Sprawy rodzinne – część 1

Blask płomieni bijących od paleniska otulał swym ciepłem kucających na glinianym klepisku młodzieńców, wpatrzonych urzeczonym wzrokiem w brodatego starca siedzącego przed nimi na skrzyżowanych nogach. Wielki żelazny sagan ustawiony nad paleniskiem bulgotał cicho rozsiewając wokół upojny zapach ziołowego wywaru, z którego wyrobu sędziwy Męczywór słynął w całej okolicy.

– Minęły cztery dni, a tamci ciągle jeszcze nie wrócili – powiedział ze smutkiem starzec, kiwając swą siwą głową. – Wiecie dobrze, że zabrali prawie wszystkie nasze pieniądze. Bez tego ziarna wioska pomrze śmiercią głodową, a jeśli rozgniewamy wcześniej namiestnika Katana, orkowie wbiją nas za niezapłaconą daninę na pal. Hyrtan Druhgar nie słynie z wyrozumiałości.

Słysząc miano miejscowego namiestnika czterej młodzieńcy skłonili głowy śpiesznie ku klepisku – czyniono tak zawsze na dźwięk imienia hyrtana, jeśli bowiem ktoś się przed tym wzbraniał, orkowe bizuny krwawym śladem na grzbiecie szybko uczyły pokory.

– Popłyniecie dzisiejszej nocy, pogoda jest piękna, bezwietrzna. Znacie drogę do Ostrogaru, wystarczy wam zapuścić się na najdalsze łowiska istugi, byście spostrzegli na horyzoncie światła na wałach miasta. Jeśli się przyłożycie do wioseł, dotrzecie do portu tuż przed świtem. Weźcie dwie łodzie, te od starego Jemioły, dopiero co je wysmołował, nadadzą się w sam raz na tę podróż.

Starzec sięgnął za siebie, na małą drewnianą półeczkę obwieszoną pękami ziół, zdjął z niej niewielki bawełniany woreczek, rozsznurował go niewprawnie powykręcanymi artretyzmem palcami. Blask paleniska padł na garść drobnych miedziaków, połyskujących metalicznie w pomarszczonej dłoni Męczywora.

– Weźcie te monety, będą wam potrzebne do opłacenia miejsca w przystani. W Ostrogarze trzeba płacić za wszystko, nawet za kawałek deski przy pomoście dla łodzi. Znajdźcie Krzesimira i Sękacza. Jeśli wpadli w opały, poratujcie jak na druhów przystało. Jeśli zaś co złego uczynili i przetracili nasze pieniądze, niech nie wracają do wioski. Przekleństwo wówczas na nich i niech idą na przetracenie, a wy przywieźcie ich prawe dłonie, by starszyzna wiedziała, żeście im wymierzyli karę.

Starzec odwrócił się ponownie w stronę półki, tym razem ściągnął z niej cztery malutkie metalowe flakony dokładnie zakorkowane i wsadzone w wiklinowe koszyczki.

– To Czerwona Furia – powiedział ważąc flakony w dłoniach. – Jeśli sami wpadniecie w opały, z których tylko żelazo będzie was mogło wyciągnąć, nie wahajcie się jej zażyć. Jak działa, już wiecie, nie muszę wam nic wyjaśniać. Baczcie tylko, byście prawa nie złamali w sposób taki, który ściągnąłby na nas gniew orków, bo wtedy przekleństwo na głowy wasze i waszych rodzin. Ostrogar to ich ostoja, matecznik, leże. Niechby hyrtan się zwiedział, że jego poddani hańbę mu przynieśli w stolicy, to nam jeszcze kur czerwony w oczy może zaświecić.

Młodzieńcy ponownie skłonili głowy, milczeniem okazując szacunek głowie starszyzny i chłonąc z ekscytację słowa starca.

