Gęby do wykarmienia

Omok był znużony i głodny, a głód ten jeszcze miał się pogłębić; teraz jednak burczący brzuch był jego najmniejszym problemem.

– Chciwy głupi rybi łeb – wysyczała Mamman-Shiha, matriarchini gobberskiego klanu. Zacisnąwszy swe powykręcane altretyzmem szare palce w pięści oparła je gniewnym gestem o boki. Strapiony Omok pochylił głowę zerkając z ukosa na swą młodszą siostrę Lili.

– To wina Omoka, Mamman – odparła Lili – Omok jest chciwy głuptak i cuchniacz. Nadaje się do rozsiewania dymu, ale okropny z niego gadacz. Gadał z gatorką, Grakką bokorką, i wszystko jej wypaplał o naszym odkryciu, a potem chciał od niej jadła. Grakka powiedziała nie, powiedziała, że też głodna i kazała nam iść albo zostać zjedzonymi.

Osadzone głęboko w pomarszczonej twarzy oczy Mamman rozszerzyły się pod wpływem rosnącego gniewu.

– Liliganamatakka! – sarknęła nie próbując ukrywać swej złości – Jeśli wiesz, że on cuchniacz i głuptaśny gadacz, czemu nie ty gadałaś z Grakką miast niego? Powiem ci, czemu. Jesteś takim samym chciwym głuptakiem jak on. Nosisz dyszę jego dymiacza, a on pompuje waszą chmurę, a mimo to teraz świadczysz przeciwko niemu? Wydajesz go jakby był rybą, a nie tylko rybim łbem. Wstydź się, Lili.

Omok jęknął bezwolnie nie mogąc już dłużej ustać pod ciężarem założonego na grzbietu pękatego baniaka dymiacza.

– Mamman-Shiha, ja przepraszam – wybąkał – Wiem, że rodzina jest strudzona i głodna. Grakka obiecała mało jadła, tylko dla Lili i mnie. Myślałem, że za dobry zwiad zapłaci więcej.

Mamman zastrzygła uszami i zmrużyła oczy w wąskie szparki.

– Gadasz na głębokiej toni, mały głuptaśny rybi łebku – wypowiedziała słowa tradycyjnej przestrogi sugerującej, że idąca w złym kierunku konwersacja może przeistoczyć się w głodnego drakodila gotowego pożreć rozmówców uważających się nieopatrznie za bardzo sprytnych.

Omok przezornie ugryzł się w język.

– Mamman, ja przepraszam – powiedziała Lili odwracając głowę w stronę Omoka – Ciebie też przepraszam. Zalękniona i głodna, nie myśląca.

Matriarchini pokiwała spolegliwie głową.

– Omok zrobił dobry zwiad – powiedziała mała gobberka pochylając głowę ku swym stopom – Znaleźliśmy obozowisko dzikunów, a Omok policzył wszystkie ryje. Nie ma tam szytych potworaków, nie ma rakietnic. Prócz jednego dzika ciągacza mają tylko samopały i ostrza. Potem Omok wymyślił, że dzikuny mogą być dobrą przynętą dla stada Grakki i myślał dalej – Lili zerknęła z ukosa na Omoka wzruszając jednocześnie ramionami – Ty gadaj.

– Te dzikuny są zbłąkane, rybie łby. Obozują za blisko głębokiej wody. Stado Grakki może podpłynąć cichaczem, potem skoczyć. Zabić wszystkich, zabrać wszystko, może nie zostawić w zapłacie ani jednego zębiska czy łuski.

Mamman pokręciła z dezaprobatą głową.

– Ty wielki myślacz, utopiony na głębokiej wodzie. Naszykowałeś dla Grakki bitkę, w której gobbery na niczym nie skorzystają. Grakka nigdy nie chciała moich trucizn i wywarów i zawsze drwiła z krótkich ostrzy rodziny. Ukryty w głębokiej czarnej wodzie i w ciemności nocy, zawsze głodny i zawsze zły bokor nie potrzebuje twojego dymu. Czemu miałaby ci płacić, nam płacić?

Omok usiadł czując pękający pod ciężarem pełnego dymiacza grzbiet. On i Lili posiadali jedyną rzecz, którą klan mógł sprzedać gatorom, ale nie będąc dość bystrym zaprzepaścił ich szansę na choćby mizerny zysk.

– Rybiogłowe szwędaki, mają oni jaką strawę? – spytała Mamman – Czym mogą zapłacić nam za ostrzeżenie? Za poranną mgłę, która da im sposobność do ucieczki?

– Och, nie – jęknęła Lili – Znaczy tak, mają worki i beczki na wozie z połamanym kołem, ale to śmierć im pomagać. Mgła czy nie, stado Grakki zeżre te dzikuny. Ostrzeżone, zostaną zeżarte za dnia, a Grakka będzie wiedziała, że to przez nas, a ja bardzo nie chcę tego, co ona z nami zrobi potem.

Omok przytaknął siostrze, po czym znieruchomiał porażony pewną niebezpieczną i obiecującą zarazem myślą.

– Mamman – stęknął czując kolejny skurcz żołądka, wywołany wyobrażeniem głodnej zimy na pozbawionych pożywienia bagnach – Wuj Tin może naprawić połamane koło, może wymienić je na nowe z zamkniętymi oczami. Jeśli będziemy szybcy-żwawi, cichacznie skrytni, może buchniemy wóz w noc, zanim Grakka-bokor napadnie?

Gniewny grymas Mamman przeszedł powoli w uśmiech, który po krótkiej chwili wręcz sięgnął jej rozłożonych na boki uszu.

– Chciwy głuptak Omok zaczyna myśleć jak wartki potok – pochwaliła młodego gobbera wskazując jednocześnie paluchem na baniak jego dymiacza – Ty, Omok, weźniesz dyszę i skradniesz się jako czuwacz.

Matriarchini podniosła z kolan naoliwiony pieczołowicie nóż o długim ostrzu i obróciła go zwinnie w swych powykręcanych palcach.

– Rodzina pójdzie za tobą.


Calder wisiał wysoko na niebie rozjaśniając noc blaskiem wystarczającym w zupełności Omokowi i jego pobratymcom, ale nie dość silnym dla większości innych dwunożnych istot. Gobber przekręcił delikatnie dyszę, czując rosnące ciśnienie w przegubie baniaka. Zazwyczaj nie przykładał do obsługi dymiacza aż takiej uwagi, nawykły do głośnego syku dyszy plującej kłębami gęstej alchemicznej mgły; tym razem jednak dym należało rozpylić w bardzo dyskretny sposób. Przesunął wylot dyszy w prawo, potem w lewo, mocniej przekręcając zawór. Przewód ziąbił go pod pachą, kiedy stworzone dzięki sekretnej alchemicznej formule składniki ulatniały się z baniaka pod postacią gęstej mgły wyciągającej lepkie jęzory ku obozowisku dzikunów. Rozjaśniana księżycową poświatą, mgła była mimo wszystko dość mleczna, by uchronić małe z natury gobbery przed kiepsko widzącymi w ciemnościach dzikunami.

– Za wolno – wyszeptała prawie bezgłośnie Lili.

– Pośpiech jest głośny – odszepnął Omok – Czekajmy.

Gobber nie przerywał swej pracy, poświęcając całą uwagę rozpylaniu alchemicznej mgły. Po tysięcznym uderzeniu serca jego dłonie cierpły od przeraźliwego zimna dymiacza, ale mgła pochłonęła w międzyczasie całe obozowisko dzikunów.

– Czekanie skończone – syknął Omok zakręcając zawór i podając dyszę Lili, po czym podreptał bezszelestnie do przodu z otwartymi szeroko oczami. Jego dzieło zapierało dech w piersiach, snując się nad ziemią warstwami oparów o zmiennej gęstości mających jeszcze bardziej mylić oko przypadkowego obserwatora. Mleczne jęzory oplotły leżące w cuchnących sierścią kupach dzikuny oraz ustawiony pośrodku obozowiska wóz, podparty dyszlem w uniesionej pozycji w zamiarze przygotowania do porannej naprawy. To mogło zaoszczędzić wujowi Tinowi sporo czasu.

Jakiś pomruk osadził Omoka w miejscu przeistaczając gobbera w nieruchomy posążek. Po drugiej stronie wozu jakiś wielki i poorany starymi szramami dzikun trzymał straż nad obozem oparty o pień wysokiego drzewa. Jego podobne do monstrualnego tasaka ostrze tkwiło w zgięciu łokcia stwora, a dzierżąca broń łapa wsadzona była za pas strażnika. Głuptak spał na warcie w pozycji stojącej, chrapiąc na dodatek przez sen.

Omok podkradł się z powrotem do Lili i reszty rodziny.

– Strażnik stoi-śpi przy drzewie. Reszta ryjów na legowiskach. Możemy iść.

Klan podążył w ślad za Omokiem do zepsutego wozu, nie wydając najmniejszych odgłosów. Wuj Tin toczył jedną dłonią przygotowane do wymiany koło, w drugiej niosąc pojemnik pełen gęstego smaru. Wiszące na pasie narzędzia zostały wcześniej wysmarowane smołą, by przypadkiem nie zdradziły obecności właściciela błyskiem metalu. W połączeniu ze smarem miały zapewnić wujowi cichą naprawę pojazdu.

Jakiś dźwięk ponownie wstrzymał kroki gobberów. Omok znieruchomiał błyskawicznie.

– To nie chrapanie – wyszeptała Lili pokazując palcem na strażnika. Omok zamknął w odpowiedzi oczy i zaczął poruszać swymi uszami. Dźwięk dobiegał zza śpiącego wartownika. Głupi bardzo-bardzo stwór!

– Pociągowy dzik się obudził – oznajmił szeptem gobber – Poszedł chłeptać wodę, tam-tam. Nie słyszy nas, mgła zaciera zapach. Wuju, szybko-cicho.

Wuj Tin zaczął naprawiać uszkodzony wóz, czyniąc to z taką wprawą, że Omok omal nie pękł na ów widok z dumy. Natarte smołą narzędzia nie czyniły najmniejszego hałasu, a cała naprawa wymagała jednego zaledwie cichego stuknięcia, kiedy gobber wsadzał drewniany ćwiek w otwór na końcu osi wozu.

Jedno ciche stuknięcie za dużo. Dzikun oparty o drzewo poruszył się, a potem otworzył ślepia chłonąc nimi widok zalegającej w obozowisku mgły. Nic w niej rzecz jasna nie widział, lecz jeśli podniósłby alarm, nocną eskapadę klanu zwieńczyłoby fiasko.

Mamman-Shiha pojawiła się znienacka za plecami strażnika. Omok chłonął obraz szeroko otwartymi oczami nie mogąc wyzbyć się wrażenia całkowitej bezsilności. Nawet dość szybka w robieniu ostrzem, by zabić dzikuna w mgnieniu oka, matriarchini pozostawiłaby na jego cielsku ślady dla Grakki – dowód obecności rodziny w tym miejscu. Dzikun zesztywniał, a potem zwiotczał osuwając się na ziemię. Mamman-Shiha skoczyła do przodu łapiąc w powietrzu za jego upuszczony tasak. Posławszy Omokowi szeroki uśmiech położyła wielki oręż dzikuna na ziemi i uniosła w zamian w górę malutką strzałkę.

– Śpiący strażnik obudzi się na czas, by poznać głodną Grakkę – wyszeptała, kiedy Omok prześlizgnął się do niej wypuszczając z ust bezgłośne westchnięcie ulgi.


– Brzydki wóz – sarknął Tin – Ciężki i duży. Nie da rady uciągnąć.

Omok i Mamman-Shiha przekradli się pod tylną część wozu, gdzie kucała w bezruchu reszta rodziny. Pojazd załadowany był po brzegi zapasami żywności, najpewniej zrabowanymi w drodze na odległą linię ludzkiego frontu. Załadowany tak ciężko, że cały klan nie zdołałby poruszyć do z miejsca.

Klan może nie, ale potężny i porośnięty grubą sierścią pociągowy dzik jak najbardziej. Omok zwinnie wdrapał się na wóz i pochwycił worek pełen cebuli.

– Omok – zasyczała Mamman-Shiha – Cóż ulęgło się właśnie między twymi uszyskami?

– Jam sprytaśny, wcale nie rybi łeb – odparł Omok wyciągając z worka jedną cebulę – Jeśli dzik lubi cebulę, może pociągnie.


Przebierający wartko nogami dzik ciągnął wóz z niesłabnącym zapałem, pędząc w ślad za pękiem cebul zawieszonych na kijku przed jego otwartym żarłocznie ryjem. Reszta rodziny uwijała się wokół wozu i poza nim, zacierając pozostawione przez koła ślady i zbierając odchody zaprzęgowego dzika. Kiedy ciemność nocy ustąpiła przedświtowi, do uszu Omoka dobiegły odgłosy toczonego gdzieś w oddali boju: przeraźliwe ryki i kwiki. Stado Grakki nie miało w zwyczaju brać jeńców.

– Chciwe gatory nie pożałują cebuli i jabłek – powiedziała siedząca na wozie obok Omoka Mamman-Shiha – Grakka woli mięso dzikunów.

– Ale nie dostanie naszego cebulożernego głodnego bohatera – odparł Omok wywijając pękiem cebuli przed ryjem przywiązanego do dyszla dzika.

– Omok, przyjaciel zwierząt, może zbudować jemu chatkę w naszej wiosce – uśmiechnęła się matriarchini – Chatkę-wędzarnik.

Omok odwzajemnił ten śmiech. Polubił głupiego dzika, ale jeszcze bardziej lubił bekon.

Autorem opowiadania jest Howard Tayler. Opublikowane zostało w kompilacji krótkich opowiadań Iron Kingdoms Excursions S1E3. Prawa autorskie zastrzeżone dla Privateer Press.

Bookmark the permalink.

5 Comments

  1. Powyższy tekst dedykuję Bartkowi! 😉

    Same gobbery to taki sympatyczny folklor Żelaznych Królestw: małe, ruchliwe i nie potrafiące usiedzieć w miejscu stworki o zabawnej aparycji i drygu do kradzieży oraz alchemii!

  2. Sprytne the Gobbery. 🙂

  3. Fajnie udało Ci się przetłumaczyć Goberska "gwarę"

  4. A z jakiej to okazji opowiadanie jest dedykowane mnie lub Koszalowi? Czyżby tłumacz uważał nas za głuptaków, rybie łby?

    Nieładnie Keth, nieładnie…;)

    Fajne opowiadanie. Krótkie ale przeładowane fluffem z życia gobberów. Czytałem z przyjemniścią.

  5. Och, zostałem źle zrozumiany! Dedykacja wiązała się z podziękowaniem za pomoc w pozyskaniu oryginałów! 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *