On jest tu, by nas wszystkich zabić!

- Ja nie... - zacząłem protestować.

- Chcę medali! - brodaty mężczyzna wrzasnął znienacka i wyciągnął zza pasa laserowy pistolet ruchem zdradzającym swą szybkością wieloletnie wojskowe doświadczenie.

Nie dał mi żadnego wyboru.

Jego wiązka energii przepaliła na wylot rękaw mojego płaszcza. Mój bolt rozerwał się wewnątrz czaszki Spake'a obryzgując krwią i mózgiem metalowy emblemat Orła na ścianie hallu.

Pandemonium.

Weterani poderwali się z nóg sięgając po broń, krzycząc chaotycznie, skacząc na boki. Strzelając.

Runąłem płasko na podłogę, pociski zabębniły w ścianę za moimi plecami. Midas i Fischig otworzyli ogień wbiegając do sali bocznymi drzwiami. Ujrzałem czwórkę weteranów ugodzonych śmiertelnie igłami, sześciu innych zostało poszatkowanych ładunkiem śrutowym.

Traves biegł w moją stronę trzymając przyciśnięty do biodra karabin laserowy starego typu. Przetoczyłem się przez ramię i pociągnąłem za spust, ale strzał chybił. Twarz starszego sierżanta zesztywniała, gdy jedna z igieł Midasa przebiła mu skórę u nasady nosa. Gwardzista przechylił się do tyłu i runął na podłogę.

Wrex i jej arbitratorzy wtargnęli przez wszystkie wejścia. Gdzieś w głębi sali wybuchł gwałtowny pożar. Poderwałem się na nogi i w tej samej chwili wiązka lasera urwała mi lewą dłoń. Kiedy przewracałem się ponownie wytrącony z równowagi impetem trafienia, ujrzałem Lund, szamoczącą się z karabinem Travesa. Jej cybernetyczne palce zakleszczyły się w ciasnej osłonie spustu.

Mój bolt trafił ją z siłą tak ogromną, że poleciała do tyłu uderzając w ścianę kaplicy. Osuwające się na podłogę ciało pociągnęło za sobą emblemat Orła.

Żaden weteran nie uszedł żywy z gmachu Gildii. Wymiana ognia trwała ponad dwie godziny, Wrex straciła pięciu arbitratorów. Gwardziści Dziewiątego Sameteru walczyli do samego końca. Nic lepszego nie sposób powiedzieć o żadnym regimencie Imperialnej Gwardii.


Cała ta sprawa wywołała we mnie uczucie ogromnego smutku i zatroskania. Poświęciłem swe życie służbie Imperium, zdecydowany byłem chronić je przed nieprzeliczonymi wrogami czyhającymi poza granicami mocarstwa i wewnątrz nich.

Nie byłem jednak gotowy walczyć z towarzyszami tej służby. Być może zbłądzili oni, działali jednak w dobrej wierze, lojalni wobec nadrzędnej władzy. Dopuścili się ciężkich przewinień, czyż jednak nie spowodowała tego pełna wyrzeczeń przeszłość, poświęcona dobru Imperium.

Lund odebrała mi moją dłoń. Ręka za rękę. Zaproponowano mi protezę na Sameterze, ale nigdy nie przyjąłem tej pomocy. Przez dwa lata żyłem z zszytym kikutem, dopóki chirurdzy na Messinie nie przeszczepili mi w końcu normalnej kończyny.

Sądzę, że to i tak zbyt mała cena za to, co zrobiliśmy tym ludziom.

Nigdy więcej nie wróciłem już na Sameter. Nawet teraz wciąż znajdują tam przemyślnie ukryte ciała. Tak wiele śmierci w imię Imperatora...

[center]KONIEC[/center]

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 03 maja 2015, 18:06

AHANZOK

Dan Abnett, opublikowane w WD 237

Jestem Elon Husain, sierżant XIX Regimentu Imperialnej Gwardii Melkioru, dowódca grupy zwiadowczej Dayjinn. Przybyłem na tropikalny księżyc Ahanzok dnia... niestety, zdołałem ocalić jedynie ten rejestrator dźwięku i ostatni magazynek do pistoletu. Chronograf i czytnik biomonitorów moich ludzi nie działają. Nie mam pojęcia, jaka dzisiaj data, ani gdzie jestem. Wiem tylko, że mam niewiele czasu.

Spróbuję uporządkować myśli. Moi zwiadowcy i ja... zostaliśmy wysłani na Ahanzok w celu rozpoznania terenu na zachód od wielkiej śródlądowej delty rzecznej i przygotowania przyczółka dla desantu reszty regimentu. Kontakt z lokalną kolonią został zerwany dwa miesiące temu, ostatni przekaz informował o silnym ugrupowaniu nieznanego nieprzyjaciela przygotowującym się do szturmu. Miałem ze sobą sześćdziesięciu ludzi. Brnąc przez grząskie mokradła porośnięte dziką bagienną roślinnością, wyruszyliśmy ze strefy zrzutu w kierunku mającym doprowadzić nas do osady.

Nie znaleźliśmy jej. Żadnego śladu osadników, pojazdów, budynków... w miejscu oznaczonym na mapie symbolem imperialnej osady znajdował się długi na sześć i szeroki na dwie mile pas wypalonej ziemi, na który powoli lecz zachłannie zaczynała wdzierać się dżungla. W miarę zbliżania się do pogorzeliska w powietrzu tężał niepokojący zapach: przyprawiający o mdłości smród zgnilizny. Wkrótce znaleźliśmy jego źródło. Wzdłuż skraju lasu wznosił się długi rząd drewnianych pali, zaś na każdym z nich wisiał rozkładający się, obdarty ze skóry ludzki trup. Barbarzyńskie inskrypcje pokrywały powierzchnię drewna. To była robota orków, nie mogłem się mylić. Podejrzenia te potwierdził komisarz, wyznał ponadto, iż jego przełożeni w tajemnicy przed zwykłymi żołnierzami sugerowali obecność zielonoskórych na tym księżycu. Żaden z nas nigdy jeszcze nie widział orka, wszyscy za to słyszeli o nich opowieści. Przerażające opowieści!

Fala paniki szybko ogarnęła zwiadowców, paniki łamiącej dyscyplinę i zdolność logicznego myślenia. Komisarz Farburn pomimo moich stanowczych protestów wykonał egzekucję na sześciu niedoszłych dezerterach. Stwierdził, iż uczynił to w celu podniesienia morale. Przeczekaliśmy noc na pogorzelisku, po czym o świcie następnego dnia ruszyliśmy w dżunglę podzieleni na sekcje ogniowe. Pierwszy kontakt nawiązaliśmy w południe. Mój oficer komunikacyjny zgłosił odbiór dziwnego sygnału dźwiękowego. Była to pieśń... pieśń wychwycona z troposfery, powolna, monotonna i nieludzka. Komisarz Farburn włączył swój translator, by rozszyfrować przekaz.

Wraz z nadejściem mroku przegrupowaliśmy swoje siły. Dopiero wtedy odkryliśmy, że sekcja ogniowa Sześć przepadła bez śladu. Po dziś dzień nie wiem, co stało się z tamtymi ludźmi, ani jak mogli zniknąć bez choćby jednego słowa, jednego meldunku o nagłym niebezpieczeństwie.

O świcie trzeciego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę ku źródłu posępnej pieśni, tym razem jednak rozkazałem zacieśnić szyki. W wilgotnym powietrzu poranka do naszych uszu dotarł znajomy już dźwięk, wzmacniacze głosu w komunikatorach przestały być potrzebne. Powolna i stała, prymitywna muzyka przenikała gęstą roślinność, niosła się nad powierzchnią bagien wraz z całunami mglistych oparów. Oficer komunikacyjny Alhrare poinformował mnie, że nasze radia wyłapały wibracje soniczne tej pieśni na dzień przed tym, gdy dotarła ona bezpośrednio do naszych uszu. W południe doszło do kolejnych dezercji, komisarz z grupą zaufanych ludzi zawrócił pośpiesznie w tył naszej marszruty ścigając nieposłusznych żołnierzy, ponownie odrzucił przy tym moje obiekcje. Późnym popołudniem dotarliśmy do brzegu wielkiej rzeki. Płynąca wolno woda przesuwała się pomiędzy niewielkimi wysepkami, pokrytymi kępami mangrowców. Roje uciążliwych owadów natychmiast dały się nam we znaki, dręcząc zmęczonych żołnierzy. Zdecydowałem się wstrzymać w tym miejscu marsz, ale Farburn miał odmienne zdanie. Podporządkowałem się jego rozkazowi.

Przeprawę rozpoczęliśmy pół godziny przed świtem. Zwiadowcy brnęli w kilku szeregach przez sięgający piersi nurt trzymając nad głowami zabezpieczoną broń. Wtedy właśnie nas dopadli. Odsłoniętych i bezbronnych. Pamiętam tylko huk wystrzałów z prymitywnej broni palnej i fontanny szybko nabierającej czerwonego koloru wody. Moi ludzie ginęli na miejscu, koszeni morderczym ogniem. Jedni cofali się do tyłu, inni próbowali biec w kierunku przeciwnego brzegu. Wtedy spośród mangrowców wyszli oni, ustawiając się w szerokim szyku przypominającym półksiężyc. Czarne jak noc pancerze i smoliste proporce kontrastowały z zielonym kolorem skóry. Orki... pierwszy raz w życiu zobaczyłem orki. Większe od ludzi, masywniejsze, sylwetką jednak bardzo zbliżone. Wyszczerzone w złowrogich uśmiechach twarze ukazywały rzędy czarnych połamanych kłów.

