DeG - wprowadzenie

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 04 kwietnia 2016, 09:15

[center]ODRODZENIE[/center]

Musieliśmy porzucić pojazd na zasypanych popiołem zboczach Severac-le-Chateau. Nikt by go nie ukradł, duchy zmarłych były kiepskimi kierowcami.

Maszerowaliśmy przez dobre sześć godzin, niczym śnieżne pługi sunąc poprzez zwały popiołów. Przed naszymi twarzami wznosiła się poczerniała góra, nadtopiona i spękana pod wpływem niewyobrażalnego gorąca i ciśnienia. Zniekształcony niczym zastygła lawa, grunt pod nogami wciąż był ciepły w dotyku, jego powierzchnia usiana była stwardniałymi szpicami skał o niebywale ostrych krawędziach. Musieliśmy bardzo na nie uważać. Lomark zdążył przebić sobie jednym z nich podeszwę buta.

Byliśmy w pobliżu Massif Central, niedaleko Verrieres. Beaujolais pochodziło właśnie stąd... nie mój ulubiony rodzaj napitku, za mało bąbelków. Ale te czasy już przeminęły.

Nie potrafiłem zidentyfikować wzrokiem właściwego miejsca. Dwa górskie masywy powinny się były stykać tutaj ze sobą. Trzeba było podejść bliżej.

Niesamowite. Ujrzeliśmy w końcu krawędź krateru. Ziemia w tym miejscu... nie, cała przeklęta kraina uległa transformacji. Niczym zmarszczki na wodzie wywołane upadkiem kropli, koncentryczne rzędy skał otaczały kręgami miejsce upadku meteorytu. Niewysokie, ale wystarczające do tego, by zrównać się z wierzchołkami otaczających krater gór Massifu. Stary świat zlewał się w jedno z nowym.

Lomark stwierdził, że widzi osę. Cóż za absurd. Nie ostał się tutaj nawet cień życia. Ponieważ upierał się przy swoim, nazwałem go idiotą.

Zapadła noc. Wczołgaliśmy się do swoich śpiworów i zasnęliśmy.

Lomark obudził mnie mówiąc, że od godzin nie może spać. Podobno znalazł więcej os i chcąc to udowodnić podał mi kawałek pokrytego popiołem żużlu. Dość tego. Ruszyłem czym prędzej w dalszą drogę.

Wspinaliśmy się po zboczu krateru, każdym krokiem wywołując miniaturowe lawiny skalnego gruzu. Czułem się wyczerpany. Dałbym głowę, że drobiny skruszonych skał układały się w mandale, dopóki Lomark ich nie nadepnął i nie zniszczył. Kiwnąłem mu głową, odpowiedział ruchem ręki. Wszystko było w porządku.

W okolicach krawędzi krateru zacząłem zapadać się w popiołach. Porywisty wiatr utrudniał chodzenie, wytrącał z równowagi. Niesione w powietrzu chmury pyłu ograniczały widoczność do kilku metrów. Zachwiałem się czując pod stopami brak oparcia. Przez krótką chwilę pochłonął mnie obłok wzbitego w powietrze popiołu. Osunąłem się w kompletną ciemność, wymacując na oślep jakąś półkę. Zdołałem się na niej utrzymać. Zewsząd dochodził mnie grzechot osuwających się kawałków gruzu. Krztusząc się śliną przetarłem zakryte popiołem gogle i obejrzałem się w górę. Krawędź krateru była nie dalej jak dziesięć metrów nade mną. Musiałem dać radę.

Dotarłem tam. Tumany pyłu i popiołu wypełniały wnętrze krateru niczym wstęgi upiornej zorzy.

Spojrzałem przed siebie. Gigantyczne wgłębienie w ziemi, rozciągające się daleko wokół. Rozpoznałem jedną z gór na jego dnie i... zacząłem się przyglądać jej uważniej. Oczy potrzebowały chwili, by dostrzec więcej szczegółów, wyłonić z chaosu kształty. Zębate kręgi, jakieś trójkąty, wszystko to połączone ze sobą, przenikające się wzajemnie. Pomyślałem w pierwszej chwili o metalowych zszywkach na kartce papieru, z podczepionym magnesem. Nie, to nie to. Raczej... kurz na bębnie perkusisty. Ale to nie tłumaczyło tych szpiców.

Usłyszałem gramolącego się obok Lomarka.

- Widzisz to?

Zignorowałem jego pytanie.

- Dym? - pokazał na coś ręką. Faktycznie, w powietrzu nad wewnętrznym zboczem unosił się czarny dym. Opadłem na jedno kolano i zsunąłem się kilku metrów w dół, by móc się lepiej przyjrzeć. Widmowe czarne opary.

Przesunąłem jedną dłonią przez smugę dymu i ta natychmiast zniknęła, jakby zneutralizowana reakcją chemiczną w zetknięciu z moją rękawicą. Przekopałem sypkie podłoże wygrzebując z niego smoliście czarny kamień wielkości męskiej pięści. Zaczął się rozpływać na moich oczach w długie pasma dymu. Nacisnąłem go palcem czując jak struktura kamienia ustępuje. Nie był wcale ciepły. W moje pole widzenia wystrzelił jakiś owad. Krzyknąłem głośno i cofnąłem się na widok wkopującego się błyskawicznie w grunt stworzenia. Zniknęło pod warstwą popiołu. Poczułem oddech Lomarka na moim uchu.

- Osy - wyszeptał.

Zdjąłem rękawicę. Chciałem dotknąć tego kamienia gołymi palcami. Ponownie przesunąłem ręką przez nitki czarnych oparów, a te natychmiast zniknęły.

Obejrzałem dłoń z wszystkich stron. Na palcach dostrzegłem leciutki czarny osad, szybko rozwiewany wiatrem. Nie... wnikający w ciało. Gwałtownie potarłem czarne plamki, potrząsnąłem ręką, zacisnąłem dłoń w pięść. W moich żyłach zaczęła kipieć adrenalina, serce biło mocniej, oddech przyśpieszył. Porażony krótkotrwałą paniką, szybko naciągnąłem z powrotem rękawicę.

- Rób zdjęcia - poleciłem Lomarkowi. Znalazłem odłamek czarnej substancji i wrzuciłem go do fiolki na próbki. Z miejsca zmienił swą postać na ciekłą, ale zdążyłem zamknąć fiolkę, zanim owa ciecz się z nie wydostała. Kątem oka dostrzegłem czarne punkciki poruszające się po sypkim gruncie opodal mojego buta. Niektóre z nich wzniosły się w powietrze i odleciały. Pod wiatr.

W co myśmy wdepnęli?

Miałem pewność, że wszystko to było w jakiś sposób ze sobą powiązane.

Schowałem próbkę do kieszeni.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 04 kwietnia 2016, 09:49

Po powrocie do obozu zostałem objęty kwarantanną. Dawało mi to pewną namiastkę luksusu: własny namiot, posiłki dostarczane wprost przed nos. Szybko zacząłem się nudzić.

Po jednym dniu doktor Rousseville stwierdził, że nie musi mnie już izolować. Nazywaliśmy go Doktor Slime, co nie było do końca sprawiedliwe, ponieważ to on trzymał całą ekspedycję w ryzach. Szukał u mnie biegunki, symptomów HIVE. Nie chciał nic słyszeć o czarnym dymie. Nie posiadał żadnego instrumentu mogącego przeskanować moją dłoń. Nawet gdyby miał, co mogło mi dać jakiekolwiek badanie?

