Znalazłem fragment swojego przekładu pewnej powieści gwardyjskiej, poświęconej ściśle realiom frontowym WH40K. Dark Heresy nie operuje na linii frontu, tylko na tyłach, ale wrzucę tutaj te fragmenty, może się Surielowi spodobają.
CALAFRAN CREIDES przestał wierzyć w to, że kiedykolwiek się obudzi. Jego koszmar był rzeczywistością. Otaczające go potwory okazały się żywymi oddychającymi istotami; jak bardzo realnymi, odkrył, kiedy jeden z nich uderzył go karząc za nie dość szybką pracę. Ukryta w tym ciosie siła była przerażająca. Cal poleciał do tyłu i uderzył w jedną ze skrzyń z amunicją, które miał przenosić. Był pewien, że złamał żebro. Oddychanie sprawiało mu teraz jeszcze więcej bólu, a sen - jeżeli w ogóle przychodził - był jeszcze cięższą walką o spoczynek niż do tej pory.
Lecz czym było złamane żebro w porównaniu do rzeczy, jakie te bestie zrobiły Davranowi? Albo biednemu choremu Klaetasowi? Albo staremu Jovasowi, pilotowi, kiedy upadł z powodu skrajnego wyczerpania? Lepiej było wcale o tym nie myśleć. Czy nie wystarczało, że widział te przerażające sceny za każdym razem, kiedy zamykał oczy? Wspomnienia budzących grozę katuszy były praktycznie wypalone promieniem lasera na jego powiekach. Niemalże każdej nocy, kiedy zamykano go wraz z pozostałymi w pustym kontenerze towarowym, by odpoczął w cuchnącej ciemności, budził się z przeraźliwym krzykiem. Szybkie, chociaż delikatne dłonie natychmiast wyciągały się w mroku, aby go uspokoić, jedna zawsze przesłaniała jego usta. Nikt nie chciał, by potwory wróciły przedwcześnie z zamiarem sprawdzenia powodów hałasu.
Żyjąc w nieustannym strachu, bólu i rozpaczy, Cal stracił bezpowrotnie rachubę dni i nocy. Ile dni minęło - dziesięć, może dwadzieścia? - od chwili, kiedy potwory wdarły się na pokład Silverfina? Statek został wynajęty wraz z załogą do operacji szabrowania starych wraków marynarki na obrzeżach Maelstromu. Nie trwało to zbyt długo. We wczesnej fazie pierwszego etapu operacji dziwaczny okręt o dziobie skonstruowanym na podobieństwo wyszczerzonej koszmarnej paszczy wciągnął Silverfina w zasadzkę, zniszczył sekcję napędową ofiary i staranował unieruchomiony cel. Kapitan Benin natychmiast rozpoznał atakujący okręt. Obcy, powiedział, ludożercy. Cal nigdy wcześniej nie podejrzewał, że będzie miał okazję widzieć tak przerażonego kapitana. Benin usilnie nazywał napastników zielonoskórymi, chociaż ich potężne pomarszczone cielska miały rozmaite odcienie brązu. Kiedy wdarli się na pokład, kapitan polecił wszystkim paść płasko na podłogę. "Nie patrzcie na nich!" ostrzegł "Żadnego kontaktu wzrokowego!" powiedział "Próby oporu przyniosą śmierć."
Wtedy właśnie Cal usłyszał po raz pierwszy nutę grozy w głosie kapitana. Biedny Nameth, nigdy dość rozsądny, by posłuchać dobrej rady, podniósł wzrok i umarł w przerażający sposób. Wystarczyło jedno zerknięcie - sekunda krzyżujących się oczu - i jeden z ryczących potworów runął wprost na niego z wyciem wręcz ogłuszającym w ciasnym wnętrzu statku. Bestia urwała Namethowi głowę z karku jednym uderzeniem gołej ręki. Cal leżał tuż obok, gorąca krew przyjaciela opryskała mu plecy podczas gdy inni członkowie załogi krzyczeli w bezrozumnym lęku i błagali o litość. Potwory przywitały to rechotem, potem zaś spętały ręce więźniów, założyły ciężkie metalowe obręcze na ich szyje i skuły wszystkich razem ze sobą. Kilka minut później schwytani żywcem nieszczęśnicy zostali zamknięci w jednym z luków towarowych rozpoczynając przerażającą podróż do tego zapomnianego przez Tron miejsca. Sprowadzono ich na ten świat, aby żyli tu i umarli jako niewolnicy i Cal żałował czasami, że załoga Silverfina jednak nie stawiła obcym oporu. Większość jego towarzyszy i tak już zmarła z wyczerpania albo została pobita na śmierć. Po co było to ciągnąć dalej?
Nie było żadnej nadziei na ucieczkę. Gdzie miałby się udać zbiegły więzień? Osada poganiaczy niewolników zbudowana została na wysokim płaskowyżu z litego czarnego bazaltu. Poza stromymi stokami wzniesienia rozciągały się we wszystkich kierunkach bezkresne połacie czerwonego piasku. Tu i ówdzie były co prawda kręte ścieżki wiodące ku pustyni, ale jeśli nawet zbieg zdołałby z nich skorzystać, gdzie miałby się później ukryć? Zostałby zauważony i zabity w bardzo krótkim czasie. Zresztą Cal nie miał nawet dość energii, by podjąć próbę takiej ucieczki, jego obolałe ciało zdawało się ważyć tony. Każdy ruch, każda próba zaczerpnięcia oddechu, zdawały się wyczerpywać rezerwy jego żywotności. Czy ktokolwiek przynajmniej wiedział, co to była za planeta? Pytał tu i ówdzie, ale inni ludzcy niewolnicy nie mieli w tej kwestii najmniejszego pojęcia.
Były ich w obozie setki. Niektórzy zjawili się tutaj niedługo po Calu, niektórzy byli tu wcześniej, nikt jednak od dawna. Wyglądało na to, że nikt nie wytrzymywał tu zbyt długo. Ci, którzy trafili do obozu przed nim mieli martwy wyraz oczu, jakby ich dusze już opuściły ciała nie chcąc dłużej przebywać w ciałach zmuszanych do takich męczarni. Czasami jednak, kiedy ich oprawcy zbyt byli zajęci bijatykami między sobą lub skwarne południe skłaniało ich do drzemki, wśród więźniów odradzała się iskierka życia i starsi niewolnicy odzywali się do nowych towarzyszy niedoli ledwie słyszalnym szeptem. Opowiadali jak ich własne statki padały ofiarą abordażu podobnie jak Silverfin. Opowiadali o tych, którzy stawiali opór i o rzeziach mających miejsce potem. W obozie były też dzieci, podobno, dziesiątki z nich umierające z głodu i pragnienia w małych ciasnych klatkach. Potwory porozumiewały się z ich rodzicami za pomocą prymitywnego języka gestów, grożąc pożarciem dzieci w przypadku zbyt opieszałej pracy rodzicieli.
Dzieci? Cal nie chciał w to uwierzyć. Miał nadzieję, że nigdy nie zobaczy tych klatek; bał się, że tego widoku mógłby nie znieść.
Wściekły ryk wyrwał go z odrętwienia i wtedy mężczyzna uświadomił sobie, że przestał poruszać nogami. Był tak zmęczony, że nie czuł już nawet mnóstwa szram i rozcięć znaczących jego ręce i ramiona. Nie po raz pierwszy omal nie zasnął na stojąco. Do jego uszu dotarł donośny trzask, niczym dźwięk wystrzału, i po plecach więźnia rozlała się fala palącego bólu. Jeden z brutalnych poganiaczy - potwór zwany przez niewolników Piłozębem - stał dziesięć metrów za więźniem porykując chrapliwie i podnosząc długi kolczasty bat. Bat strzelił ponownie.
Tonąc w morzu porażającej zmysłu agonii Cal poczuł, że traci resztki siły woli. Jego nogi ugięły się pod mężczyzną, uległy ciężarowi ciała. Upadł upuszczając skrzynkę pełną wielkich błyszczących nabojów, grzmotnął plecami w twardą suchą skałę. Pociski wysypały się ze szczękiem z połamanej skrzynki, tocząc się po ciele więźnia. Niektórzy z mniejszych obcych - odrażające kreatury o szczerzących się pyskach i długich zakrzywionych nosach - pokazywały go sobie z piramidy ustawionych opodal beczek na paliwo, chichocząc i piszcząc pomiędzy sobą, spoglądając w dół pełnymi ożywienia ślepiami.