Nie było ich wielu, mniej niż nas. Przynajmniej na początku... trzydziestu, może trzydziestu pięciu. Wrzeszcząc coś basowymi głosami zaczęli pędzić w naszym kierunku. Dostrzegłem, jak odrzucają trzymane w rękach pistolety i w biegu sięgają po swe topory i maczety. Tak okrutnej rzezi nigdy nie miałem okazji oglądać. Wydaje się, iż rozlew krwi jest jedynym celem ich istnienia, jedyną potrzebą. Zobaczyłem Farburna. Jego ludzie padli zaszlachtowani, komisarz samotnie stanął na drodze napastników. Jakby wierzył, że zimna dyscyplina i żelazna logika mogą w jakikolwiek sposób powstrzymać te zielonoskóre bestie. W jego oczach na ułamek chwili spostrzegłem strach - najwyraźniej w obliczu śmierci zrozumiał swój błąd. Rozsiekli go zębatymi ostrzami na strzępy. Desperacko próbowałem zebrać swoich zwiadowców w jednym miejscu, ale nie było już kogo zbierać. Po lewej i po prawej stronie widziałem ludzi, których znałem od lat, umierających w walce przeciwko tym przerażającym istotom bądź ginących podczas próby ucieczki. Na mój honor i Imperatora, zabiłem jednego z zielonoskórych, ale zużyłem przy tym cały magazynek. Drugi runął na mnie rozbryzgując wokół wodę i wtedy właśnie straciłem lewą rękę. Potworny ból sparaliżował na chwilę moje ciało, a wartki nurt wciągnął pod powierzchnię rzeki. Kiedy wypłynąłem, mój przeciwnik szukał już innej ofiary, przekonany o mej śmierci. Rzeka szybko poniosła mnie w dół, oddalając od miejsca masakry.

Niewielka zatoczka utworzona przez gnijące martwe pnie drzew stanie się zapewne moim grobem. Nie mam już siły, możliwości ani ochoty, żeby opatrzyć straszną ranę. W kieszeni kombinezonu znalazłem ten rejestrator dźwięku... Komunikat na wyświetlaczu sygnalizuje zakończenie pracy przez translator Farburna. Szereg identycznych wersów zapełnił ekranik. "Walczymy, by żyć. Żyjemy, by walczyć." Oto treść posępnej pieśni, która od liku dni wieściła naszą zgubę. Nic więcej już nie mogę uczynić. Może Imperator spojrzy na mnie łaskawie i uzna za godnego swej uwagi.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 03 maja 2015, 18:13

INKWIZYTOR KRUEGER

William King, fragment suplementu Wargear

Szalejąca na zewnątrz burza zdawała się coraz bardziej nasilać. Straszliwe podmuchy wiatru z potępieńczym jękiem smagały opancerzone mury metropolii. Mrok pokoju rozjaśniło na moment trupio białe światło błyskawicy, która przecięła atramentowoczarne niebo. Chwilę później głuchy grzmot wstrząsnął uśpionym kompleksem. Upiorny rozbłysk wyładowania oślepił na moment Krugera. Inkwizytor odetchnął trzykrotnie głęboko i złożył dłonie palcami, jakby przymierzał się do modlitwy.

Podskoczyłem, pomyślał. Na Imperatora, muszę być bardziej zdenerwowany, niż sądziłem. Uśmiechnął się bez cienia wesołości. Miał wszelkie powody ku temu, by czuć zdenerwowanie. Okruchy informacji zbierane pieczołowicie od dnia przybycia na Gehennę Prime nie napawały optymizmem.

Utrwalony na siatkówce oczu blask zniknął i ciemne zarysy pokoju ponownie pojawiły się w polu widzenia Krugera. Na wprost siebie dostrzegł olbrzymi witraż przestawiający patriarchę Krwawych Aniołów Sanguiniusa walczącego z demonem przy Wielkiej Bramie. Zachwycające poziomem wykonania arcydzieło wkomponowane było w całą zachodnią ścianę pomieszczenia i, wedle słów gubernatora, składało się z ponad miliona kolorowych kawałków pancernego szkła. Tak, gubernator poświęcał swemu niespodziewanemu gościowi wiele czasu, usilnie starając się stworzyć pozory współpracy i dobrej woli, odstąpił mu nawet jeden ze swych apartamentów w rządowym pałacu na Skale Balthazura.

Pokrywające pozostałe ściany bezcenne boazerie pochodziły z Abaddonu. Ozdobione były kunsztownie wykonanymi fotoobrazami przedstawiającymi najsłynniejsze tryumfy w historii Krwawych Aniołów. Kruger nie był tym faktem zaskoczony. Od czasu odparcia orczej inwazji Zakon Krwawych Aniołów otaczany był niemalże religijną czcią na tej planecie. Jeden z obrazów ukazywał marines walczących z zielonoskórymi o Achernar. Strumienie krwi plamiły śnieg na stromych zboczach gór, w które umykały ogarnięte paniką orki. Na innych inkwizytor dostrzegł fragment bitwy z monstrualnymi genokradami podczas abordażu na hulk Sword of Horus i panoramę ukazującą heroiczną obronę Pałacu Imperatora przed legionami marszałka Horusa dziesięć tysięcy lat temu. W rogu pokoju w półmroku majaczyła statua naturalnych rozmiarów wykonana w całości z kła piaskowego smoka. Przedstawiała komandora Dantego w pojedynku z orczym watażką. Dowódca Krwawych Aniołów przygniatał nogą pierś powalonego orka, zaś jego bolter mierzył prosto w głowę przeciwnika. Uwagę Krugera zwróciła niezwykła dbałość o szczegóły, anonimowy autor rzeźby odtworzył nawet baretki na pancerzu Dantego. Zaśmiał się nerwowo odwracając wzrok. Oddałby wiele za to, by mieć teraz u boku komandora i kompanię jego marines. Czuł, że już wkrótce będzie potrzebował pomocy wielu doświadczonych żołnierzy.

Zebrał rozproszone myśli i podszedł do stojącego pod ścianę terminala. Urządzenie naznaczone było znakiem czasu i nosiło na sobie ślady ciągłej pracy. Zielonoczarny monitor otaczało obramowanie w kształcie tańczących gargoyli, a pęki różnokolorowych kabli kłębiły się na podłodze niknąc w gnieździe sieciowym. Kruger nacisnął włącznik terminala i cofnął się machinalnie słysząc trzaski wyładowań elektrycznych wydobywające się z wnętrza urządzenia. W powietrzu rozszedł się wyraźnie wyczuwalny zapach ozonu. Inkwizytor wymamrotał pod nosem błagalną inwokację do Boga Maszyny czując, że zaraz będzie musiał ponownie wzywać serwitora. Już dwa razy tego dnia terminal odmówił współpracy, a Kruger instynktownie wyczuwał, że nie ma już więcej czasu. Wyszeptał dwa pochwalne psalmy mające ułagodzić ducha machiny, po czym uderzył ją rytualnym gestem w monitor. Ekran rozbłysnął rzędami znaków sygnalizując gotowość do pracy. Niepokojące syczenie wewnątrz urządzenia ucichło, a zapach ozonu zniknął usunięty przez pracujące cicho wymienniki powietrza.

Palce inkwizytora przebiegły po klawiaturze wywołując potrzebne informacje. W jego umyśle ponownie skłębiły się setki wniosków i podejrzeń, dziesiątki hipotez. Przepływające przez ekran morze danych kryło w sobie poszukiwany sekret, musiał tylko znaleźć odpowiedni klucz. Kruger posiadał sprawny umysł rasowego inkwizytora, ale nawet on potrzebował czasu. Modlił się, by mu go nie zabrakło.

Jeszcze raz od nowa, nakazał sam sobie. Po pierwsze, mamy do czynienia z niepokojąco ekspansywnym wzrostem popularności kultu Światła Imperatora. Ten nowopowstały ruch nie budził zastrzeżeń Kościoła, był jednym z wielu przejawów fanatyzmu religijnego charakterystycznego do industrialnych światów. Operował prostymi nakazami. Nakazywał czcić wielkiego Ojca, chronić dzieci, niszczyć wrogów rasy. Doktryna ta pokrywała się z obowiązującymi w Imperium kanonami wiary, ale Kruger wiedział, jak często pod maską prawej wiary kryła się odrażająca twarz wrogów ludzkości. Czy istnieje lepsza kryjówka dla diabelskich kultów od zalegalizowanego ruchu religijnego?

Szereg faktów związanych ze Światłem Imperatora budził niepokój inkwizytora. Żaden z agentów gubernatora nie zdołał przeniknąć poza pierwszy krąg wtajemniczenia. Jednocześnie kult zdobył popularność pozwalającą mu na zajmowanie istotnych stanowisk administracyjnych. Jego członkowie uzyskali znaczącą ilość miejsc w planetarnym senacie. Bractwo Światła Imperatora, militarne ramię kultu, otrzymało zezwolenie na utrzymywanie uzbrojonych bojówek, które coraz częściej dopuszczały się samosądów na wskazanych przez kapłanów odszczepieńcach. Spotkania członków kultu były w odwecie atakowane przez gangi uliczne powiązane z rodzinami ofiar. Niektóre dzielnice Skały Balthazura znajdowały się w stanie cichej wojny i jedynie obecność oddziałów PDF utrzymywała kruchy spokój.

Kto kryje się za tym faktami, zastanawiał się gorączkowo inkwizytor. Czciciele demonów pożądający mocy, o których nie mają pojęcia? Dzicy psionicy próbujący ukryć swoje nielegalne eksperymenty? Rebelianci spiskujący przeciwko władzy Imperium? Istniało wiele możliwości.

Ścigając się z czasem Kruger brnął przez rosnące sterty wydruków. Gdzie podziały się wszystkie dane o narodzinach i zgonach mieszkańców w sektorze Secundus na trzecim poziomie ? To w tym miejscu powstał w niejasnych okolicznościach kult. Co kryło się za suchym komunikatem Brak danych - awaria systemu informatycznego czy umyślna ingerencja w rządowe kartoteki. Sektor Secundus zamieszkiwany był w przeważającej większości przez pracowników portu kosmicznego. Kruger poczuł ostrzegawczy sygnał. Często zarzewie herezji przybywało na planetę na pokładach frachtowców, przemykając się niezauważenie przez kordon ochronny.