Czułem się dobrze, ale doktor Rousseville nalegał, bym opisywał ewentualne zmiany samopoczucia. Moje płuca pracowały z pewnym trudem, co kładłem na karb wdychanego nieostrożnie popiołu. W ślinie zauważyłem pianę. Na moim torsie pojawiły się jakieś czerwone wybroczyny. Było to na tyle dziwne, bym sporządził na ten temat notatkę.

Nie przestawałem myśleć o mandalach, które ujrzałem na zboczach krateru. Kiedy wybroczyny na mym ciele zaczęły przybierać podobny wzór, powinienem poczuć się zaskoczony, ale wcale nie byłem.

Czas mijał szybko. Zaczynałem częściej kaszleć, wypluwając grudy śluzu. Kleiste, geste, jednolite. To też odnotowałem.

Wciąż dobrze się czułem.

W moim namiocie były mrówki. Czułem je przez całą noc, pełzające po mojej skórze. O poranku miałem sposobność zobaczyć ślady pozostawione przez nie w pyle obok mego posłania.

Mandale.

Serce biło mi ciężko, z wysiłkiem. Każdy wciągany w płuca oddech palił żywym ogniem. W jakiś niewytłumaczalny sposób wiedziałem, co ktoś gotował po drugiej stronie obozowiska. Rozpoznawałem znajomych po zapachu ich ciał. Chwilami odnosiłem wrażenie, że mogę te zapachy zobaczyć. Świat był pełen feromonów niosących ze sobą niezwykle złożone zbiory informacji.

Chyba zaczynałem gorączkować.

[center] * * * [/center]

Doktor Rousseville i inne cuchnące małpoludy próbowały mnie utrzymać w miejscu. Stałem się tak podekscytowany, że czyraki na moim karku popękały w jednej chwili.

Wszyscy mnie puścili, poprzestali na gapieniu się szeroko otwartymi oczami.

Rousseville zwymiotował, nawet się przy tym nie zginając. Po prostu wyrzucił z siebie całą żołądkową treść. Towarzyszący jej odór byłby w moim starym życiu nieprzyjemnym doznaniem; w nowym stanowił jedynie czytelny przekaz.

Uciekłem z obozu i nikt nie próbował mnie powstrzymać.

Rozmawiały ze mną osy. Ich język sprowadzał się do prostej mowy ruchu i zapachu. Przemieszczałem się wzdłuż linii, które wykreślały w powietrzu, docierając poprzez jakieś ruiny do spalonego lasu. Miałem wrażenie, że wciąż wyczuwam zapach igliwia, ale przesiąknięty nutami, których jeszcze nie rozpoznawałem. Miałem jedynie świadomość tego, że wiązały się z narodzinami...

Upadłem w końcu na kolana i zacząłem ryć palcami w ziemi. Tak, narodziny. Serce waliło mi w szaleńczym rytmie, ciężkie i nabrzmiałe. Mandale na mej skórze płonęły zmieniając się w białe płatki. Czułem jak skóra i mięśnie zaczynają pękać w określonych miejscach. Coś siedzącego w środku chciało się wydostać. Zgiąłem się wpół. Wydychałem obłoczki białego prochu. Moje ciało zaczynało się rozpadać.

Głęboko w mojej czaszce coś ożyło. Coś ludzkiego, pierwotnego. To strach. Wyjący przeraźliwie strach.

Nastąpiło odrodzenie.
Powyższe opowiadanie pochodzi z podręcznika Degenesis: Rebirth i otwiera pierwszy rozdział książki. Tłumaczenie rzecz jasna własne!

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 04 kwietnia 2016, 10:10

Czym jest Degenesis?

Eshaton. Takim mianem został ochrzczony koniec świata. Dzień, w którym ogień spadł z niebios paląc ziemię i ludzi. Cała planeta dygotała w spazmach agonii. I chociaż tę agonię przetrwała, zmieniła się na zawsze.

Kiedy nadszedł Eshaton i Dawni Ludzie wyginęli, zabrali ze sobą do grobu dziesięć tysięcy lat rozwoju cywilizacyjnego. Nieliczni ocalali rozpierzchli się po świecie walcząc ze sobą o żywność i czystą wodę. Pozbawieni nadziei, wędrowali pośród rdzewiejących wraków pojazdów na ulicach zrujnowanych miast. Uwolnieni od dawnych pojęć moralności i etyki, naiwni niczym dzieci spoglądali na nowy świat, zniszczone krajobrazy torturowane żywiołami natury, na skażone toksyczne krainy. Szybko zyskiwali świadomość tego, że muszą nauczyć się w tym środowisku żyć albo ulegną zagładzie.

Czas mijał. Opary wydobywające się z kraterów rozwiał wiatr, a ludzie ponownie zbudowali podwaliny kultur społecznych - kruche i podatne na zniszczenie. Co rusz jakiś naród upadał, ale fundamenty pozostawały. Po dziesięcioleciach zapaści następowało odrodzenie.

Mamy rok 2595. Europa jest podzielona pomiędzy kilka wojowniczych związków kulturowych. Lud Borki przywiązany jest do reliktów Przeszłości. Frankowie walczą o przetrwanie w feromonowej sieci Wynaturzeń. Purgare to kraina na poły spustoszona, na poły żyzna, ale jednakowo rozdarta konfliktem z psychokinetami. Pollanie wędrują między oazami i lasami fraktali ścigani przez Sepsę i plagę biokinetów. Hybrispania cierpi z powodu dziesięcioleci wojen wyzwoleńczych oraz rosnącej anomalii czasowej. A daleko na południu, za Morzem Śródziemnym, Afryka lśni złotem i lapis lazuli zmagając się jednocześnie z dziwną agresywną formą roślinności.

Siedem kultur, trzynaście kultów, niezliczone klany. Które ludy, filozofie i wierzenia przetrwają próbę czasu? Czy ci, którzy oddają cześć Minionym Czasom? Czy ci, którzy dzielnie budują nowy świat na gruzach ludzkiej pychy?

W mroku kraterów coś się dzieje. Czy tam należy szukać przyszłości ludzkiego rodzaju?

Degenesis opowiada o nadziei i rozpaczy. Opowiada o ludziach i dzielących ich odmiennych priorytetach, pozwalając zadać pytanie, jak daleko nasz gatunek dotarł po zejściu z drzewa. Świat Degenesis jest niczym zniszczony ogród Edenu, ukrywający sekrety dobra i zła, ignorancji i oświecenia, barbarzyństwa i cnót charakteru.
Druga część wstępu do podręcznika, str. 18.

Awatar użytkownika
Keth
Reactions:
Posty: 12615
Rejestracja: 07 kwietnia 2009, 20:37
Has thanked: 138 times
Been thanked: 84 times
Kontakt:

Post autor: Keth » 18 kwietnia 2016, 21:57

Eshaton

2073. Rok Apokalipsy. Jedna noc, podczas której bombardowanie asteroidów wprawiło w dygotanie całą planetę.

Europa została trafiona jako pierwsza. Płyta tektoniczna kontynentu uległa pęknięciom, najpierw w Skandynawii, później poprzez Alpy ku Włochom i Północnej Afryce. Ziemia zaczęła się zapadać, w niebo wzbijały się gigantyczne chmury pyłu wielkości miast. Tryskająca z czeluści planety lawa spopielała wszystko na swej drodze obracając żyzne ziemie w wyjałowione cmentarzysko. Ludzkie metropolie zostały unicestwione przez tsunami i trzęsienia ziemi.

Rząd Brazylii zdążył wysłać w eter ostrzeżenie przed tsunami, ale chwilę później łączność radiowa została zerwana, całkowicie zakłócona falami elektromagnetycznymi towarzyszącymi kosmicznemu bombardowaniu. Moskwa została obrócona w pogorzelisko. Północna Ameryka utonęła w popiołach. Półwysep Indyjski oderwał się od kontynentu. Sydney zniknęło pod falami oceanu.

Kiedy nadszedł nowy dzień, przestworza planety zasnute były grubym całunem wulkanicznego pyłu i popiołu. Ziemię oświetlała upiorna czerwona poświata, jedyny dowód na istnienie próbującego się przebić przez popielne chmury słońca. Nienaturalny półmrok rozjaśniały ognie pożarów i iskry sypiące się z zerwanych przewodów energetycznych. Słychać było strzały, wybuchy i krzyki. Te ostatnie przeszły w pozornie nieustającą kakofonię, kiedy z gęstych chmur lunął żrący niczym kwas deszcz. Planeta zaczęła cuchnąć odrażającym smrodem śmierci.

Tego dnia dokonała się zagłada znanego porządku świata. Dziesięć tysięcy lat ludzkiej cywilizacji uległo unicestwieniu. Nieliczni ocaleli nadali temu pamiętnemu dniu różne nazwy. Apokalipsa. Globalna pożoga. Armageddon. Przywołane z pamięci określenia mogące pomóc im zaakceptować to, co już się nieodwracalnie stało. Dopita do końca butelka wina, dotyk zimnego metalu na skroni, palec naciskający na spust. I koniec.

Lecz ludzkość to uparty gatunek - bynajmniej nie dobiegła wówczas kresu. Tak, stary świat przepadł i nikt i nic nie mogło już przywrócić utraconych dobrych starych czasów. Ludzie szukający odpowiedzi znaleźli je w duchowości. Czyż wszystkie religijne doktryny świata nie przepowiadały takiego właśnie końca? Upadku cywilizacji? Nowego początku? Wbrew wszystkiemu zaczęło odczuwać nadzieję na przetrwanie. Asteroidy nie przyniosły apokalipsy, przyniosły Eshaton. Nowy początek.

Trzeba było tylko przetrwać długą noc.

Epoka lodowcowa

Po gigantycznych pożarach zapanowała ciemność. Nieprzenikniona kurtyna czarnych chmur wisiała nisko nad ziemią, rozświetlana sporadycznie blaskiem błyskawic. Popiół unosił się na wietrze, opadał na ziemię wsiąkając w nią uparcie. Czasami gdzieś pokrywa chmur ulegała na chwilę podmuchom wiatru rozdzierając się bez ostrzeżenia. Kolumny oślepiającego słonecznego światła dotykały wówczas powierzchni planety. Tysiące ubrudzonych popiołem twarzy wpatrywały się w nie z urzeczeniem.

A potem pewnego dnia wraz z popiołem zaczął padać śnieg. Nadeszła zima, która postanowiła nie odchodzić.

Z biegiem czasu zaczął się zmieniać klimat. Lodowce na biegunach zyskiwały na rozmiarze, przeistaczając w lód coraz większe połacie mórz. Północna Europa utonęła w śniegu. Ludzie ukrywali się głęboko pod ziemią, wychodząc na jej powierzchnię tylko w poszukiwaniu opału. Morza cofnęły się w efekcie ruchów tektonicznych na całej długości szelfu kontynentalnego i dawne portowe miasta zaczęły górować nad jałowymi nizinami.

Podczas gdy Europa pogrążała się w zimowej hibernacji, a południowa Afryka znikała pod masami lodowców sunących od strony Antarktydy, północna część Afryki zaczynała rozkwitać. Równikowe wiatry szybko usunęły z atmosfery chmury pyłu, uchroniły Czarny Ląd przed późniejszymi konsekwencjami Eshatonu. Śródziemnomorski klimat przesunął się na południe, obejmując we władanie obszary transsaharyjskie. Ciepłe wilgotne wiatry znad Atlantyku niosły ze sobą deszcze będące odrodzeniem życia. Kiedy reszta planety konała w lodowym uścisku, Sahara stawała się coraz bardziej zielona.

ODPOWIEDZ