Cal czuł drgającą pod plecami skałę, wstrząsaną zbliżającymi się krokami Piłozęba. Wielkie, odziane w stalowe buty stopy obcego zatrzymały się po obu stronach głowy więźnia i Cal pojął znienacka, że za moment miał przeżyć najbardziej bolesne doświadczenie w swym życiu. Pamiętał doskonale mrożące krew w żyłach krzyki Davrana i pozostałych. Dusiła go panika, serce waliło jak oszalałe. Czując ciepłą wilgoć w spodniach uświadomił sobie, że stracił kontrolę nad pęcherzem. Dławiąca groza przewyższyła poczucie wstydu.
Piłoząb pochylił się nad nim oglądając więźnia złowieszczymi czerwonymi ślepiami. Czy ten żałosny mały człek był wciąż jeszcze zdolny do pracy czy też nadawał się już wyłącznie do tego, by zakatować go na śmierć, a potem rozedrzeć zwłoki na strzępy jako ostrzeżenie dla innych?
Gęste strużki śliny kapały z paszczęki potwora wprost na twarz Cala, gorący oddech bestii cuchnął niczym wymiociny. Cal zakrztusił się, ślina paliła mu żywym ogniem usta. To już koniec, pomyślał. Tak się zakończy moje życie.
Nigdy nie uważał się za religijnego ortodoksa. Uczestniczył wraz z rodzicami w cotygodniowych nabożeństwach, uczył się obowiązkowych modlitw i pieśni wspierany motywującą do wysiłków trzcinką katechety, podobnie jak każdy inny chłopiec czy dziewczyna żyjący w granicach Imperium Człowieka. Lecz tak naprawdę nigdy nie odczuwał głębokiej wiary. Bóg-Imperator był dla niego jedynie kolejną z wielu starych legend. Nie, był czym jeszcze pośledniejszym - echem legendy będącej pozostałością prastarego mitu.
A mimo to właśnie do Boga-Imperatora zanosił swe błagalne modły, kiedy Piłoząb wyprostował się i zaczął przywoływać inne potwory wieszcząc im swym rykiem odrobinę rozrywki.
Panie Ludzkości, Światłości w Ciemnościach,Władco Swiętej Terry i całego wszechświata, błagam cię, byś pozwolił mi szybko umrzeć. Nie dozwól, bym cierpiał jak Davran i inni. Zgrzeszyłem, wiem o tym, i pozbawiony byłem wiary. Lecz błagam cię pokornie o tę łaskę.
Nie oczekiwał odpowiedzi. To bezkresna groza gnała go ku modlitwie, lecz to, co wydarzyło się chwilę potem było doskonałym przykładem zbiegu okoliczności, który w wielu przypadkach brany był przez bardzo pobożnych ludzi za jawny dowód boskiej interwencji. Calafaran Creides nie mógł wiedzieć, że zgrupowanie imperialnych okrętów zajmowało pozycje na wysokiej orbicie planety dokładnie ponad płaskowyżem. Przybyły tam tego samego dnia.
Rechocząc na myśl o sadystycznych torturach Piłoząb złapał Cala za ramiona podrywając go jednym ruchem w powietrze. Stopy mężczyzny zawisły ponad usłaną rozsypanymi pociskami skałą. Jego kości trzasnęły sucho łamane w morderczym uścisku łap oprawcy, ale więzień nie krzykął. Nawet nie jęknął. Jego wzrok wbity był w przestworza.
Tam właśnie Cal dostrzegł niebiańską poświatę rozpalającą warstwę gęstych chmur. Była tak jaskrawa, że samo na nią patrzenie sprawiało nieznośny ból, ale nie odwracał wzroku. Łzy szczęścia ciekły mu po policzkach.Czy to mogła być prawda? Tak! Imperator naprawdę istniał! Wysłuchał próśb Cala i odpowiedział!
"Ave Imperator" wykrztusił mężczyzna. Wdzięczność, ulga, miłość, odzyskana na nowo wiara: wszystkie te emocje wypełniły znienacka jego udręczony umysł. Wciągnął w płuca haust gorącego cuchnącego powietrza i krzyknął z wszystkich sił, jakie mu jeszcze pozostały "Ave Imperator!"
Zaskoczeni zielonoskórzy zadzierali głowy w górę, ale byli całkowicie bezsilni. Fala oślepiającego światła uderzyła w płaskowyż wymazując z niego wszelki ślad po obecności w tym miejscu orków i ludzi, zadając kłam faktowi, że kiedykolwiek istnieli.
Już wkrótce ku powierzchni planety miały opaść setki imperialnych promów desantowych.
Rozpoczęła się Operacja Thunderstorm.