– W łodziach już jest jedzenie: świeży chleb, wędzone sery, marchew i cebula oraz suszone ryby. Wystarczy wam na dwa dni, byście nie musieli nic w Ostrogarze kupować, bo nie macie na to pieniędzy. Krzesimir i Sękacz musieli zostawić łódź w małym porcie, tam zacznijcie poszukiwania. Zawsze kupowali ziarno u tego samego kupca, Michelona z Placu Karczemnego. Nie tracie czasu na nic innego, nie dajcie się wodzić na pokuszenie. W Ostrogarze wiele jest zgubnych pokus: trunki, sprzedajne kobiety, złodzieje czyhający na mienie nieostrożnych głupców. Znajdźcie Krzesimira i Sękacza, dowiedzcie się, gdzie jest ziarno albo pieniądze na nie przeznaczone, a potem szybko wracajcie. Rada starszych chce was widzieć o poranku trzeciego dnia od teraz.

Rozżarzone do czerwoności polana trzaskały donośnie pod bulgoczącym saganem, sypały co chwila iskrami wypalającymi niewielkie plamki na brudnym klepisku.

– Starszyzna wybrała was przez wzgląd na młody wiek i krzepkość ramion, ale też wierność tradycjom osady – Męczywór przeciągnął spojrzeniem po obliczach młodzieńców, zatrzymał swe kaprawe oczy chwilę dłużej na twarzy Zagera, który nad wyraz rzadko zdejmował z głowy swój noszony nawet w słoneczne dni kaptur. Płomienie paleniska wydobyły z mroku drewnianej chaty zielarza dumne ostre rysy i zacięte usta młodzieńca. I smoliście czarne chłodne oczy, które nie okazywały zbyt wielu emocji nawet w tak ekscytującej dla całej czwórki chwili.

– Nie zawiedziemy tego zaufania – odparł zdecydowanym tonem Pchełek, szczupły chłopak o kędzierzawych włosach koloru pszenicy i roześmianej na co dzień twarzy, teraz śmiertelnie poważnej. – Za trzy dni przywieziemy nasze srebro lub zboże, naszych poratowanych z opresji druhów lub ich głowy. Stanie się zadość woli starszyzny.

– Słuszne słowa i przynoszą wam chlubę – klasnął w pomarszczone dłonie Męczywór. – Nie traćcie zatem czasu, bo nie macie go wiele. Niech łaska bogów podąża waszymi krokami.

Skłoniwszy głowy w geście pożegnania, młodzieńcy zabrali śpiesznie flakoniki z narkotycznym wywarem oraz skąpy mieszek miedziaków, przestępując próg chaty i zanurzając się w mrok ciepłej rozgwieżdżonej nocy. Chociaż zmierzali szybkim krokiem ku wyciągniętym na piasku plaży łodziom nie rozglądając się przy tym na boki, wszyscy czuli na swych plecach palące spojrzenia ukrytych w ciemnościach ziomków, wyzierających niemo zza okien i progów swych nędznych domostw.

Krzesimir i Sękacz wypłynęli do Ostrogaru cztery dni wcześniej, zabierając ze sobą blisko pięćdziesiąt sztuk srebra przeznaczonych na zakup ziarna pod zasiew. Mieli wrócić po dwóch dniach, ale ślad po nich zaginął.

Postawili na szali los wszystkich ziomków, ściągając na osadę widmo głodu i niewolniczych kajdan, w które orkowie zwykli zakuwać poddanych spóźniających się z daniną.


Przygotowane przez Jemiołę łodzie tkwiły na piasku kilka metrów za najwyższą linią przypływu, z dziobami wsuniętymi w kępy wysokiej trawy. Pchełek z lubością wciągnął w nozdrza ostry zapach smoły, kichnął niespodziewanie omal nie potykając się przy tym o jedno z wioseł. Prawa ręka chłopaka wystrzeliła ku noszonej za pasem obosiecznej dadze, kiedy w mroku za łodzią poruszył się nagle jakiś rosnący w oczach kształt.

– Na Oriaka, co to? – syknął młodzieniec alarmując swym tonem kompanów. – Coś ty za jeden, poćpiego?! Wyłaź stamtąd, a żwawo, bo ci inaczej kosę sprzedam!

– Nie drzyj paszczy, bo ogłuchnę! – warknął cień przekładając nogi ponad łódką i podpierając się przy tym wbitym w piasek oszczepem. – Męczywór głuchy jest jak pień, a pewnikiem i on zaraz tu przyleci sprawdzić, kto robi tyle rejwachu!

– Trzęsikęsek! – parsknął szyderczo Zager. – W puszczy już wszystko przed tobą uciekło, że się do łodzi pchasz? Ryby łowić chcesz? A co z wnykami na zające i wiewiórki?

Wioskowy myśliwy, krzepki młodzian we własnoręcznie uszytym skórzanym kubraku, spojrzał na hogura z udawaną wyższością, przez wzgląd na męską dumę nie dając po sobie poznać obawy żywionej przed Zagerem przez niemal wszystkich członków społeczności.

– Do Ostrogaru muszę – oznajmił nie znoszącym sprzeciwu tonem. – Te groty do strzał od Mścibora są łajno warte, niechby je sobie w rzyć wsadził, kowal od siedmiu boleści! Nowe muszę kupić, dobre, przez fachowców robione. I parę skórek mam na sprzedaż, kuny i łasice, na dwór elejata chodził z nimi nie będę, bo tam skórę ze mnie zedrą dusigrosze, za bezcen będą chcieli dostać.

– Męczywór wie, że chcesz z nami płynąć? – spytał powątpiewającym tonem Zager. – Nie będzie się ciskał?

– A niby o co? – wzruszył ramionami Trzęsikęsek. – Wczora mu do chaty młodego dziczka zwlokłem, w całości, nic dla siebie nie odkroiłem. Stary dobrze wie, że bez grotów długo nie popoluję, a on lubi sobie zjeść, chociaż zębów już nie ma. Nawet okiem nie mrugnie, a wam jedna para rąk do wioseł więcej na pewno się przyda.

Słysząc te słowa nikt z rybaków nie zaoponował, bo chociaż na co dzień Trzęsikęsek więcej czasu spędzał w puszczy niż na połowach, wszyscy cenili sobie jego celne oko, silne ramię i spore poczucie humoru. I wszyscy się jednocześnie obawiali jego ogromnego apetytu, bo zapasy zgromadzone w łodziach obliczone były na czterech śmiałków, nie zaś na pięciu.

Zepchnięte na wodę łodzie chlupnęły cicho, do dźwięku tego dołączył zaraz odgłos rozbryzgiwanej bosymi stopami wody. Wskoczywszy do drewnianych łupin i złapawszy za wiosła młodzieńcy poczęli machać nimi z dziką werwą, oddalając się z każdym ruchem krzepkich ramion od swej rodzinnej osady.


Wiosłowali wytrwale przez kilka godzin, kierując się gwiazdami w stronę granic najdalej na południu położonych łowisk osady. Potem odpoczęli krótko, przyciągając obie łodzie do siebie i przywiązując je linami na czas posiłku. Woda chlupotała o drewniane burty, pogłębiając uczucie osamotnienia na mrocznej tafli Wielkiego Jeziora. Rozgwieżdżony nieboskłon iskrzył się miriadami niewielkich punkcików, odbijających się w lekko rozfalowanej wodzie.

– Styknie tego dobrego – wymamrotał z pełnymi ustami Pchełek, zawijając niedojedzoną rzepę z powrotem w lnianą szmatkę. – Przez dzień też coś trza będzie zjeść, bo Męczywór gadał, że nikt nas tam na miejscu strawą nie ugości.

– Oj, nie ugości – przyznał Trzęsikęsek, mlaskając przy tym niezrównanie. – To przecie Ostrogar, stolica Imperium, ludzi tam jak mrówków albo i tych gwiazdów w górze, a każdy tylko patrzy, co by z przyjezdnych ostatniego miedziaka wycisnąć. I gdzie człowiek nie spojrzy, tam orkowie. Nie lza ich drażnić, ani nieopacznym słowem ani zbyt śmiałym wzrokiem, bo lochy Kartana pono bezdenne są i bez spodu.

– A dużo ich tam je? – zapytał swym wiecznie pełnym zadziwienia głosem Łamignat, żujący niestrudzenie twardą jak kamień kalarepkę. – Orków tych, znaczy się? Więcej jak na dworze eleje… ejeler… ta?

– Gnacik, ty już lepiej nic nie gadaj – odparł Gusłek. – Ani tera ani potem, bo nam jeszcze biedy napytasz takiej, że przy niej niczym będzie apopleksja starego Męczywora. Łaź za nami, w ziemię patrzaj i czekaj, aż ci powiemy, co dalej.

Skończywszy posiłek młodzieńcy złapali czym prędzej za wiosła, zanurzając rytmicznie ich pióra w chęci dotarcia do Ostrogaru przed pierwszymi promieniami słońca. Wszyscy byli rybakami od dziecięcych lat, toteż wysiłek fizyczny niezbędny do tej podróży ich nie przerażał, w każdym razie nie tak bardzo jak perspektywa ujrzenia wielkiego świata, o którego przepychu słyszeli czasami to i owo z ust przejeżdżających przez wioskę handlarzy i najemnych rębaczy.

Dobre dwie godziny przed brzaskiem ujrzeli coś, co Pchełek wziął w pierwszej chwili za konstelację gwiazd wiszącą tuż nad czarną taflą Jeziora.

– To Ostrogar – wyprowadził go z błędu Zager, trzymający wiosło w poprzek kolan i spozierający ku horyzontowi z nabożnym podziwem – To muszą być światła w portach i latarnie na murach miejskich, a te wyżej to Pałac Katanów. Płyniemy w dobrą stronę.

– A jak już bramę miasta przekroczym, to kaj pierwej pójdziem? – spytał niespokojnie Gusłek, młody nowicjusz z wioskowej kapliczki Piana. – Trza nam Krzesimira i Sękacza znaleźć, ale kędy ich nogi poniesły, psia ich mać? Gdzie szukanie zaczniem? Najsampierw u Michelona z Placu Karczemnego języka zasięgnąć nam trza, dobrze gadam?

– Ano, do Michelona… ale nie na najsampierw, tylko po upewnieniu się, że w ogóle do miasta trafili – odpowiedział cierpko Hogur. – Najsampierw zapytajmy w porcie, czy ich ktoś widział. Potem pewnie pójdziem do Michelona.

– Łoooo… – odezwał się nagle z lubością Łamignat, urzeczony widokiem migoczącej światełkami metropolii, z gębą rozdziawioną na zwyczajowy dla wiejskiego głupka sposób. – Jakie to pikne! Tatuńcio dobrze gadali, co to za cudy na świcie bywajom. Chłopaki a my to blisko tych gwiazdeczek płynieć będziem?

Pozostali rybacy słowem nie odpowiedzieli na dziecięce pytanie olbrzyma, ktoś westchnął jedynie głośno, ktoś inny zaśmiał się w kułak. Łamignat był mężem słusznej postury i wielce wprawnym w robieniu drewnianą pałą, toteż wszyscy z wielką radością przyjęli decyzję Męczywora o włączeniu go w skład wyprawy, ale z drugiej strony, niejeden z młodzieńców zadawał sobie w duchu pytanie jakie kłopoty mógł im ściągnąć w wielkim mieście ten niezdarny osiłek o rozumie małego dziecka, dobroduszny na co dzień, ale straszny w słusznym gniewie.


Kiedy brzask poranka oświetlił coraz bliższe mury Ostrogaru, oczy wiosłujących wytrwale rybaków zrobiły się wielkie i okrągłe. Każdy z nich nosił w głowie pewne wyobrażenia na temat stolicy Imperium, ale wyrastająca z toni Jeziora Udor-Ban wielka wyspa pozbawiła ich na dłuższą chwilę tchu, burząc całkowicie nieadekwatne porównania z rodzimą wioską.

Wystrzeliwujące ponad szczytami odległych gór promienie słońca złociły olbrzymie białe mury Pałacu, odbijały się od pokrytych miedzianymi gontami kopuł świątyń Katana. Setki strzelistych dachów pomniejszych pałacyków i zameczków przylegały do gładkich białych wałów, poniżej ich zaś przyciągały wzrok tysiące kolorowych dachówek wieńczących liczne miejskie kamienice i zabudowania portowe.

Okrzyknięci przez miejscowych rybaków, młodzieńcy odpowiedzieli niemrawo i bez przekonania, ignorując zaczepliwe spojrzenia ostrogarskich poławiaczy. W łódkach trwała przez chwilę ożywiona dysputa dotycząca wejścia do portu, jeśli bowiem oczy nie kłamały, rybacy mieli przed sobą co najmniej cztery wielkie, strzeżone przez basztele kanały prowadzące do wewnętrznych części stołecznego portu. Nadbrzeżne kamienne mury, wręcz śmiesznie małe w porównaniu z olbrzymimi wałami Pałacu, a mimo to górujące coraz bardziej nad głowami wioślarzy, udekorowane były łopoczącymi na wietrze proporcami, a promienie słońca lśniły w ostrzach przemierzających blanki włóczników.

Na wodach u brzegów wyspy roiło się od niewielkich rybackich łódek, manewrujących wprawnie pomiędzy dużo większymi holkami i kogami o rozpiętych żaglach. Ponad wodą niosły się ludzkie śmiechy, obraźliwe zawołania i zbiorowe śpiewy Ostrogarczyków, wyciągających nad powierzchnię jeziora pierwsze pełne ryb sieci.

– Toż to się we łbie nie mieści! – wydusił z siebie Pchełek. – Kieby mi kto wcześniej rzekł, że to takie wielkie, tobym chyba ze śmiechu pynknął, a tu jużci! Oczyskom nie wierzę!

– Ostrogar – powiedział wolno Trzęsikęsek. – Stolica Katanów. Iście inny świat…

– Kędy nam wpłynąć? – zapytał Łamignat rozglądając się wkoło roziskrzonym gorączkowo wzrokiem. – Tam czy tamoj?

Zager i Gusłek spojrzeli na siebie wzruszając równocześnie ramionami. W litej skale nadbrzeżnych fortyfikacji widniały cztery wielkie wodne bramy, ponad którymi wprawni budowniczy przerzucili drewniane pomosty obsadzone przez miejskich strażników – dostatecznie wysoko, by wpływający właśnie do portu holk nie zahaczył o żaden z nich czubkami swych masztów.

– Jak nam ich tutaj znajść? – jęknął nieco bezradnym tonem Gusłek – I to we dwa dni?

Bookmark the permalink.

3 Comments

  1. Muszę przyznać, że czyta się to doskonale, nawet lepiej niż na forum. W prawdzie brakuje zabawnych czasem komentarzy graczy, ale wynagradza ciągłość akcji i nie zrywanie wątku.

  2. Wreszcie jest, długo kazałeś nam czekać Keth:)
    Mam nadzieję że szybko uruchomisz tę nową sesję o której wspominałeś jakiś czas temu.

  3. Moi drodzy, postaram się wrzucać kolejne odcinki tak szybko jak to będzie możliwe. Też żałuję braku komentarzy graczy, ale umieszczanie ich w powyższym tekście nie miało naturalnie większego sensu. Czujcie się niczym nieskrępowani w krytyce mojej wizji Orchii, albowiem zdaję sobie sprawę z faktu, że nader często odchodzi ona od "kanonu" 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *