Kocie Miasto, schron pod hotelem
Spiętrzone pośrodku holu łatwopalne materiały utworzyły wielką górę śmieci, zniesioną przez coraz bardziej zmęczonych Koronapańczyków z wszystkich zakątków podziemnego kompleksu. Jakieś ubrania, meble ze sztucznych tworzyw, skrzynki z amunicją do większych i mniejszych glojków. Zadowoleni ze swego dzieła i ociekający zarazem potem, osadnicy zgromadzili się ponownie pod masywnym szerokim włazem, przy którym siedział na podłodze studiujący książeczkę Markusa Bayer Werk. Kiedy snopy światła latarek padły na ukryte pod przyłbicą hełmu oblicze borkańskiego mechanika, ten zamachał oślepiony rękami, podźwignął się naprędce na nogi.
- Wymyśliłeś coś czy mam cię zlać? - zapytała czarna opancerzona sylweta Dragana, postukująca złowróżbnie palcami po obudowie przewieszonego przez ramię kulomiotu - Stos całopalny już gotowy, pora się stąd wynosić.
- A żebyś wiedział, że wymyśliłem! - wrzasnął histerycznym tonem Werk - Beze mnie bylibyście w czarnej dupie, ot co! Więc nie zadzieraj mi tu nosa, kozi cycu!
Telibor postąpił o krok do przodu, położył czarną rękawicę na ramieniu kompletnie rozstrojonego nerwowo młodzieńca, posłał złemu Draganowi ostrzegawcze spojrzenie.
- Bayer, weź się w garść - powiedział Koronapańczyk - Wszyscy zaczynamy tu wariować, ale razem damy radę, słyszysz? Weź się w garść. Co to za sposób?
Borkanin wymamrotał coś pod nosem, coś tam pomarudził, potem poświecił trzymaną w ręce latarką na swoją kartkę. Czerwone żarówki w kompleksie przygasły już tak mocno, że przypominały przyćmione rubinowe punkciki.
- Moc się wyczerpuje - podpowiedział niepotrzebnie Bruni - Bayer, działaj.
Młodzieniec odwrócił się bez słowa do szerokiego panelu kontrolnego we framudze włazu, zaopatrzonego w gładki szklany ekran i pełną przycisków klawiaturę. Otrzymany od Schillera rozrusznik ANSUMO stał na podłodze obok wrót, podpięty kablami do panelu w taki sam sposób jak wcześniej przy tylnym wejściu schronu.
- Módlcie się do kogo tylko chcecie, żeby to zadziałało - burknął spod hełmu Bayer, przekręcając pokrętło na starterze. Wszyscy obserwujący go osadnicy westchnęli równocześnie widząc jak ledwie dostrzegalne na ekranie panelu znaczki nagle przybrały na jaskrawości, zaczęły pulsować zieloną poświatą.
- Jest impuls - rzucił sobie tylko zrozumiałym zaklęciem Werk, w maniakalnym pośpiechu uderzając pozornie na chybił trafił w klawiaturę urządzenia.
Zatrzaśnięte od stuleci wrota wydały z siebie donośny szczęk, od którego spod sklepienia posypał się pył i kurz. Jakieś mechanizmy ukryte we wnętrzu drzwi - a może w futrynie włazu - zaczęły się przemieszczać, zmieniać swoje położone. A potem, niczym twór obdarzony własnym życiem, podwójne skrzydła wrót rozsunęły się powolutku na boki, zaledwie na kilkadziesiąt centymetrów, zanim znieruchomiały ponownie.
Panel kontrolny zgasł w ułamku sekundy, podobnie jak ledwie tlące się czerwone alarmowe światła. Schron pogrążył się w nieskazitelnych ciemnościach, ale zza jego progu, z zewnętrznego świata, na twarze osadników padła poprzez szczelinę w drzwiach leciutka blada poświata.
Światło dnia.
Wraz z nim do wnętrza kompleksu przedostały się dźwięki, które wcześniej skutecznie powstrzymywała solidna podziemna konstrukcja obiektu.
Stłumione krzyki, odgłosy wystrzałów z samopałów, powtarzający się co chwila ostry wizg parowych gwizdków. Jakiś chóralny wrzask, nie przypominający niczego, co mogło opuścić ludzkie usta.
...