Kolejna błyskawica przeszyła nieboskłon. Przeraźliwy grzmot targnął powietrzem i wszystkie światła w pokoju zgasły. W zapadłej nagle grobowej ciszy Kruger słyszał jedynie cichnący warkot kręcącego się coraz wolniej wentylatora. Kierowany odruchem, odpiął kaburę. Czy to system elektryczny metropolii uległ przeładowaniu z powodu bezpośredniego trafienia pioruna, czy też jakieś diabelskie siły użyły burzy jako osłony dla swego przybycia? Kruger stał nieruchomo w absolutnej ciemności próbując uspokoić nerwy. Czerń pomieszczenia ponownie rozświetliła upiornie biała błyskawica. Sylwetka Sanguiniusa zapłonęła na ułamek sekundy nieziemskim blaskiem, a jej powiększony cień padł na podłogę komnaty. Inkwizytor zacisnął zęby zastanawiając się, jak długo potrwa brak zasilania. Nie słyszał przytłumionego odgłosu pracujących wentylatorów w wymiennikach powietrza. Jeśli generatory nie powrócą szybko do pracy, cyrkulacja powietrza wewnątrz metropolii ulegnie poważnym zakłóceniom. Inna myśl pojawiła się w umyśle mężczyzny. Systemy bezpieczeństwa na wszystkich poziomach miasta niewątpliwie przestały działać. Sieć czujników ostrzegająca przed wizytą nieproszonych intruzów nie podniesie alarmu. Sięgnął do kieszeni po niewielką latarkę i zapalił ją omiatając snopem światła kąty pomieszczenia. Starając się zignorować gorzki posmak w ustach podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz poprzez niewielką szybkę w skrzydle Sanguiniusa. Wysokie na milę termicie wieże miasta wznosiły się ku czarnemu niebu wszędzie wokół. Bilion niewielkich światełek pokrywał ich powierzchnie. Kruger wiedział, że każde takie światełko to okno. Na pobliskiej podniebnej platformie błyszczały kolorowe lampy sygnalizacyjne, oświetlające majaczący w mroku kadłub długiego na pół mili frachtowca. Inkwizytor zmarszczył czoło, ale w tej samej chwili jarzeniówki w pokoju zamigotały i rozjarzyły się ponownie. Monitor terminala powrócił do życia wypluwając na ekran rzędy bezsensownych znaków. Kruger zgasił niepotrzebną już latarkę i podniósł leżącą na podłodze stertę wydruków. Jeszcze raz przeanalizował w pamięci kluczowe elementy układanki. Imperator jest Ojcem ludzi. My wszyscy jesteśmy jego dziećmi. Dzieci są święte. Musimy chronić dzieci, dopóki one same nie będą potrafiły się obronić. I nagle w umyśle inkwizytora zapaliła się lampka. Rozwiązanie zagadki kultu poraziło go niczym kolejna błyskawica. Wszystkie informacje znajdowały się cały czas przed nim, w zasięgu ręki. Znał już odpowiedź. Sięgnął po komunikator. Musiał natychmiast porozumieć się z gubernatorem, miał jedynie nadzieję, że nie jest już za późno.

Następny zygzak przeciął niebo oślepiając na moment zmęczone oczy inkwizytora. Zamrugał gwałtownie i zamarł w bezruchu. Drzwi do pokoju były otwarte. W ich progu dostrzegł okrytą płaszczem postać w szerokim kapturze. Kruger poczuł ulgę zaciskając dłoń na rękojeści pistoletu. Uniósł go błyskawicznie mierząc w niezapowiedzianego gościa. Jak on przeszedł przez wartowników Gwardii przed apartamentem, pomyślał. Czy wewnątrz Skały Balthazura kryły się sekretne przejścia?

- Kim jesteś? - zapytał. Intruz powolnym ruchem głowy opuścił kaptur ukazując nieludzką czaszkę. Małe okrutne oczka umieszczone po obu stronach rekiniej głowy wpatrywały się w człowieka ze złośliwą inteligencją. Wydłużone szczęki otworzyły się szeroko ukazując szeregi ostrych kłów, gęsta ślina zaczęła skapywać z nich na posadzkę. Cztery muskularne ramiona wysunęły się spod płaszcza, każde z nich zakończone było zakrzywionym szponem.

Kruger sapnął widząc że jego podejrzenia okazały się prawdą. Na Gehennie były genokrady, kult okazał się ich przykrywką. Uświadomił sobie, że gubernator nie jest zdolny mu pomóc, straszna informacja musiała dotrzeć do jego imperialnych zwierzchników. Genokradzka infekcja stwarzała zagrożenie nie tylko dla tego świata, ale również dla pozostałych planet w tym sektorze. Niepowstrzymana w porę, zaraza będzie się cały czas rozprzestrzeniać.

Inkwizytor wyciągnął uzbrojoną dłoń jak najdalej przed siebie, jakby chciał w ten sposób odgrodzić się od upiornego stwora. Z błyskiem oczu genokrad spiął mięśnie i skoczył do przodu w niewyobrażalnie długim skoku. Kruger nacisnął spust.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 04 maja 2015, 11:06

Mam w swoich zbiorach powieść M. Farrera pt "Crossfire". Doskonałe wprowadzenie do codziennego życia na imperialnych światach, z dala od linii frontu, w zamian uwikłanych w zupełnie inne, ale równie groźne zmagania. Wkleję poniżej kilka fragmentów.
[center]CROSSFIRE Matthew Farrer[/center]

Szósty dzień Septisty

Dwanaście dni do Mszy Świętego Balronasa. Festiwal Siedmiu Znaków. Dzień Zamkniętych Urzędów (święto Administratum).

W przeciągu siedmiu dni pozostających do Mszy Świętego Balronasa wszyscy obywatele posiadający obowiązki względem urzędów, zobowiązania finansowe, prywatne długi oraz wszelkie inne, imperialne lub lokalne, sprawy do uregulowania, powinni niezwłocznie je uregulować. Przystąpienie do obrzędów Czuwania z nierozliczonymi zobowiązaniami jest powodem do wstydu i zarazem jednym z grzechów lekkich.

Tradycja nakazuje, by w dniu tym pracodawcy opowiedzieli swym pracownikom o korzeniach i charakterze nadchodzącego święta - dobrze jest widziana zarówno uprzejmość pryncypała w tym dniu jak i wyrazy wdzięczności ze strony osób, które zatrudnia. Akceptowalna jest też wymiana drobnych upominków. Zwyczajowo obywatele wymieniają się między sobą czystymi arkuszami papieru lub wykasowanymi notesami elektronicznymi stanowiącymi symbole uregulowanych długów.

W dniu tym wszystkie urzędy Administratum zostają zamknięte dla osób z zewnątrz, a ich pracownicy odprawiają zwyczajowe ceremonie we własnym gronie. Zalecane jest uiszczenie wszelkich opłat wynikających z tytułu podatków lub innych zobowiązań urzędowych, a także składanie wszelakich wniosków najdalej do świtu szóstego dnia Septisty.

Ceremonie religijne powinno odprawiać się w atmosferze pobożnego oczekiwania. Każdy dzień roboczy należy zakończyć wspólną modlitwą w wydzielonym miejscu zakładu pracy. Wieczór poświęca się zazwyczaj na przejrzenie domowych zbiorów dewocjonaliów niezbędnych do obchodów Czuwania oraz porządki.

[center]ROZDZIAŁ I[/center]

Członkowie Adeptus Mechanicus nie bywali zbyt wrażliwi na typowo ludzkie emocje - cudowny chłód Maszyny stanowił dla nich niedościgniony wzór i obiekt uwielbienia, nawet dla tych techadeptów, którzy nie zajmowali się bezpośrednio cybernetyką i przekształcaniem ludzkich organizmów w półmaszyny. Genetor-Magos Cynez Sanja należał do departamentu Biologis i posiadał znaczne doświadczenie w dziedzinie badań nad ludzką psychologią, ale tego wieczoru nawet zdolność do identyfikowania odpowiedzialnych za wrażenia zmysłowe sfer mózgu i kontrolowania ich za pomocą wszczepionych w czaszkę neurotransmiterów nie pomagały techkapłanowi osiągnąć stanu duchowego spokoju, pododnie jak odmawiane kilkakrotnie modlitwy ku chwale logiki. Nawet w swoim sanktuarium, świątyni Adeptus Mechanicus wzniesionej w obrębie Dzielnicy Adeptów, uważanej za najbezpieczniejsze miejsce na całym Hydraphurze, Cynez Sanja czuł się bezbronny i oblężony. Był też rozczarowany, sfrustrowany i - ku swemu zdumieniu -rozgniewany.

Dobiegający z zewnątrz tumult sączył się przez grube mury świątyni. Sanja stał w holu budowli, tuż za jej wielkimi wrotami z adamandytu, nasłuchując z opuszczoną ku posadzce głową i zamkniętymi oczami. Już pół godziny temu wyłączył swe zewnętrze receptory optyczne nie chcąc spoglądać ani chwili dłużej na obrazy przesyłane z zewnątrz sanktuarium. Z transu wyrwał go czterosekundowy przekaz akustyczny w języku binarnym nadesłany przez wokoder wszczepiony w gardło brata-postulanta Chaima. Sanja z niechęcią zdekompresował i odczytał przekaz.

Wieści nie były przyjemne. Ulice prowadzące do wież Administratum oraz dormitorium zostały zablokowane, podobnie jak przerzucony nad ogrodami most wiodący do skryptorium. Grupa dzielnych braci z siedziby prokuratora-generała próbująca przebić się przez tłum w dół Ulicy Piór przepadła bez śladu. Wszystko wskazywało na to, że Dzielnica Adeptów wymknęła się adeptom spod kontroli.

Przez ściany i podłogę świątyni przebiegł odległy dźwięk, połączony z namacalną wręcz wibracją. Zirytowany Sanja skalibrował starannie sensory akustycznych implantów, ale nawet ten zabieg nie zdołał wyostrzyć rejestrowanych przez techkapłana dźwięków. W jednostajnym szumie mężczyzna wyróżniał jedynie niezrozumiałe ochrypłe okrzyki. Po raz kolejny z rzędu Sanja zapytał sam siebie, dlaczego nikt nie pomyślał wcześniej o włączeniu chroniących świątynię tarcz pól siłowych.

Techkapłan otworzył oczy i rozejrzał się wokół próbując zająć swój umysł kontemplacją pomieszczenia, w którym się znajdował. Hol miał kształt sześcianu, odwzorowywał z dokładnością do setnych części milimetra proporcje holu najwyższej świątyni departamentu Genetorów na Marsie. Wykonana z czarnej stali posadzka wyłożona została warstewkami złota i rubinów tworzącymi skomplikowane układy i geometryczne formy. Freski na ścianach komnaty zbudowane zostały w oparciu o pozłacane podnośniki hydrauliczne, poruszające się bezszelestnie w rytm binarnych wersetów głoszących chwałę Boga-Maszyny. Odsuwając na ramiona kaptur i unosząc głowę w górę techkapłan przesunął wzrokiem po warstwach zachodzących na siebie kół zębatych, najprostszych i zarazem najświętszych emblematów Adeptus Mechanicus, obracających się powolnie. Sanja wyszeptał słowa krótkiej modlitwy i poczuł lekkie mrowienie tkanki wokół oka, gdy jego wszczepione pod skórę receptory otwierały połączenie z kamerą ukrytą w głowie stalowego gargulca zdobiącego przeciwległą ścianę. Sanja ujrzał w obiektywie urządzenia samego siebie.

Szkarłatne szaty techkapłana wydawały się lśnić nawet w półmroku holu. Za jego plecami, przed podwójnymi drzwiami wiodącymi do serca świątyni, stała straż przyboczna Sanji, tkwiąca w ceremonialnym szyku i czekająca cierpliwie na polecenia. Chaim znajdował się dwa kroki za prawym ramieniem swego przełożonego, za postulantem natomiast stali czterej skitarii -żołnierze świątynni Adeptus Mechanicus w pozłacanych karapaksach ukrywających pęki kabli i przewodów, z energetycznymi toporami złożonymi w zgięte przedramiona. Po bokach każdego Skitarii tkwiły dwaj serwitorzy bojowi, wyhodowane w zbiornikach kriogenicznych organiczne automaty wyposażone w złączone z ciałem systemy uzbrojenia. Dwie latające serwoczaszki Sanji - ozdobione złotymi łuskami luminanty wyposażone w zestawy receptorów i giętkich macek będących jednocześnie transmiterami impulsów elektrycznych - unosiły się bezgłośnie nad ramionami techkapłana.

Hol nie był duży, ale jego sufit ginął w cieniach. Straż honorowa, chociaż stosunkowo niewielka, i tak wypełniała pomieszczenie na całej jego szerokości.

Genetor-Magos wykonał nieznaczny ukłon w stronę swego odbicia, czując przypływ dobrego samopoczucia. Nie da się zastraszyć ani wytrącić z równowagi w swym własnym domu. Cokolwiek działo się na zewnątrz świątyni, nie mogło wpłynąć w żaden sposób na styl życia i metody postępowania członków Adeptus Mechanicus.

- Nadszedł czas, magosie - tym razem brat-postulant Chaim użył własnych strun głosowych, a nie wokodera -Prosiłeś o zwrócenie uwagi na ten fakt.

Sanja nic nie odrzekł, gdyż nie było takiej potrzeby. Odłączył się do wizjera w gargulcu, przestawił tryby pracy optycznych implantów i zrobił kilka kroków do przodu otwierając jednocześnie za pomocą umieszczonego w kości skroniowej transmitera zewnętrzne wrota świątyni.

Lawina ogłuszającego hałasu wdarła się do holu i Sanja skrzywił się nie zdążywszy w porę zmniejszyć skali rejestrowanych przez akustyczne wszczepy dźwięków. To, co przy zamkniętych drzwiach przywodziło na myśl przytłumiony grzmot, teraz przeszło w ciąg fizycznie wręcz odczuwanych wibracji, przywodzących na myśl rytmiczne uderzenia fal powietrza. Wraz z wibracjami do wnętrza świątyni popłynęły krzyki, wrzaski, piski, połączone często z trzaskiem rozbijanego szkła i pękającego plastiku. Powietrze na zewnątrz pełne było dymu i oparów, dzika tłuszcza tłoczyła się w promieniu pięćdziesięciu metrów od wejścia do świątyni, na dalszym dystansie znikając z pola widzenia techkapłana w gęstej chemicznej mgle.

Sanja nawet nie próbował szacować, ile osób mógł pomieścić plac, ale widywał na nim tysiące techadeptów, kiedy czciciele Omnissiaha uczestniczyli w procesjach na wyłożonej grawerowanymi kostkami przestrzeni. Parady te były wzniosłym widokiem, krzepiącym serca i dusze - tysiące członków Adeptus Mechanicus idące ramię w ramię, szereg za szeregiem, w złocistych promieniach słońca Hydraphuru. Lecz to, co Sanja widział teraz...

Techkapłan nie mógł się oprzeć wrażeniu, że spogląda na pełną drwinę parodię tych procesji. Śledził wzrokiem kolumny samochodów i lektyk biorących udział w paradzie, przystrojonych kolorową folią, papierem i tworzywami sztucznymi mającymi przeistoczyć je w groteskowe modele Land Raiderów, Leviathanów, mobilnych relikwiarzy Eklezjarchii. Na kabinach i pakach pojazdów tłoczyli się tancerze i przebierańcy bełkoczący coś niezrozumiale. Sanja nie miał najmniejszej ochoty na kalibrowanie swych implantów optycznych, ujrzał dostatecznie dużo jak na swój gust w przeciągu pierwszych kilku kroków niezbędnych do udania się na szczyt schodów świątyni.

Po obu stronach schodów wznosiły się pokryte sproszkowanymi diamentami filary zwieńczone metalowymi podestami. Na lewym podeście kołysał się chwiejnie pulchny młody człowiek z zaplecionymi w koński ogon jasnymi włosami, ubrany w ubiór parodiujący uniform imperialnego komisarza. Czapka z daszkiem opadała mu na jego ucho. Wyciągając z kieszeni swego stroju jakieś cukierki czy stymulanty ciskał je z rozbawieniem w pogwizdujący z aprobatą tłum. Inny, równie pulchny, młodzieniec - noszący na sobie kiepsko dopasowane szaty kleryka Ministorum, próbował wspiąć się na filar, ale był zbyt pijany, by temu wyzwaniu podołać. Na prawym podeście tłoczył się niewielki tłumek, w którym przeważała zieleń ubiorów marynarki kosmicznej i Scholastia Psykana. Jakaś kobieta nosząca w swym przekonaniu strój imperialnego legata wyciągnęła z kieszeni butelkę, odkorkowała ją wprawnie i zaczęła polewać zawartością krzyczący z zachwytu tłum w dole podestu podczas gdy rosły mężczyzna w szatach skryby Administratum objął ją w pasie i zaczął namiętnie całować.

Morze ludzkich ciał wymykało się wszelkiej logicznej klasyfikacji: wszę-dzie dostrzec można było groteskowe przebrania nawiązujące do uniformów Adepta Sororitas, Arbites, Gwardii i Administratum. Pomimo usilnych starań mających na celu zachowanie spokoju Sanja zmarszczył gniewnie czoło na widok parodii swego własnego szkarłatnego stroju, z naszywkami i insygniami umieszczonymi w zupełnie niewłaściwych miejscach. Nosząca ów strój postać litościwie utonęła w tłumie znikając z pola widzenia techkapłana.

Po gościu nie było ani śladu. Czy faktycznie wybił czas jego przybycia? Chaim najwyraźniej dokonał złych obliczeń chronometrycznych, a Sanja wskutek tej pomyłki zmuszony został do patrzenia na widok, który dogłębnie go odstręczał.

Kilka osób znajdujących się w dole schodów zauważyło, że drzwi świątyni otwarły się bezgłośnie. Żadna z nich nie była jeszcze dość pijana, by odważyć się na zbliżenie do wejścia sanktuarium, ale w stronę techkapłana i jego świty natychmiast posypały się zachęcające do zabawy okrzyki i gwizdy aprobaty. Sanja już podjął decyzję o powrocie w bezpieczne zacisze świątyni, kiedy spostrzegł w tłumie zbliżającego się gościa. Klin złożony z tuzina noszących czarne pancerze osobiste arbitratorów, zbyt dobrze ubranych i wyposażonych jak na przebierańców, przebijał się poprzez ścisk parady. Tuż przed schodami, zaledwie kilka kroków od pierwszego stopnia, formacja zatrzymała się raptownie. Sanja potrzebował sekundy na zwiększenie czułości receptorów akustycznych i zorientowanie się w istocie nagłego postoju.

- Rozstąpić się! - powiedział kobiecym głosem idący w szczycie klina arbitrator, o głowę niższy od swych towarzyszy, ubrany w karapaks połyskujący odznaczeniami, których autentyczności techkapłan nie zamierzał podważać.

- Och! Tak jest, madam! Zrobić przejście dla tej pani! -dziewczęcy chichot. Inna kobieta, dużo młodsza i bardzo pijana. Sanja założył, że była to ta dziewczyna, która stała plecami do niego tuż przed schodami, ubrana w togę prefekta Administratum co najmniej o jeden numer dla niej za dużą.

- Nie żartuję i nie mam nastroju do zabawy! Natychmiast się rozstąpić!

Sanja zesztywniał mimowolnie słysząc niski pomruk włączonej pałki wstrząsowej.

- Och, czy to jest prawdziwe? Skąd to masz? To należy do Arbites, to jest energocoś, sama nie wiem, jak się to nazywa. A ja jestem jedna z tych Adminis... Administratum ktoś tam... ładne w każdym razie mam ciuchy - kolejny chichot. Ktoś inny zaczął się wydzierać w pijackim zwidzie - Aresztuj ją! Aresztuj ją!

Dziewczyna uniosła w górę otwartą butelkę.

- Wypijmy za tą oto panią funkcjonariusz oraz mojego nowego przyjaciela, który stoi tutaj, w swoim pokracznym stroju... nie, daj mi skończyć... muszę przyznać, że naprawdę świetnie grasz swoją rolę i...

- Nie gram żadnej roli, kobieto. To są insygnia arbitor senioris Hydraphuru. Ustąp mi miejsca albo...

- Wiesz co, senioris coś tam, zaczynasz mnie nudzić... musisz się napić i...

Trzask. Sanja skrzywił się słysząc dźwięk elektrycznych wyładowań.

Ignorując wrzaski i jęki przebierańców tłoczących się wokół wejścia na schody arbitratorka ruszyła w górę stopni, w stronę czekającego na nią Sanji. Reszta funkcjonariuszy kroczyła w ślad za swą przełożoną. W ręce kobiety pomrukiwała wciąż włączona pałka wstrząsowa. Na ostatnim stopniu gość wyłączył broń jednym ruchem kciuka i odprężył się wyraźnie. Sanja uniósł swą dłoń i nakreślił nią w powietrzu znak Wielkiej Maszyny, kobieta zaś strzeliła obcasami przykładając jednocześnie czubek pałki do czoła, a potem cofnęła o pół kroku prawą nogę i ukłoniła się nieznacznie w skróconej formie powitania popularnej wśród wysokich rangą oficerów Arbites.

- W imieniu czcigodnego i wiecznego Boga-Maszyny witam cię w Jego świątyni i Jego dominium, pani. Niech cuda Maszyny strzegą cię i czuwają nad tobą - Sanja zmuszony był podnieść swój głos, by słowa powitania nie utonęły we wrzawie tłumu - Witam cię również we własnym imieniu. Jestem Cymez Sanja, techkapłan i genetor Adeptus Mechanicus. Niechaj na ciebie spłynie łaska Omnissiaha.

- Przyjmuję i odwzajemniam te życzenia. Chwała niech będzie kultowi Omnissiaha - odpowiedziała kobieta - Jestem Shira Calpurnia Lucina, arbitor senioris Adeptus Arbites, służebnica Lex Imperia i Boga-Imperatora. Imperator strzeże.

- Dziękuję za twe słowa, pani. Chyba zgodzimy się oboje, że nie jest to zbyt odpowiednie miejsce na dalszą konwersację. Zechcesz mi zatem towarzyszyć, pani?

Sanję owładnęła chęć jak najszybszego odgrodzenia się drzwiami świątyni od rozszalałej tłuszczy. Arbitratorka musiała myśleć o tym samym. Techkapłan cofnął się grzecznie o kilka kroków nie chcąc otwarcie przysłuchiwać się ściszonym poleceniom wydawanym przez kobietę, rzucanym do wbudowanego w hełmu komunikatora. Towarzyszący jej arbitratorzy utworzyli pod schodami półkrąg obserwując zza przyciemnionych wizjerów bawiący się tłum. Sanja i jego świta zawrócili w stronę wejścia do świątyni, arbitratorka udała się w ślad za nimi.

Przekraczając próg sanktuarium Sanja zaryzykował krótkie spojrzenie ponad swym ramieniem: tuzin uczestników parady stał nad rozciągniętym na placu ciałem młodej dziewczyny gapiąc się niemo w sylwetki arbitratorów strzegących wejścia na schody lub załamując z lamentem ręce.

Techkapłan wkroczył do holu wsłuchując się ze starannie ukrywaną ulgą w dźwięk zatrzaskiwanych wrót.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 04 maja 2015, 11:13

Wzniesiona na kształt piramidy świątynia Adeptus Mechanicus wzbijała się w przestworza nad zboczem miasta-kopca Bosporian wrastając jednocześnie głęboko w trzewia metropolii, lecz wszystkie instrumenty niezbędne do przeprowadzenia zabiegu znajdowały się w jednej z pobliskich komnat. Sanja zauważył, że jego gość zdjął z głowy hełm słysząc pierwsze dźwięki binarnego chóru serwitorów witających każdą wchodzącą do sanktuarium osobę. Kobieta rozglądała się wokół z rozszerzonymi zdumieniem oczami. Techkapłan poczuł przypływ sympatii do swego gościa - funkcjonariuszka była oczarowana dostrzeganymi wszędzie wokół technocudami i nie próbowała tego ukrywać pod maską pozornej obojętności. Kiedy śpiew chóru umilkł i oboje przeszli w lepiej oświetloną część holu, genetor przyjrzał się uważniej towarzyszącej mu arbitratorce.

Kobieta była o głowę niższa od techkapłana, poruszała się w zwinny, świadczący o pewności siebie sposób. Miała przyjemnie zaokrągloną sylwetkę i chłodne zielone oczy skrzące się inteligencją. Ciemnopłowe włosy wymykały się krótkimi kosmykami spod hełmu. Sanja dostrzegł ledwie widoczne linie zmarszczek wokół oczu i ust. Calpurnia posiadała ostre rysy twarzy i techkapłan pomyślał nagle, że jej oblicze może przybierać bardzo niemiły wyraz, gdyby linie tych zmarszczek zbiegłyby się ze sobą. Trzy biegnące równolegle blizny, bardzo stare, przypominające cienkie różowe kreski, zaczynały się tuż nad jej lewą brwią i znaczyły czoło znikając pod włosami.

Przeszli oboje przez drzwi wiodące do wewnętrznej części sanktuarium - szerokiego korytarza o klatkach schodowych po obu stronach, wiodących w górę i dół piramidy. Posadzka i ściany tego pomieszczenia wyłożone były gładkimi szarymi płytami kamienia tworzącymi ostry kontrast z przepychem holu wejściowego. Spartański wygląd korytarza najwyraźniej zaskoczył gościa. Kobieta zwolniła kroku, zajęła miejsce za ramieniem techkapłana pozwalając się poprowadzić schodami wiodącymi do laboratorium genetora. Jej twarz była poważna i skupiona. Dopiero po chwili Sanja pojął, że funkcjonariuszka milczy, bo zapewne nie wie, czy wolno jej w tej części świątyni prowadzić rozmowę. Chcąc uchodzić za uprzejmego gospodarza techkapłan przystanął na moment czekając, aż kobieta się z nim zrówna, po czym podjął marsz idąc u jej boku.

- Przygotowaliśmy odpowiedni ceremoniał, kiedy byłaś w drodze, pani, toteż gotowi jesteśmy go rozpocząć na twe życzenie. Wiem, że twoja podróż tutaj była... mniej spokojna niż zazwyczaj w tej dzielnicy. Jeśli życzysz sobie odpocząć chwilę i oczyścić umysł, moi asystenci wskażą ci drogę do naszej kaplicy. Jest co prawda niewielka, lecz powinna sprostać potrzebom każdego wiernego.

- Dziękuję bardzo, mistrzu-genetorze, ale jestem przygotowana do zabiegu. Ten incydent na zewnątrz zirytował mnie tylko, nie wpłynął w żaden poważny sposób na moją kondycję psychofizyczną.

- Opanowanie i spokój ducha to godne podziwu cechy, moja pani. Tobie najwyraźniej ich nie brakuje, arbitor Lucina.

- Calpurnia.

- Słucham?

- Arbitor Calpurnia. Przepraszam, mój błąd. Efekt nieuwagi w formalnym powitaniu. Użyłam protokołu ultramarskiego nakazującego umieszczać nazwisko w środku, drugie imię zaś na końcu prezentacji. Na tej planecie jestem Shira Calpurnia, tak jak ty jesteś Cynez Sanja - uśmiechnęła się nie-znacznie - Przepraszam też za tak trywialne porównanie. Nie żyw wobec mnie urazy, mistrzu.

- Żadna to uraza, arbitor Calpurnia - techkapłan zauważył, że kobieta rozluźniła się nieco na dźwięk jego słów, ale zaraz zesztywniała ponownie, ku starannie skrywanemu rozbawieniu Sanji. Weszli przez podwójne drzwi do laboratorium.

Niewielka komnata miała ściany barwy czerwieni i holograficzny sufit przedstawiający poruszające się ustawicznie molekuły aminokwasów. Zgodnie ze słowami magosa wszystko było już przygotowane: dwa rzędy serwitorów medycznych tworzyły szpaler biegnący w kierunku małego klęcznika ustawionego przed ołtarzem Boga-Maszyny. Rozłożone na przykrytym czerwonym jedwabiem ołtarzu relikwie - centryfuga, rękawica z podskórnym dozownikiem, zapiski kodu genetycznego świętych Mechanicus wygrawerowane na cienkich niczym papier arkuszach stali - połyskiwały w złotym świetle lamp.

Calpurnia oddała salut w kierunku ołtarza, po czym bez wahania ruszyła w stronę klęcznika, odpinając w ruchu elementy swego karapaksu. Chaim odebrał jej napierśnik i cofnął się nieco, gdy rozpinała noszony pod pancerzem skórzany kombinezon pozwalając jego górnej części zsunąć się w dół i odsłonić nagą klatkę piersiową. Miała mile dla oka zbudowane ciało, ale stojący po drugiej stronie ołtarza Sanja spoglądał na nią teraz poprzez oczy swych luminantów: mozaika danych przesyłanych do jego umysłu przez interfejsy neuralne budowała obraz kobiety oparty na jej pulsie, temperaturze ciała, poziomie PH skóry, wykresów fal mózgowych. Luminanty przeleciały nad rzędami serwitorów wsuwając swe mechaniczne odnóża w szyjki trzymanych przez organiczne roboty butelek, napełniając swe wewnętrzne zbiorniczki płynami. Kiedy zawisły bezszelestnie nad ramionami Calpurnii, z końcówek ich macek wysunęły się lśniące igły.

Sanja wymamrotał jakieś błogosławieństwo w wysokim gothicu i przeszedł na kod maszynowy przejmując kontrolę nad luminantami. Serwoczaszki opadły nieco w dół i Calpurnia wstrzymała oddech czując na nagiej skórze dotyk ich igieł. Strzykawki zagłębiły się na moment w ciało kobiety, po czym luminanty znów zwiększyły pułap.

- Chodź ze mną, pani - powiedział Sanja zstępując z podwyższenia ołtarzyka. Calpurnia zapięła starannie swój kombinezon. Chaim podszedł do niej z wyciągniętym karapaksem w rękach. Wślizgnęła się w pancerz zwinnie, z wprawą, zapinając wszystkie jego elementy z zaledwie nieznacznym skrzywieniem ust. Ponownie ubrana, udała się w ślad za Sanją na galeryjkę obiegającą wkoło główny hol świątyni.

- Pospacerujemy trochę - oświadczył genetor - Ruch ułatwi integrację medykamentów z organizmem. Chaim wręczy ci odpowiednie amulety - kobieta uniosła dłonie pokazując trzymane w nich przedmioty - Już wręczył, to dobrze. Żelazne Koło i Kadyceusz to bardzo silne talizmany Mechanicus. Trzymaj je przy sobie, a spotęgują moc środków immunologicznych.

Spacerowali w milczeniu przez kilka minut: spod drzwi laboratorium wzdłuż schodów, którymi przyszli aż do sali pełnej drzwi zdobionych emblematem Mechanicus w postaci ludzkiej czaszki skrzyżowanej z kołem zębatym, z powrotem do drzwi laboratorium i tak w kółko. Skitarii i serwitorzy bojowi towarzyszyli im w trakcie pierwszego obejścia holu, ale Sanja szybko odesłał ich w głąb świątyni. Calpurnia poruszała od czasu do czasu ramionami próbując zniwelować uciążliwe ocieranie kombinezonu w miejscach, gdzie ukłuły ją igły luminantów. Chaim kroczył kilka kroków za kobietą niosąc w rękach jej hełm.

Wszyscy troje znajdowali się w połowie trzeciego obejścia, kiedy genetor ponownie zabrał głos.

- Gotów jestem pójść w zakład, arbitor Calpurnia, że nie jest to pani pierwszy rytuał immunologiczny. Wie pani doskonale, jak powinna się w jego trakcie zachowywać - uśmiechnął się techkapłan.

- W trakcie swej kariery zawodowej odwiedziłam wiele miejsc w obrębie Segmentum Ultima, magosie. Wiele z tych podróży wymuszało na mnie dostosowanie organizmu do nowych warunków otoczenia, ale ceremoniały nigdy nie osiągały aż tak dużego poziomu skomplikowania. Zazwyczaj przeprowadzano je na pokładzie okrętu Arbites, pod nadzorem młodszego rangą genetora i bez udziału tych... - wskazała ruchem głowy serwoczaszki.

- Masz na myśli luminanty? To w równym stopniu pomocnicy, co relikwie, stosunkowo rzadko spotykane na mniej rozwiniętych technologicznie światach. Przywilej kontynuowania służby dla Boga-Maszyny po śmierci organicznej nie należy do częstych zaszczytów - Sanja wskazał dłonią swoje urządzenia - Ta czaszka należała do Clayda Menkisa, przełożonego tej świątyni tuż po obaleniu apostaty Bucharisa. Druga czaszka pochodzi od Bahon Sulleyi, mojej poprzedniczki i mentorki. Dostąpiłem ogromnego zaszczytu mogąc osobiście przygotować jej czaszkę do zabiegu mechanizacji.

Calpurnia spojrzała na luminanty z dziwnym, nieco spłoszonym wyrazem twarzy.

- Potrafią działać na swoją rękę?

- Jestem ich instruktorem, podobnie jak wszystkich serwitorów znajdujących się w świątyni. To jeden z przywilejów mojej rangi. Luminanty asystują mi przy pracy i w trakcie studiów. Ich precyzja i szeroki wachlarz instrumentów znacznie ułatwia codzienne obowiązki. W normalnych okolicznościach do rytuału wystarcza obecność jednej serwoczaszki, ale w pani przypadku, po tak długiej podróży do Hydraphuru, który jest skupiskiem wszystkich chorób i wirusów występujących w segmencie, zdecydowałem się na bardziej rygorystyczny zabieg i przygotowałem do niego obydwa luminanty.

- A przy okazji standardowego rytuału skanują one moje feromony i analizują zachowanie chcąc potwierdzić moją tożsamość i wyeliminować wszelkie potencjalne zagrożenie z mojej strony wobec twej osoby, magosie.

Widząc spojrzenie techkapłana kobieta roześmiała się cicho.

- Mówiłam, że wasz rytuał różni się od tych już mi znanych, magosie, nie twierdziłam jednak, iż nie miałam wcześniej do czynienia z czcicielami Omnisiaha. Prawo wejścia w progi tej świątyni jest ogromnym zaszczytem i nie potrafię wyrazić swej wdzięczności za tę gościnę... jednakże wchodząc tutaj bez przeszukania, bez wnikliwego zbadania mej tożsamości, zaczęłam się zastanawiać, skąd ta pozorna beztroska w kwestii ochrony świątyni. Jestem funkcjonariuszką Adeptus Arbites, proszę o tym nie zapominać. Narzucamy społeczeństwu prawa Imperatora, osądzamy ich winy podług imperialnych dyktatów karnych, egzekwujemy wydane wyroki. Myślenie takimi kategoriami szybko wchodzi nam w nawyk. Nie musisz przyznawać mi racji, magosie, jeśli poczułeś się niezręcznie.

- Twój język jest równie ostry jak igły moich luminantów, pani - oświadczył Sanja, nie potrafiąc zdecydować, czy czuje się rozgniewany czy też raczej rozbawiony - Jestem przekonany, że arbitor majore nie będzie żałował decyzji o sprowadzeniu pani aż z tak daleka, z Ultramaru, nieprawdaż? Długa podróż. Powinna sobie pani poczytywać to za zaszczyt.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 04 maja 2015, 11:20

- Wychowałam się w Ultramarze. Na Iaxie. Lecz mój ostatni przydział to Ephaeda, na północny zachód stąd. Tak czy owak, to spory szmat drogi. Jestem bardzo daleko od domu - posępna nutka wkradła się w ton głosu kobiety i rozmowa urwała się na kilka minut. Spacerowali w milczeniu po salach zigguratu. Skanery luminantów popiskiwały co chwila rejestrując przebieg procesów metabolicznych w organizmie kobiety. Sanja poczuł się w końcu usatysfakcjonowany wynikami badań kontrolnych, toteż skierował gościa w stronę drzwi wiodących do komnaty recepcyjnej świątyni.

- Zatem zabieg skończony? Luminanty uznały mnie za zdrową?

- Tak, potwierdziły to zresztą moje własne obserwacje. Twój organizm nie odrzucił naszych antytoksyn, nie wykazał żadnych reakcji ubocznych, a skanery luminantów potwierdzają fakt, że twoje komórki wchłaniają wprowadzoną do krwioobiegu surowicę. Wstępne ceremonie i rytuały poczynione przed twym przybyciem zakończyły się powodzeniem. Moja profesja jest znacznie bardziej skomplikowana od zawodów medycznych, a sam proces dostosowania organizmu dobiegnie końca za dzień, może dwa. Mój posłaniec odwiedzi cię dziś wieczorem, pani, aby przekazać informacje o odpowiednich modlitwach i gestach niezbędnych do odprawienia przed spoczynkiem i po przebudzeniu się jutro rano. Dzięki zastosowaniu się do jego wskazówek bez przeszkód będziesz mogła uczestniczyć w Mszy Balronasa i Sanguinaliach.

- To dobre wieści, bardzo zależy mi na udziale w tych uroczystościach. Czytałam Listy pielgrzyma Galimeta w trakcie swej ostatniej podróży i wiem jak wielkie wrażenie wywarła na nim Msza. Jestem przekonana, że doświadczenie takie przypadnie mi bardziej do gustu od tego, co miałam sposobność zobaczyć dzisiaj - skinęła głową w kierunku wrót wejściowych świątyni - Czytając Galimeta odniosłam wrażenie, że okres poprzedzający Mszę nastraja do postu i osobistych wyrzeczeń. Dostarczone mi broszury informacyjne zdawały się potwierdzać te wnioski poprzez mury budowli przedarł się głuchy ryk tłumu - Lecz muszę przyznać, magosie, że jeśli obraz widziany na zewnątrz tego czcigodnego przybytku jest faktycznie przykładem postu i samoumartwiania, to muszę być wyjątkowo daleko od domu.

Sanja uśmiechnął się nieznacznie, ale w uśmiechu tym nie sposób było odnaleźć cienia wesołości.

- Oto twa pierwsza lekcja na temat hydraphurskich obyczajów, pani arbitor. Częścią zwyczajowego ceremoniału w tym okresie są nadzorowana przez Ministorum praktyki pokutne i Kościół od dawna dokłada wielkich starań, by wpoić miejscowej arystokracji pewne normy postępowania, lecz często bywa tak, że szlachetnie urodzeni tego świata przykładają większą miarę do swoich własnych tradycji i idei. O ile może to być dla pani jakimkolwiek pocieszeniem, członkowie niższych grup społecznych dla odmiany zazwyczaj bardzo ściśle stosują się do dyktatów Ministorum. To zbiegowisko powinno zniknąć za kilka godzin.

- Wolałabym znacznie szybciej spacyfikować ten tłum - Calpurnia zmarszczyła gniewnie czoło - Wpadłam w sam środek tej parady i nie miałam czasu ani możliwości, by wrócić do prefektury po powietrzny środek transportu, ale jestem pewna, że zespoły pacyfikatorów już przygotowują się do opuszczenia Muru... słucham? - zauważyła, że Sanja spogląda na nią w dziwny sposób - Proszę o wybaczenie za mój ton, magosie. Chciałabym wiedzieć, co tak niewłaściwego powiedziałam?

Techkapłan pokręcił z wolna głową.

- Arbitor Calpurnia, jestem członkiem organizacji nie przywiązującej większej wagi do szczegółów życia codziennego Imperium, ale nie potrafię się wyzbyć wrażenia, że życie polityczne i społeczne na Hydraphurze jest nieco bardziej skomplikowane niż się to pani obecnie wydaje.

Zanim kobieta zdążyła zapytać Sanję, co takiego miał na myśli, zewnętrzne wrota świątyni otworzyły się szeroko i do wnętrza sanktuarium wlał się dźwięk parady.

Sztuczna mgła była teraz znacznie gęściejsza. Ciepłe wieczorne powietrze przesycała cała gama aromatów kadzideł, wszędzie wokół rozbłyskiwały stroboskopowe lampki. Calpurnia szybko włożyła na głowę niesiony dotąd pod pachą hełm, Sanja naciągnął na twarz wiszący na szyi filtr. Na podeście nie było śladu po dziewczynie, którą Calpurnia uderzyła wchodząc do świątyni, zaś pozostali członkowie parady majaczyli w oparach gazu pojawiając się i znikając niczym cienie. Ze stopnia hałasu można było wywnioskować, że impreza wcale nie zmierzała ku końcowi.

- Mieliście jakieś kłopoty, Bannon?

- Żadnych - Calpurnia i jej adiutant musieli podnieść głosy, by usłyszeć się wzajemnie ponad krzykami tłumu. Gdzieś w głębi placu swoje ładunki zaczęli odpalać pirotechnicy: w mgle pojawiły się rozbłyski miniaturowych gwiazd i różnobarwne smugi płomieni wystrzeliwujące w przestrzeń nad głowami uczestników zabawy.

Calpurnia zrównała się z członkami swojej asysty, odwróciła się oddając pożegnalny salut stojącemu w drzwiach świątyni techkapłanowi.

Pierwszy pocisk trafił ją w ramię pod złym kątem, odbił się od karapaksu i zrykoszetował wśród deszczu iskier o ścianę świątyni. Odłupany impetem trafienia malutki fragment pancerza arbitratorki utkwił w szczęce stojącego tuż obok funkcjonariusza.
Jeśli Was zaciekawiła ta powieść, mogę dorzucić jeszcze kilka rozdziałów!

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 09 maja 2015, 22:09

Cykl o inkwizytorze Eisenhornie to najbardziej chyba znana trylogia ze świata WH40K. Pozwoliłem sobie na wrzucenie tutaj niewielkiej próbki tej powieści. Ciekaw jestem Waszych opinii.
[center]EISENHORN - XENOS[/center]
[center]Dan Abnett[/center]
[center]Rozdział I

Chłód przybycia
Śmierć w hibernacyjnych grobowcach
Kilka purytańskich refleksji[/center]

Ścigając recydywistę Murdina Eyclone dotarłem na Hubris w czasie Uśpienia roku 240.M41, wedle kalendarza imperialnego.

Uśpienie trwa przez jedenaście miesięcy składających się na liczący dwadzieścia jeden miesięcy cykl roczny planety. W okresie tym jedyne żywe istoty stąpające po tym świecie to Strażnicy odziani w ogrzewane kombinezony i dzierżący latarnie, patrolujący dzielnice hibernacyjnych świątyń.

Wewnątrz lodowatych budowli wzniesionych z bazaltu i ceramitu mieszkańcy Humbrisu spali oczekując w swych pokrytych szronem sarkofagach na nadejście Odwilży, okresu przejściowego pomiędzy Uśpieniem i Życiem.

Nawet powietrze sprawiało wrażenie zestalonego lodu. Szron pokrywał grubą warstwą monumentalne krypty, a twarda lodowa skorupa skuła bezkres równin całego świata. Wysoko w górze gwiezdne konstelacje błyszczały na pogrążonym w wielomiesięcznych ciemnościach nieboskłonie. Jednym z tych migoczących punktów było słońce Hubrisu, niezwykle teraz odległe. Do chwili przejścia cyklu rocznego w okres Odwilży słońce ponownie miało przeistoczyć się w gorejącą życiodajną gwiazdę.

Kiedyś miało stać się płonącą na niebie kulą ognia, teraz było zaledwie iskierką w ciemnościach kosmosu.

Kiedy mój wahadłowiec podchodził do lądowania w Mieście Świątynnym, założyłem na siebie ogrzewany kombinezon i kilka warstw ciepłej bielizny, ale mimo to wciąż dotkliwie odczuwałem przenikające mnie zimne dreszcze. Łzawiły mi oczy, a same łzy niemal natychmiast zamarzały na policzkach i nosie. Pamiętając przygotowany przez mojego savanta raport poruszający kwestie kulturowe i klimatyczne Hubrisu szybko opuściłem przyłbicę ochronnego hełmu. Poczułem jak ciepłe powietrze zaczyna krążyć pod zakrywającą twarz plastikową maską.

Strażnicy, uprzedzeni o moim przybyciu za pomocą astropatycznych przekazów, oczekiwali na krańcu płyty lądowiska. Ich trzymane na długich uchwytach latarnie świeciły jasno pośród ciemności mroźnej nocy, a blask ten mieszał się z kłębami pary wydzielanej przez wywietrzniki ich ogrzewanych kombinezonów. Ukłoniłem się i pokazałem ich dowódcy moją odznakę. Śnieżny ślizgacz już czekał - dwudziestometrowy ostronosy pojazd koloru rdzy poruszający się na płozach oraz wyposażonych w kolce tylnych kołach.

Kiedy wyjeżdżaliśmy z lądowiska, spojrzałem przez ramię dostrzegając niknące w mroku światła pozycyjne i przywodzącą na myśl sztylet sylwetę mojego wahadłowca.

Pokrywające tylne opony kolce wyrzucały w powietrze tuman rozbitego lodu tworząc za pojazdem miniaturową śnieżycę. Rozświetlony reflektorami krajobraz sprawiał odstręczające, zimne wrażenie. Jechałem z Lores Vibben i trzema Strażnikami w kabinie rozjaśnianej jedynie szmaragdową poświatą pokładowych instrumentów. Termowentylatory wbudowane w podstawy foteli tłoczyły do wnętrza ślizgacza gorące powietrze.

Jeden ze Strażników podał Vibben elektroniczny notes. Przesunęła pobieżnie wzrokiem po jego wyświetlaczu i przekazała urządzenie w moje ręce. Uświadomiłem sobie, że moja przyłbica wciąż jest opuszczona. Podniosłem ją i zacząłem obmacywać kieszenie w poszukiwaniu okularów.

Z lekkim uśmieszkiem na ustach Vibben wyjęła okulary z niewielkiej kieszonki w swym płaszczu. Wymamrotałem podziękowanie, założyłem okulary na nos i zagłębiłem się w lekturze.

Kończyłem właśnie ostatni akapit tekstu, kiedy ślizgacz zahamował i zatrzymał się w miejscu.

- Grobowiec Dwa-Dwanaście - oświadczył jeden ze Strażników.

Wysiedliśmy opuszczając ponownie na twarze przyłbice hełmów.

Niesione wiatrem płatki śniegu lśniły niczym wielkie klejnoty pośród czerni nocy rozjaśnianej snopami reflektorów ślizgacza. Słyszałem już wcześniej o zimnie przenikającym ciało do kości. Niech Imperator uchroni mnie przed ponownym doświadczeniem tego potwornego uczucia. Kąsający, paraliżujący chłód zdawał się mieć wręcz namacalne kształty. Każdy mięsień mego ciała protestował rozpaczliwie przeciwko tak ekstremalnie niskiej temperaturze.

Niemal straciłem czucie w rękach, otępiały umysł również odmawiał posłuszeństwa.

Niedobrze, bardzo niedobrze.

Grobowiec Dwa-Dwanaście był budowlą hibernacyjną wzniesioną na zachodnim krańcu wielkiej Alei Imperialnej. W jego wnętrzu spało dwanaście tysięcy stu czterdziestu dwóch członków arystokratycznej elity rządzącej Hubrisem.

Ruszyliśmy w kierunku budowli wspinając się po czarnych, pokrytych warstwą lodu schodach.

Zatrzymałem się na chwilę.

- Gdzie są Strażnicy tego grobowca? - zapytałem.

- Wykonują obchód - padła krótka odpowiedź.

Rzuciłem okiem na Vibben i pokręciłem głową. Wsunęła dłoń pod swój futrzany płaszcz.

- Wiedzą o naszym przybyciu? - zapytałem ponownie - Wiedzą, że chcemy się z nimi spotkać?

- Sprawdzę to - oświadczył Strażnik, który w ślizgaczu wręczył nam elektroniczny notes. Ruszył w górę schodów, a fosforowa latarnia w jego ręce kołysała się rytmicznie rzucając wokół białą poświatę.

Pozostali dwaj wartownicy pogrążyli się we własnych myślach.

Przywołałem ruchem dłoni Vibben nakazując jej udanie się wraz ze mną śladami dowódcy naszej eskorty.

Znaleźliśmy go na dolnym tarasie grobowca, gapiącego się w niemym milczeniu na zamarznięte ciała czterech Strażników. Leżące przy zwłokach latarnie wciąż paliły się słabym rachitycznym blaskiem.

- Co...? - zdołał wykrztusić przez ściśnięte grozą gardło.

- Wycofaj się stąd - rozkazała Vibben i wyjęła spod ubrania broń. Mały szmaragdowy run sygnalizujący odbezpieczenie mechanizmu spustowego palił się w ciemności. Wyciągnąłem z pokrowca własne ostrze, włączyłem je. Miecz zaczął mruczeć basowo.

Południowe wejście do grobowca było otwarte, zza wielkich hermetycznych wrót sączyła się złota poświata. Moje najgorsze podejrzenia szybko stawały się rzeczywistością.

Weszliśmy do środka budowli, Vibben omiatała nasze flanki lufą swej broni. Korytarz był szeroki, o wysokim suficie. Oświetlały go zawieszone na ścianach chemiczne lampy. Wdzierający się z zewnątrz chłód zaczynał już inkrustować białą warstewką lodu wypolerowane bazaltowe płyty.

Kilka metrów za drzwiami następny Strażnik leżał nieruchomo w kałuży krzepnącej krwi. Przeszliśmy cicho nad jego ciałem. Po obu stronach korytarza pojawiły się szerokie sale wiodące do pomieszczeń hibernacyjnych. Gdziekolwiek nie zwróciłbym wzroku, widziałem rzędy pokrytych lodem komór zapełniających bazaltowe aule.

Czułem się jakbym przemierzał wnętrze gigantycznej krypty.

Vibben skręciła bezszelestnie w prawą odnogę korytarza, ja wybrałem lewą. Muszę przyznać, że byłem podekscytowany perspektywą zamknięcia sprawy ciągnącej się od sześciu lat. Eyclone wymykał mi się przez pełne sześć lat! Studiowałem jego akta każdego dnia, a każdej nocy widziałem w snach przeklętą twarz.

Teraz mógłbym przysiąc, że czułem zapach tego człowieka.

Podniosłem przyłbicę hełmu.

Z sufitu kapała woda - woda powstała ze stopionego lodu. W grobowcu wyraźnie podnosiła się temperatura. Niektóre z rozmazanych sylwetek widocznych za plastikowymi pokrywami komór hibernacyjnych zaczynały poruszać się ospale.

Zbyt wcześnie! O wiele za wcześnie!

Pierwszy człowiek Eyclone wpadł na mnie z zachodniej strony w chwili, gdy dostałem się na niewielkie skrzyżowanie korytarzy. Uskoczyłem z mieczem energetycznym w dłoni i ciąłem go ukośnie w bok szyi, zanim zdążył podnieść na mnie swój oskard do kruszenia lodu.

Drugi wychynął z południowej strony, trzeci z wschodniej. Za nimi tłoczyli się następni. Wielu następnych.

Wir błyskawicznych uników.

Walcząc zaciekle usłyszałem dziką kanonadę w grobowcu na prawo od mojej pozycji. Vibben wpadła w kłopoty.

- Eisenhorn! Eisenhorn! - w zawieszonym przy uchu komunikatorze słyszałem jej zdyszany głos.

Zwinąłem się w półobrocie i ciąłem mieczem. Moi przeciwnicy nosili na sobie ogrzewane kombinezony, w rękach trzymali narzędzia do kruszenia lodu świetnie sprawdzające się w roli podręcznej broni. Ich oczy były zimne i wyprane z wszelkich uczuć. Chociaż poruszali się szybko i zwinnie, coś nienaturalnego w ich ruchach pozwalało wnioskować, że atakowali mnie bezwolnie, działając na niemy rozkaz.

Energetyczny miecz, starożytna bezcenna broń pobłogosławiona przez samego Provosta z Inxu, zawirował w mojej dłoni. Wykonując pięć płynnych ruchów zabiłem ich wszystkich, ale krwawa mgiełka jeszcze przez chwilę unosiła się w powietrzu.

- Eisenhorn!

Odwróciłem się i pobiegłem. Pod moimi butami rozpryskiwała się woda ściekająca po ścianach i tworząca na posadzce wielkie kałuże. Z przodu dobiegły kolejne strzały. I przeciągły krzyk.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 09 maja 2015, 22:17

Znalazłem Vibben leżącą twarzą w dół na obłej tubie chłodziarki. Zamarznięta krew dziewczyny przykleiła ją do lodowatego ceramitu urządzenia. Ośmiu ludzi Eyclone spoczywało nieruchomo na posadzce. Pistolet leżał tuż przy wyciągniętej desperacko dłoni Vibben, tuż za czubkami jej rozwartych palców. Zużyta bateria wysunęła się częściowo z rękojeści.

Mam czterdzieści dwa lata, co według standardów Inkwizycji oznacza, że jestem stosunkowo młodym człowiekiem. Przez całe swe życie pracowałem na opinię osoby zimnej i nieczułej. Niektórzy zarzucali mi, że jestem bezlitosny czy nawet okrutny. Mylili się. Nie są mi obojętne ludzkie emocje ani głębsze uczucia. Posiadam jednak silną wolę, co moi przełożeni postrzegają za godną szacunku zaletę. W trakcie mej kariery siła ta pozwalała mi umacniać charakter chroniąc go przed załamaniem się w obliczu całego zła wszechświata. Uczucia psychicznego bólu, strachu czy żalu zawsze były dla mnie luksusem, którego nader często musiałem sobie odmawiać.

Lores Vibben pracowała ze mną od pięciu i pół roku. W okresie tym dwukrotnie uratowała mi życie. Postrzegała się za moją asystentkę i przyboczną strażniczkę, w rzeczywistości jednak bardziej była zaufaną powierniczką i towarzyszką broni. Kiedy przyjmowałem ją na służbę w klanowych slumsach Tornishu, robiłem to przez wzgląd na jej umiejętności bitewne i agresywny charakter. Szybko nauczyłem się cenić na równi z tymi cechami również jej bystry umysł, poczucie humoru i żywą inteligencję.

Patrzyłem przez krótką chwilę na nieruchome ciało. Nie jestem pewien, czy wyszeptałem wtedy jej imię.

[center]* * *[/center]
Wyłączyłem zasilanie miecza i wsuwając ostrze z powrotem do pokrowca zawróciłem w kierunku cieni zalegających pod odległą ścianą komory hibernacyjnej.

Nie słyszałem nic prócz odgłosu coraz silniejszego kapania wody. Wyjąłem z kabury pod lewą pachą pistolet, odbezpieczyłem go i włączyłem komunikator. Eyclone bez wątpienia monitorował wszystkie transmisje radiowe nadawane w obrębie kompleksu Dwa-Dwanaście, toteż użyłem Glossi, werbalnego kodu informacyjnego znanego wyłącznie członkom mojego zespołu. Większość inkwizytorów posiada własne sekretne formy komunikacji werbalnej, czasami bardzo zaawansowane. Glossia, opracowana prze-ze mnie dziesięć lat temu, przerodziła się w bardzo złożony język, który stale rozwijał się w organiczny sposób w trakcie prac zespołu.

- Cierń życzy sobie Aegisa, gwałtowne bestie w dole.

- Aegis, powstaje, kolory przestrzeni - odpowiedział natychmiast w oczekiwany przeze mnie sposób Betancore.

- Różany Cierń, obfity, półksiężyc blasku płomieni.

Chwila milczenia.

- Półksiężyc blasku płomieni? Potwierdź.

- Potwierdzam.

- Ścieżka brzytwa delphus! Wzór kości słoniowej!

- Wzór odrzucony. Wzór zasadniczy.

- Aegis, powstaje.

Wyłączyłem komunikator. Betancore był już w drodze. Przyjął wieści o śmierci Vibben z profesjonalnym chłodem. Ufałem, że tragedia ta nie wpłynie negatywnie na jego działanie. Midas Betancore był pobudliwym gorącokrwistym człowiekiem i te właśnie cechy budziły zarówno sporą część mej sympatii do niego jak i częsty niepokój.

Wyślizgnąłem się spomiędzy mroku pomieszczenia z gotową do użycia bronią. Był to pistolet marki Scipio, używany przez oficerów marynarki kosmicznej, o chromowanej obudowie i rękojeści wyłożonej kością słoniową. Czułem wyraźnie jego ciężar w okrytej rękawicą dłoni. Magazynek mieścił dziesięć obłych pocisków ciężkiego kalibru. Cztery zapasowe magazynki trzymałem w kieszeni płaszcza.

Nie potrafiłem sobie przypomnieć, jak właściwie wszedłem w posiadanie tego pistoletu. Był moją własnością od kilku lat. Pewnej nocy, trzy lata temu, Vibben zdjęła z rękojeści broni starte ceramitowe nakładki z wizerunkiem Imperialnego Orła oraz mottem marynarki, po czym zastąpiła je własnoręcznie wykonanymi nakładkami z kości słoniowej. W sposób powszechnie przyjęty na Tornishu raczyła poinformować mnie o całej sprawie dopiero dnia następnego, oddając mi przerobiony pistolet. Nowe nakładki były szorstkie i doskonale trzymały się dłoni. Na każdej z nich widniał płaskoryt przedstawiający ludzką czaszkę przebitą cierniem róży, przechodzącym przez jeden z oczodołów. Z czubka ciernia kapały drobinki krwi. Vibben przykleiła do rytu malutkie kamienie karminu mające symbolizować krople krwi. Pod czaszką widniało moje imię wyrysowane na zwoju pergaminu.

Śmiałem się odbierając z jej rąk pistolet. Później wielokrotnie byłem zbyt zakłopotany noszącą gangsterskie emblematy bronią, aby z niej skorzystać w trakcie akcji.

Dopiero teraz, kiedy Vibben już nie żyła, uświadomiłem sobie w pełni zaszczyt, jaki w formie tego prezentu spotkał mnie z jej strony. Obiecałem sobie w myślach: zabiję Eyclone z tej właśnie broni.

[center]* * *
[/center]
Jako oddany sługa Jego Wysokości Boskiego Imperatora oraz Inkwizycji jestem całym sercem związany z nurtem filozofii amalathiańskiej. Dla reszty imperialnego społeczeństwa nasza organizacja składa się z rzeszy identycznych osobników - inkwizytor to inkwizytor, postać uosabiająca strach i władzę. Wielu poczułoby zdumienie wiedząc, że Inkwizycja sama rozdarta jest przez zwalczające się wzajemnie obozy polityczne.

Wiedziałem, że wiedza taka zaskoczyły Vibben. Poświęciłem kiedyś jeden długi wieczór na wyjaśnienie jej zawiłych różnic pomiędzy różnymi ideologiami wyznawanymi w strukturach naszej organizacji. Nie zdołałem wyłożyć tych faktów w dostatecznie zrozumiały sposób.

Tłumacząc w ogromnym skrócie sedno sprawy należy wyjaśnić, że część inkwizytorów jest purytanami, część zaś radykałami. Purytanie wierzą w niezmienność tradycyjnej roli Inkwizycji i walczą z wszelkimi przejawami zagrożenia dla Imperium, zwłaszcza zaś triumwiratem zła: obcymi, mutantami i demonami. Wszystko, co kłóci się z naukami Ministorum i literą Prawa Imperialnego zwraca baczną uwagę purytańskiego inkwizytora. Upór, konserwatyzm, bezwzględność... oto jego przymioty.

Radykałowie uważają, że działanie dla dobra Imperium usprawiedliwia wykorzystanie wszelkich metod i narzędzi. Niektórzy z nich, jak mi się wydaje, prowadzą badania nad zakazaną wiedzą i naturą samej Osnowy, chcąc wykorzystać Chaos przeciwko niemu samemu i innym wrogom ludzkości.

Słyszałem takie argumenty dostatecznie często. Budzą moją odrazę. Przekonania radykałów noszą w sobie piętno herezji.

Jestem purytaninem z powołania i Amalathianinem z wyboru. Brutalnie proste założenia filozofii monodominacyjnej często budziły moje zaciekawienie i częściową akceptację, jednak nigdy nie przyjąłem jej za swój wyznacznik życia ze względu na rażący brak subtelności działania.

Amalathianie wzięli swą nazwę od konklawy na Mount Alamath. Naszą misją jest utrzymanie za wszelką cenę status quo Imperium, toteż pracujemy ustawicznie nad identyfikacją i prewencyjną eliminacją wszystkich osób i organizacji mogących zachwiać ład społeczny mocarstwa. Wierzymy w siłę wypływającą z jedności. Zmiany są największym wrogiem porządku. Uważamy, że boski Imperator posiada swój tajemny plan, my zaś musimy utrzymać jedność mocarstwa do chwili, w której śmiertelnicy poznają szczegóły tego planu. Tropimy wewnętrzne rozłamy i zatargi i eliminujemy je sukcesywnie, jednakże wielką ironią okazuje się fakt, że właśnie nasza formacja nader często ulega podziałom na różne frakcje zwalczające się wzajemnie, nie tylko politycznymi metodami.

Jesteśmy sprężystym kręgosłupem Imperium, jego przeciwciałami, zwalczającymi choroby, szaleństwo, obrażenia, infekcje.

Nie sądzę, by istniała służba bardziej odpowiedzialna od tej, nie sądzę, bym mógł być w życiu kimś innym niż inkwizytorem.

Zatem wiecie już o mnie sporo. Gregor Eisenhorn, inkwizytor, purytanin, Amalathianin, wiek czterdzieści dwa lata, pełnoprawny inkwizytor od lat osiemnastu. Jestem wysoki, dobrze zbudowany w ramionach, wytrzymały, inteligentny. Opowiedziałem już o swojej samokontroli i silnej woli, poznaliście również mą biegłość w posługiwaniu się orężem.

Cóż jeszcze mogę rzec? Czy jestem gładko ogolony? Rzecz jasna! Mam ciemne oczy i gęste czarne włosy. Te akurat cechy niewiele znaczą.

Zbliżcie się, a opowiem wam, jak zabiłem Eyclone.

ODPOWIEDZ